Znowu się trochę opuściłam i nie notowałam swoich wrażeń zaraz po obejrzeniu danego filmu. Dlatego dzisiaj tylko cztery tytuły, ale wszystkie warte uwagi. Trochę z serii: dla każdego coś dobrego, bo wszystkie te tytuły mnie do siebie przekonały, chociaż bardzo się od siebie różnią.
Bliscy nieznajomi (2018)
Zazwyczaj nie oglądam dokumentów. Wybierając filmy na tegorocznym American Film Festiwal natknęłam się jednak na ten tytuł, obejrzałam zwiastun, poczytałam zagraniczne opinie i stwierdziłam, że się przejdę. Warto było.
Dokument Tima Wardle'a opowiada o spotkaniu trzech identycznych 19-latków - dorastających z dala od siebie braci - do którego doszło w latach 80. Historia ta natychmiast stała się sensacją medialną - trojaczki pojawiały się w prasie i telewizji, wystąpiły nawet w kultowym "Rozpaczliwie poszukując Susan" i założyły nowojorską knajpę Triplets.
Chyba muszę skończyć z tym odrzucaniem dokumentów. W mojej głowie nadal kołacze się to głupie przeświadczenie, że dokument to nudne, suche przedstawianie faktów. W przypadku
Bliskich nieznajomych okazało się, że niedość, iż dokument może mieć wciągającą fabułę to jeszcze potrafi wyskoczyć z wieloma ciekawymi plot twistami i zostawić w głowie zagadnienie, nad którym można trochę pomyśleć po seansie. Oczywiście
odradzam Wam czytanie szczegółowych opisów, bo zrujnujecie sobie zabawę w bycie zaskakiwanym. Pierwsza część filmu skupia się na historii trojaczków, które zostały rozdzielone po urodzeniu i adoptowane przez trzy różne rodziny. Świetnie się słucha tej opowieści, którą raczą nas bracia - jest
wciągająca, pełna emocji, kiedy wspominają swoje pierwsze spotkanie to wręcz czujemy ekscytację, którą oni wtedy odczuwali. To naprawdę niesamowita historia zjednoczenia, odnalezienia brakującej części układanki w swoim życiu. Piękna, wzruszająca, którą napisało życie. Między wywiady z poszczególnymi bohaterami wplątane zostały nagrania, przypominające trochę stary sposób kręcenia dokumentów, ale zmontowane były na tyle sprawnie, że nie psuje to jakości filmu. Jednak najlepsze są oczywiście te elementy, których nie spodziewaliśmy się po obejrzeniu zwiastuna.
Zaczynają się pojawiać pytania o moralność, wyższość nauki nad jednostką, dylemat czy ważniejsze jest dziedziczenie cech czy wychowanie. I ukazywane są z różnych, bardzo ciekawych perspektyw. Największym dla mnie plusem było pojawienie się starszej pani naukowiec, która miała inne zdanie niż reszta rozmówców, ale jej wypowiedź nie była zaprezentowana przez to w gorszym świetle, żeby narzucić nam jakieś zdanie. Po prostu wychodzimy z kina i możemy od razu zacząć dyskutować. Polecam.
Narodziny gwiazdy (2018)
Losy najnowszej wersji „Narodzin gwiazdy” były dość burzliwe. Początkowo reżyserią miał się zająć Clint Eastwood, a w rolę uzdolnionej dziewczyny wcielić się miała Beyonce. Po szeregu zmian stanęło na Bradley'u Cooperze za kamerą i w głównej roli, który na swoją ekranową partnerkę wybrał Lady Gagę. Nie spodziewałam się tego, ale wybór był idealny.
Jackson Maine (Bradley Cooper
), gwiazdor muzyki country, którego kariera chyli się ku upadkowi odkrywa utalentowaną, nieznaną nikomu piosenkarkę Ally (Lady Gaga
). Kiedy między tą dwójką wybucha płomienny romans, Jack nakłania Ally do wyjścia z cienia i pomaga jej osiągnąć sławę.
Miło jest być zaskakiwanym. Szczególnie tak pozytywnie. Zaczynając od tego, że po filmie spodziewałam się raczej kolejnej hollywoodzkiej historyjki „od zera do bohatera”, a kończąc na tym, że główną rolę powierzono nie aktorce, a piosenkarce. Tymczasem wystarczyło trochę dobrych reżyserskich pomysłów, naturalne dialogi i człowiek nieświadomie został wciągnięty w tę historię miłosną. Brawa należą się przede wszystkim Cooperowi, który w swoim debiucie reżyserskim postawił raczej na realizm niż blichtr świata show-biznesu. Dokonał kilku świetnych wyborów, a najlepszym było zatrudnienie do roli Ally Lady Gagi. Byłam przygotowana na poprawne wykonanie zadania (recenzje wystarczająco ją wychwalały), ale trudno było mi uwierzyć, że nie znajdzie się tam jakaś sztuczność. W końcu wiemy, że gwiazda lubi kontrowersje i artystyczną przesadę w przekazywaniu emocji. Tutaj jednak kompletne zaskoczenie -
Gaga gra naturalnie, bez makijażu wygląda przepięknie i tworzy z Cooperem wspaniałą więź. To, że kobieta śpiewać potrafi chyba dla wszystkich jest jasne, a tutaj czasami zdarzają się dreszcze z zachwytu (uwielbiam jej solówkę w
Shallow, gdzieś od 2:30 minuty). W ogóle
sceny koncertowe są taką perełką tego filmu. Trzeba wspomnieć o tym, że wszystkie zostały nagrane na żywo podczas festiwalów, przed prawdziwą publicznością, a aktorzy nie korzystali z playbacków. Brakowało funduszy na zatrudnienie takiej masy statystów i wyszło to na dobre. Matthew Libatique, odpowiedzialny za zdjęcia, potrafił w tej ogromnej ilości dźwięków, światła i publiczności stworzyć wrażenie intymności między dwójką głównych bohaterów. Takich świetnych scen romantycznych będzie tutaj dużo więcej, w pamięci mam m.in. tę w wannie, w której Ally maluje Jacksonowi rzęsy i dokleja sztuczne brwi, które miała na sobie w momencie poznania. Najbardziej jednak błyszczy tutaj Bradley Cooper, który zdecydowanie powinien przestać być kojarzony z komediami typu „Kac Vegas”. W „Narodzinach gwiazdy” daje
wiarygodny popis aktorskich umiejętności, obniża trochę swój głos, zapuszcza gęstą brodę, a przede wszystkim staje się muzykiem. Podobno przed filmem śpiewał jedynie pod prysznicem, ale kilka miesięcy przygotowań i proszę bardzo! Śpiewa i gra na gitarze, jakby się taki urodził. Na dodatek wspaniale wychodzą mu sceny, w których nadużywa alkoholu i narkotyków, nie szarżuje ani na chwilę, jest niesamowicie wiarygodny.
Przejdźmy jednak do fabuły. Wałkowana już po raz czwarty (pierwsze „Narodziny gwiazdy” na ekrany kin wkroczyły w 1937 roku), po kilku dostosowaniach okazuje się nadal aktualna. Wcześniej oglądałam jedynie wersję z Judy Garland, ale to wystarczyło mi, żeby nie przeżyć żadnych zaskoczeń fabularnych.
Pierwsza część filmu jest rewelacyjna, bo Cooper daje nam sporo czasu, żeby wgryźć się w preludium relacji Ally-Jackson. Jednak
kiedy sprawy zaczynają nabierać tempa, traci się uwagę widza, wydarzenia zdają się pospieszane i poszatkowane. Wtedy całą warstwę fabularną ratuje relacja głównych bohaterów, bez tego trudno byłoby przełknąć przewidywalność kolejnych scen. Szkoda, że Cooper nie postanowił bardziej uciec od tych hollywoodzkich klisz. Oprócz tego, to jak na musical brakowało mi więcej kawałków, które tłuką się widzowi po głowie jeszcze po wyjściu z kina.
Pewne jest to, że film zbierze przed ekranami sporą publiczność.
Dawno nie było w kinie melodramatu, który pomimo kilku mankamentów potrafi przekonać do siebie. Ja zostałam zaskoczona na plus. Ale ja to romantyczka w duszy jestem, a dawno żadnej dobrej historii o miłości nie widziałam, więc może dlatego.
Manhattan (1979)
Ostatnim filmem Woody'ego Allena, o którym tutaj pisałam był genialny tytuł: Miłość i śmierć. Teraz już mogę wywnioskować, że reżyser w latach 70tych zdecydowanie miał dobry flow, bo Manhattan to kolejna perełka.
Isaac Davis utrzymuje się z dostarczania skeczów do telewizji. Nie radzi sobie z kobietami. Dwukrotnie rozwiedziony, płaci alimenty obu paniom i utrzymuje syna, Willy'ego. Wiąże się z siedemnastoletnią uczennicą, Tracy, mimo że tak duża różnica wieku wprawia go w zakłopotanie.
Że filmy Allena są specyficzne to chyba każdy wie. Nie wszystkim przypadnie do gustu ich przegadany, intelektualny styl z neurotycznym bohaterem w roli głównej. Zwróćmy jednak uwagę, że niewielu reżyserom udaje się to, co właśnie jemu. Ot, mamy zwykłe historie mieszkańców Nowego Jorku - trochę komediowo zaplątane, trochę dramatycznie się zazębiające. Zdrada, rozwód, związek z młodszą kobietą, czyli nic czego w kinie jeszcze nie widzieliśmy. Allen jednak robi z tej historii coś więcej. Przede wszystkim dzięki wspaniałemu scenariuszowi, który pozwala aktorom wygłaszać długie tyrady na temat radzenia sobie z emocjami, wpływu talentu na osiągnięcie sukcesu czy ogólnie pojętej sztuki. Każdy dialog i monolog jest piekielnie interesujący, widz wręcz spija słowa z ust aktorów, a na dodatek ten scenariusz rozśmiesza do łez. Aktorzy natomiast dokładają swoją cegiełkę do finalnego sukcesu. Świetne role Diane Keaton, Mariel Hemingway (wnuczki Ernesta Hemingwaya!) i drugoplanowej Meryl Streep budują postacie cudownych partnerek, z którymi konfrontuje się typowy dla Allena bohater, zagrany przez samego reżysera, oczywiście idealnie go przedstawiający. Jest dodatkowo w filmie pewna nutka nostalgii i melancholii, w czym sporą zasługę mają czarno-białe zdjęcia Gordona Willisa. Jestem z tych osób, które do Stanów Zjednoczonych raczej nie ciągnie, ale po tym filmie chętnie usiadłabym na ławeczce przy moście bądź w jednej z głośnych, pełnych dymu papierosowego knajp. Najlepiej gdyby towarzyszyła temu muzyka Gershwina, która w Manhattanie robi spore wrażenie. W takich warunkach słuchanie o przerażającej, ale nieuchronnej wizji śmierci czy niespełnionej miłości wydaje się czymś zupełnie naturalnym.
Manhattan to zdecydowanie jeden z najlepszych filmów Allena, który sprawił, że mam ochotę nadrobić wszystkie jego starsze produkcje. I Wam też to polecam, to naprawdę inna jakość od jego nowszych tytułów.
Tajemnice Silver Lake (2018)
Podczas seansu Tajemnic Silver Lake kilka osób opuściło kino, a ja nie mogłam przestać patrzeć jak zaczarowana w stronę ekranu. Wniosek z tego taki, że film mocno dzieli widzów. Ostatnio David Robert Mitchell za sprawą swojego poprzedniego filmu, Coś za mną chodzi, sprawił, że jakoś się przemogłam i obejrzałam horror (gatunek, który raczej staram się omijać), a teraz przekonał mnie do czekania na każdy jego kolejny film.
Sam (Andrew Garfield) jest bezrobotnym pożeraczem popkultury z Los Angeles, który chciałby zrobić coś sensownego, ale chwilowo poprzestaje na masturbacji i grze na Nintendo. Tajemnicze zniknięcie atrakcyjnej dziewczyny z sąsiedztwa obudzi jednak w młodzieńcu niezmordowanego Philipa Marlowe'a.
Na film zwróciłam uwagę poprzez jego udział w ciekawych festiwalach filmowych. Właściwie nie byłam nastawiona, żeby wybrać się do kina, ale akurat miałam wolny wieczór, a repertuar niczym szczególnym nie zachęcał. Z tej początkowej obojętności narodziła się miłość. Specyficzna, bo można powiedzieć, że miłość do miłości. Miłości Davida Roberta Mitchella do kina. Miałam wrażenie, że każda scena musiała sprawiać masę frajdy podczas jej tworzenia. To tego typu film, po którym widać, że reżyser ma coś do powiedzenia i wie jakich środków chce użyć, żeby to powiedzieć. Porusza tematy bardzo współczesne, ale robi to w sposób tak oryginalny, że trudno nie dać się zaczarować. Bawi się z widzem, zwodzi go na manowce, popycha bohatera w świat psychodelicznych snów, żeby go za chwilę wybudzić, a później pokazuje prawdę, która posiada na swojej powierzchni pozostałość tej sennej rzeczywistości. I w końcu sami nie wiemy gdzie całość zmierza, co się wydarzyło, a co było jedynie marą bohatera.
Dzięki sprawnemu prowadzeniu kamery, świetnemu montażowi dźwięku reżyser przechodzi płynnie pomiędzy gatunkami filmowymi. Mamy momenty pełne napięcia, rodem z horroru, wyszukiwanie przez bohatera rozwiązania zagadki, co przypomina dobrą porcję filmu sensacyjnego, detektywistycznego, a chwilami absurd dociera do tej granicy, w której pozostaje nam się jedynie roześmiać. Za tę karuzelę cenię film tym bardziej!
Tematy ślepej wiary w istnienie teorii spiskowych i szukania znaczenia w każdym małym znaku, otrzymanym od życia zostały podjęte w sposób pomysłowy i fascynujący. W pewnym momencie możemy poczuć się trochę znużeni ciągłymi symbolami, otaczającymi bohatera, ale chwilę później uświadamiamy sobie, że to nie one go otaczają, tylko on tak bardzo chce je zobaczyć, że zaczynają go pogrążać w coraz większym szaleństwie. To prawda, że Mitchel oprócz masy symboli dokłada do swojego filmu również wesołą ferajnę przeróżnych wątków pobocznych, które nawet nie posiadają odpowiedniego zakończenia i po wyjściu z kina wiszą dalej gdzieś w połowie rozwinięte. Przymykam na to oko za fakt, jak wspaniale się bawiłam podczas tego karnawału różnych bohaterów. Andrew Garfield jest naszą główną postacią i radzi sobie dobrze. Cieszy mnie jego obecność w takim mniej komercyjnym kinie i liczę na więcej. I na pewno czekam na kolejny film Mitchella!