Pokazywanie postów oznaczonych etykietą musical. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą musical. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 14 lutego 2022

Moje ulubione filmowe musicale

Nie pamiętam dokładnie skąd się wzięło moje zauroczenie musicalami. W pewnym stopniu może to mieć jeszcze korzenie w dzieciństwie, kiedy w kółko odtwarzało się u mnie w domu bajki Disneya. Animacje takie jak Hercules, Dzwonnik z Notre Dame czy Król Lew to naturalnie pierwsze filmy z wplecionymi piosenkami jakie oglądałam. Wielu często przechodzi później w fazę, w której to wyrażanie uczuć za pomocą śpiewanych utworów wydaje się sztuczne i wymuszone. U mnie jednak ta zmiana nigdy nie nastąpiła. Nadal uwielbiam obserwować jak szczęśliwy bohater zaczyna z ekstazy tańczyć i śpiewać na środku ulicy, a smutny siada w kącie zadymionego baru i nuci smętną balladę. Ta forma do mnie przemawia i nie przeszkadza mi pewne jej oderwanie od rzeczywistości.

Notka dotycząca filmów o miłości już się pojawiła na początku przygody z blogowaniem (tutaj). Później dołączyła do niej ta o trochę innym spojrzeniu na ekranowy romans (tutaj). Pomyślałam zatem, że na tegoroczne święto ludzi zakochanych przedstawię listę moich ukochanych filmów z gatunku musicalu. Ten rok dostarczył sporo ciekawych tytułów, twórcy pokazali, że filmy muzyczne mają się dobrze, a widzowie nadal lubią je oglądać (w wyścigu oscarowym nominacje w różnych kategoriach otrzymały m.in. nowa wersja West Side Story, Tick, Tick... Boom! i Cyrano). Wydaje mi się również, że musical ma coś wspólnego z Walentynkami  jest tu miejsce dla miłości, kiczu i tandety, którą się albo kupuje albo nie. Mam nadzieję, że któryś z tytułów zainteresuje nawet i przeciwników śpiewania na ekranie.

Chicago (2002), reż. Rob Marshall

Na początek coś z klasyki. Miałam tutaj nie lada zagwozdkę i prawie znalazł się na tym miejscu inny film, który uwielbiam  Moulin Rouge!. Reżyser, Baz Luhrmann, z wszechobecnymi cekinami i brokatem olśniewa widza, kicz w jego wykonaniu jest wyjątkowo dobrze strawny, a Kidman i McGregor tworzą zapadającą w pamięć parę. Postawiłam jednak na Chicago, bo to prawdziwy majstersztyk, nagrodzony sześcioma Oscarami, w tym dla najlepszego filmu. Akcja musicalu ma miejsce w 1929 roku. Główna bohaterka, grana przez Renee Zellweger Roxie Hart, zostaje oskarżona o morderstwo swojego kochanka. Szum medialny wokół sprawy sprawia, że Roxie staje się kryminalną gwiazdą, przez co wszyscy z zaciekawieniem śledzą jej proces. Na Broadwayu musical wystawiał Bob Fosse i był to duży hit, chociaż nie zachwycił krytyków. Film pozwolił jedynie większej liczbie osób zakochać się w tej historii. Realizacja robi wrażenie, dużo scen jest mocno teatralnych, wodewilowych, a aktorzy mogą popisać się umiejętnościami tanecznymi i wokalnymi. Nie mam porównania z wersją wystawianą w teatrze, ale mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że to jeden z najlepiej zrealizowanych musicali. Do tego ścieżka dźwiękowa należy do moich ulubionych, swingowe utwory przenoszą nas w czasy prohibicji, a Cell Block Tango można słuchać na powtórzeniu całymi tygodniami.

Rocky Horror Picture Show (1975), reż. Jim Sharman

Z zupełnie innej beczki, mamy musical, który pokazuje, że bycie dziwakiem jest w porządku. Twórcy nie znają pojęcia powściągliwości i pozwalają sobie na kompletnie pokręcone sceny. Takie, na które w musicalu chętnie przymykamy oko, póki dostarczą odpowiedniej ilości rozrywki. Co ciekawe, pierwszy raz o tym musicalu usłyszałam oglądając serial Glee. W jednym z odcinków dzieciaki postanowiły przenieść Rocky Horror Picture Show na deski ich licealnego teatru. To, w jaki sposób wypowiadali się o filmie i o impakcie jaki miał na wszystkich, którzy kiedykolwiek czuli, że odstają od reszty było niesamowite. Oprócz tego ten tytuł pojawia się również w filmie The Perks of Being a Wallflower, gdzie dowiadujemy się o specjalnych pokazach musicalu, w którym biorą udział widzowie przebrani za postaci, znane z ekranu. Ten film jest jedyny w swoim rodzaju, gloryfikuje bycie outsiderem, pełen jest wpadających w ucho piosenek, które będziemy nucić jeszcze długo po seansie. Przede wszystkim jest jednak dziką przygodą z ekscentrycznymi bohaterami, niespodziewanymi zwrotami akcji i całą masą rozrywkowej frajdy.

Spotkamy się w St. Louis (1944), reż. Vincente Minnelli

Od lat 40-tych w Hollywood powstawało naprawdę sporo musicali, które teraz należą do klasyki gatunku. Często lubię wracać do tych historii, są one zazwyczaj prostymi opowieściami o miłości i poszukiwaniu szczęścia. W pewnym momencie wydaje nam się, że wiele z nich jest do siebie podobnych, ale najważniejsze jest to, że wywołują w nas to ciepłe uczucie  tak jakbyśmy wracali do czasów dzieciństwa, kiedy wszystko było prostsze. Musicale z tej ery Hollywood zasługiwałyby na swój własny ranking, ale mój wybór padł m.in. na tytuł Spotkamy się w St. Louis. Co prawda pierwszym filmem muzycznym, który przyszedł mi na myśl przy tworzeniu rankingu był Czarnoksiężnik z krainy Oz, również wart wyróżnienia. Postawiłam jednak na film w reżyserii Vincente Minnelliego, który snuje typową romantyczną historię, pełną wspaniałych utworów muzycznych, barwnych postaci i ciepła. Judy Garland jest tutaj niesamowita, przesłanie o sile rodziny jak najbardziej aktualne, a historia miłosna angażująca. Dodatkowo trudno zapomnieć klimatyczne sceny podczas świąt Bożego Narodzenia, szczególnie z Garland śpiewającą Have Yourself a Merry Little Christmas.

Rent (2005), reż. Chris Columbus

Przechodząc do czasów współczesnych, na mojej liście nie mogło zabraknąć Rent. Jeżeli widzieliście Tick, Tick... Boom! to wiecie już, że autor musicalu, Jonathan Larson zmarł dzień przed premierą i nigdy się nie dowiedział jak ogromny sukces odniosła ta sztuka. Pierwszy raz widziałam sceniczną odsłonę Rent, kiedy natrafiłam w telewizji na retransmisję z Broadwayu. To była miłość od pierwszego wejrzenia. Historia o artystach, którzy borykają się z zebraniem pieniędzy na czynsz, ale nie porzucają swoich marzeń związanych z tworzeniem sztuki. Oparta jest na Cyganerii Pucciniego, tylko zamiast Paryża mamy Nowy Jork, a zamiast gruźlicy  epidemię AIDS. Przede wszystkim muzyka zupełnie różni się od reszty podanych tutaj musicali, bo to brzmienia bardziej rockowe. Teksty chwytają za serce i wpadają w ucho. Uwielbiam tak wiele piosenek z Rent, że trudno byłoby mi wybrać najlepszą  La Vie Boheme skłania mnie to głośnego wycia przy kieliszku, dragowy wykon Today for U nieustannie zachwyca, a Seasons of love wzrusza. Przyznaję, że wersja filmowa jest gorsza od tej scenicznej, ale nadrabia fakt, że udało się zebrać w obsadzie sporo osób, znanych ze świata Broadwayu.

La La Land (2016), reż. Damien Chazelle

La La Land to jeden z moich ulubionych filmów ostatnich lat. Dokładnie pamiętam tę ekscytację związaną z oglądaniem go w kinie. To było na chwilę przed tym jak okazał się hitem, bo udało mi się go złapać na pokazie przedpremierowym. Cudownie było odczuwać te motyle w brzuchu i czystą radość z pełnego zaangażowania w oglądaną na ekranie opowieść. Historia znowu jest trochę o artystach, znowu trochę o miłości, więc to, co w musicalach się dobrze sprawdza. W La La Land znajdziemy wiele nawiązań do klasyki gatunku. Świetnie wypada gama kolorystyczna, kostiumy i scenografia są w punkt. Uwielbiam przekaz filmu, który skierowany jest do marzycieli, dodaje im odwagi, ale pokazuje też z czym wiąże się próba spełniania swoich pragnień, ilość poświęceń, która czeka na ich drodze. Do tego cudowny duet w postaci Emmy Stone i Ryana Goslinga (chemia niesamowita) i genialny soundtrack, który katowałam miesiącami po premierze. Więcej moich zachwytów nad tym filmem już kiedyś opisywałam tutaj.

Parasolki z Cherbourga (1964), reż. Jacques Demy

Skoro pojawił się La La Land to musi się znaleźć i miejsce dla ogromnej inspiracji, ulubionego filmu Damiana Chazelle, czyli Parasolek z Cherbourga. Ten film zasłużył sobie na miejsce w kanonie z wielu powodów. Nie można odmówić Jacuesowi Demy odwagi w poprowadzeniu tej historii. Przede wszystkim każdy tekst jest tutaj zaśpiewany. I mam na myśli KAŻDY, nawet pojawienie się listonosza, który mówi (w przypadku Parasolek z Cherbourga śpiewa) „Dzień dobry”. Oprócz tego kolorystyka jest niesamowita i widać, że Chazelle mógł czerpać stąd inspirację do La La Land. Żywe, ciekawe zestawienia pastelowych kolorów przenoszą nas w bajkowy świat. Fabuła na początku wydaje się typowa dla gatunku  pracownica sklepu z parasolkami poznaje mechanika i rodzi się między nimi uczucie. Po jakimś czasie z cukierkowego romansu skręca ta historia w bardziej dramatyczną stronę. Nie mogę też pominąć zjawiskowej Catherine Denevue, od której nie sposób oderwać oczu.

Once (2007), reż. John Carney

Once okazał się prawdziwym fenomenem w świecie musicali. Pozbawiony przepychu, blichtru i fantazji, stawia na naturalność. Okazuje się, że nie każdy musical musi mieć w sobie coś z kiczu. To mniej rozrywkowa forma, a raczej intymna opowieść o dwójce młodych ludzi, którzy są muzykami. Akcja ma miejsce w Dublinie, gdzie się spotykają i wspólnie tworzą piosenki. Czuć tutaj luźną atmosferę, kreatywną pracę dwójki uzdolnionych osób w kameralnym otoczeniu. Sam klimat przypomina trochę ten znany z trylogii Linklatera. Brak zbędnych efektów sprawdza się tutaj świetnie, a film wciąż pozostaje umilaczem czasu i ogląda się go z czystą przyjemnością. Ścieżka dźwiękowa trafiła w mój gust, a aktorzy wypadają naturalnie.

Kabaret (1972), reż. Bob Fosse

Grzechem byłoby nie zawrzeć w takim zestawieniu filmu w reżyserii Boba Fosse  postaci, która była fenomenem teatru muzycznego (dla zainteresowanych postacią reżysera polecam serial Fosse/Verdon). W Kabarecie znowu na pierwszym planie historia miłosna, tym razem między pracującą w kabarecie Sally a pochodzącym z Anglii, Braianem. Miejscem akcji jest Berlin wczesnych lat 30-tych, w tle romansu obserwujemy dochodzenie nazistów do władzy w Niemczech. Libretto powstało na podstawie noweli Pożegnanie z Berlinem i sztuki teatralnej I am a Camera. To pełen fantazji obraz minionych czasów, w których zagrożenie faszyzmem wisi w powietrzu. Niezapomniana jest kreacja Lizy Minnelli, która olśniewa w roli Sally (sam reżyser uparł się na ten wybór castingowy, chociaż producenci odradzali nieznaną wtedy Minnelli). Genialny jest też Joel Grey jako karykaturalny Konferansjer, narrator historii. Piosenki to prawdziwa petarda i nawet Ci, którzy nie są fanami musicali kojarzą na pewno tytułowy Cabaret czy Wilkommen.

Deszczowa piosenka (1952), reż. Stanley Donen/Gene Kelly 

Ponownie czekał mnie trudny wybór między musicalami ze Złotej Ery Hollywood. Uwielbiam wiele tytułów z tamtych czasów, m.in. Paradę Wielkanocną z duetem Judy Garland i Fred Astaire, My fair lady z Audrey Hepburn, Podnieść kotwicę z Frankiem Sinatrą i Dźwięki muzyki z cudowną Julie Andrews. Stanęło jednak na Deszczowej piosence. Co ciekawe, najpierw powstała tytułowa piosenka, a dopiero później dopisano do niej scenariusz. Jednak ten film to o wiele więcej niż ten jeden, kultowy utwór. Genialny jest Gene Kelly (to gwiazda musicali z tamtych czasów), ale kroku dotrzymują mu partnerzy: Debbie Reynolds i Donald O'Connor. Świetnie sprawdza się też pomysł na fabułę, czyli kręcenie filmu niemego, a następnie przeobrażenie go w musical. Problem polegał na tym, że gwiazda filmu... nie potrafi śpiewać. Humor jest trafiony, sam film podnosi na duchu, pełen jest ciepła i czaru, tak typowego dla starego kina. Deszczową piosenkę po prostu trzeba zobaczyć.

Bo Burnham: Inside (2021), reż. Bo Burnham

Na dokładkę dorzucam oczywiście najlepszy musical ostatniego roku  Bo Burnham: Inside. O nim pisałam już wcześniej, odsyłam tutaj. Nie mogłam go tutaj nie umieścić po tym jak maltretowałam w nieskończoność pochodzące z niego piosenki.


Skończyłam tę listę z uczuciem niespełnienia. Mam wrażenie, że pominęłam tyle ukochanych filmów! Przecież dobrze pamiętam te emocje związane z oglądaniem klasyków jak Nędznicy (I dreamed a dream to piosenka petarda, ale kocham też Empty Chairs at Empty Tables w wykonaniu Redmayne'a), Upiór w operze (jeszcze niedawno wersja sceniczna była do obejrzenia na YouTube i nadal jestem tą historią oczarowana). Do tego już wspomniany Moulin Rouge! (c'mon taniec do Roxanne przyprawia o ciary) oraz pełen świetnych utworów i elektryzujących scen tańca Grease

Z trochę innych tytułów świetnie się bawiłam podczas oglądania mrocznego Sweeney Todda, sprawnie zbudowany jest tam mroczny klimat, a casting wymarzony  Helena Bonham Carter i Johnny Depp tworzą pięknie pokręconą parę. Morze łez wylałam na Tańcząc w ciemnościach, to oryginalna produkcja, a główną rolę gra Björk i jej piękna muzyka. Płacz towarzyszył również oglądaniu belgijskiego filmu W kręgu miłości, do którego ścieżki dźwiękowej często wracam.

Rozrywkę przynosi Hairspray, a także bajkowe, aczkolwiek zawierające współczesny twist Into the Woods. Cudownie ogląda się drogę do sławy głównych bohaterek filmu Dreamgirls. Z tego musicalu doceniam soundtrack, szczególnie piosenkę And I'm Telling You I'm Not Going w wykonaniu Hudson, która wywołuje ciary, a przy Listen Beyoncé wyłam niejeden raz pod prysznicem. Dla poprawienia humoru sprawdza się młodzieżowa opowieść o grupie a cappella  Pitch perfect.

Są też musicale związane z konkretnymi twórcami świata muzyki. Świetną zabawę gwarantuje wakacyjna opowieść z muzyką Abby w tle, czyli Mamma mia!. Najlepszą muzyczną biografią pozostaje dla mnie wciąż świeża produkcja o Eltonie Johnie  Rocketman. Zakochałam się też w filmie Across the Universe, szczególnie że w czasie jego premiery przeżywałam fascynację Beatlesami. Wykorzystanie ich utworów i stworzenie wokół nich fabuły naprawdę mnie zachwyciło. 

Wszystkie te tytuły cenię za różne elementy i trochę wstyd, że nie umieściłam ich na liście. Jest też grupa filmów muzycznych, których seanse wciąż przede mną: m.in. tegoroczne In the Heights i Hamilton (czekam na Disney+). Jeżeli jesteście fanami musicali dajcie koniecznie znać, które filmy są Waszymi ulubieńcami.

wtorek, 6 sierpnia 2019

„Notre Dame de Paris” (Teatr Muzyczny w Gdyni)

Och, jak dobrze czasami być ignorantem!
Ogólnie uważam się za fankę musicali, jednak z naciskiem na ich filmowe adaptacje. Z teatrem muzycznym najczęściej mam styczność we wrocławskim Capitolu, ale jakoś ciężko mi się wybrać do chociażby warszawskich teatrów Rampa czy Roma. Natomiast dziwnym sposobem w Teatrze Muzycznym w Gdyni byłam już drugi raz, chociaż mam troszeńkę dalej. Ciężko jednak rywalizować z muzyczną adaptacją Wiedźmina, natomiast o premierze Notre Dame de Paris swego czasu było bardzo głośno (w dobrym tego słowa znaczeniu). Problem (a raczej jego brak) polegał na tym, że wyłączając kilka powszechnie znanych faktów miałam niewielką wiedzę o tym musicalu. Historia dzwonnika była mi znana jedynie z animacji Disneya (tak, książka Katedra Marii Panny w Paryżu Victora Hugo wciąż leży nieprzeczytana na  półce), a co do pierwowzoru francuskiego to kojarzyłam tylko Belle w wykonaniu Garou. Także przyznaję, jestem ignorantką. Ale podejrzewam, że dzięki temu spektakl Notre Dame de Paris w Gdyni okazał się dla mnie tak wspaniałym doświadczeniem.
źródło
Po raz pierwszy na tak dużym spektaklu udało mi się zdobyć miejsce w pierwszym rzędzie. Zazwyczaj wiąże się to z lekkim stresem - a co, jeżeli scena będzie na tyle podwyższona, że trzeba będzie zadzierać głowę; a co, jeżeli stracimy obraz całości, bo będziemy za blisko? Okazało się jednak, że to miejsce było strzałem w dziesiątkę! Od początku jesteśmy tak blisko akcji, że nie da się od niej zdystansować, ciągle jesteśmy zaabsorbowani wydarzeniami na scenie. Na dodatek widać jak na dłoni twarze aktorów, które dodają ekstra dawkę emocji do wydobywanych dźwięków, muzyki i ruchu, a odbiór całości dużo na tym zyskuje. Mam wrażenie, że oglądanie z dalszych rzędów może skutkować utratą sporej dawki zabawy.

Zacznijmy jednak od historii. Przyznam, że ciekawym doświadczeniem było podejście do musicalu tak nieprzygotowanym. Fabuła znana z Dzwonnika z Notre Dame szybko idzie w niepamięć, a zdanie o różnych postaciach trzeba na bieżąco przewartościowywać. Dla mnie był to duży plus, bo mogłam z ciekawością śledzić poszczególne losy bohaterów, nie wiedząc co ich czeka w kolejnym kroku. Zdecydowanie to historia bardziej mroczna i smutna niż myślałam, o ludzkich namiętnościach, o pożądaniu, które niesie ze sobą niszczycielską siłę. Zawsze uważałam, że Frollo to jeden z najciekawszych antybohaterów, postać tragiczna, targana tak ludzkimi uczuciami - kocha i nienawidzi jednocześnie. Najsłabiej fabularnie wypada historia miłosna Esmeraldy i Phoebusa. Tak naprawdę nie wiemy skąd się to uczucie wzięło i co je podtrzymuje. W ogóle fascynacja Esmeraldą w musicalu wydaje się trochę wyssana z palca, bo oprócz tego że jest urodziwa to nie widać w niej nic nadzwyczajnego. Jednak wina za wszelkie niedociągnięcia fabularne powinna być zrzucona raczej na twórców oryginału.

źródło
Dochodzimy tutaj do kolejnego plusa mojej ignorancji. Przez to, że nie wiedziałam wiele o musicalu mogłam przeżywać go po raz pierwszy, a okazało się, że to po prostu kopia francuskiej produkcji. Tworzyły ją nawet te same osoby, więc scenografia i kostiumy są przeniesione jeden do jednego. Także jeżeli mamy się czepiać ubogiego wystroju sceny to pretensje powinny być raczej skierowane do oryginalnych twórców. Ja w sumie lubię ubogą scenografię, w której pomysł zastępuje prawdziwy przedmiot. Tym razem ogromna ściana katedry wystarczyła do opowiedzenia historii.

Szczerze powiedziawszy, nie traktuję Notre Dame de Paris jako zwykłego musicalu. Moim zdaniem to po prostu widowisko, któremu bliżej do koncertu. Fabuła może nie jest tutaj najważniejsza, momentami wydaje się tylko pretekstem do zaśpiewania kolejnej piosenki. To chyba też pierwszy widziany przeze mnie musical, w którym jeden utwór przechodził automatycznie w kolejny - także poza słowem śpiewanym dialogu nie doświadczyliśmy. Tym bardziej ciężko oceniać Notre Dame de Paris jako spektakl. Fabuła była na dalszym tle, a aktorzy w musicalu grają zupełnie inaczej, bo tutaj ton głosu wydaje się najważniejszy.

Jeżeli chodzi o aktorów/wokalistów to mam do powiedzenia tylko jedno - Jan Traczyk! Już pierwsze minuty sprawiły, że został moim ulubieńcem, a wykon Po nieba kresy pięły się katedry zostaje w głowie na długo po zakończeniu spektaklu. Ogólnie cała obsada daje radę. W pierwszym akcie miałam trochę problem z Frollo (Piotr Płuska), ale później sporo zyskał w moich oczach i został jednym z ulubieńców. Świetnie poradzili sobie także Janusz Kruciński jako Quasimodo i Krzysztof Wojciechowski jako Clopin. Maciej Podgórzak był poprawny, ale mam wrażenie że Phoebus to najsłabiej rozpisana postać, toteż wypada dość płasko w porównaniu z resztą obsady. Ewa Kłosowicz śpiewająco wyszła z zadania, jednak dla mnie jej bohaterka, Esmeralda, również miała słabiej nakreślony charakter, o czym wspomniałam wcześniej.

źródło

Na koniec wspomnę o największym plusie i minusie produkcji. Zacznijmy od wady - tutaj mam na myśli tłumaczenia tekstu, które momentami naprawdę raziły w uszy. Za to niezaprzeczalną zaletą Notre Dame de Paris jest cała załoga tancerzy/akrobatów. Wspaniale oddają klimat, pokazują całą masę talentu, wszystko robią na sto procent, a ich energia wręcz bucha w twarz widzom z pierwszego rzędu. Trudno nie wspomnieć tutaj o cudownych pokazach tanecznych w Dręczy mnie czy układu akrobatycznego z podwieszonymi pod sufitem dzwonami. Naprawdę mam wrażenie, że spora zasługa sukcesu musicalu tkwi właśnie w tych momentach kiedy tancerze podkręcają tempo całości i to dzięki nim nie przeszkadza nam taka ilość śpiewanych ballad. Równowaga w tym wypadku jest najważniejsza.

Cieszę się, że moje pierwsze spotkanie z Notre Dame de Paris nastąpiło właśnie w Teatrze Muzycznym w Gdyni. Cudownie było być świadkiem tego widowiska, aktorzy i akrobaci spisali się na medal. Ciekawa jestem jak wypada w konfrontacji z francuską wersją, ale póki co nie mam zamiaru robić porównania. Wolę pozostawić w pamięci świetne polskie przedstawienie.


poniedziałek, 5 listopada 2018

„Blaszany bębenek” (Teatr Muzyczny Capitol)

Mieszkańcom Wrocławia trudno było przeoczyć nową premierę Teatru Muzycznego Capitol. Kiedy na budynku rozwieszono plakaty, na których widniała grafika niepokojąco przypominająca symbol nazistowskich Niemiec w mieście zrobiło się na temat premiery głośno. Cel marketingowy osiągnięty, bo Blaszany bębenek był na ustach osób związanych z teatrem i takich, którzy raczej nie pojawiają się na widowniach. Słuszności akcji promocyjnej komentować nie zamierzam, akurat bilety kupione miałam na długo przed nią, a już wtedy sale były niemal zapełnione. Taki urok Wrocławia - o dobre miejsca na spektaklach Capitolu trzeba trochę powalczyć i być zawsze czujnym.

Blaszany bębenek to pierwsza część trylogii gdańskiej, napisanej przez Guntera Grassa, pisarza narodowości niemiecko-kaszubskiej, laureata Nagrody Nobla. Wokół postaci autora przez wiele lat narastało sporo kontrowersji m.in. ze względu na fakt, że jako chłopak zgłosił się do służby w SS, a później oskarżany był również o antysemityzm. Polscy czytelnicy przez długi czas nie mieli dostępu do powieści Grassa, które były cenzurowane i szykanowane przez wielu ówczesnych działaczy.
Blaszany bębenek to historia Oskara Matzeratha - dziecka, które w wieku trzech lat postanowiło przestać rosnąć na znak protestu. Obserwujemy życie chłopaka, a w tle mają miejsce wydarzenia zmieniające dotychczasowy świat - do władzy dochodzi Hitler i wybucha II wojna światowa.
Wojciech Kościelniak czaruje widzów od pierwszej sceny - trudno nie dać się od początku porwać tej historii i sposobowi jej przedstawienia. Kiedy kurtyna się rozsuwa znajdujemy się w świecie zabawek, świecie widzianym oczami dziecka. Obrazek jest niezapomniany, kostiumy i charakteryzacja robią ogromne wrażenie, wszystko dopracowane jest w najmniejszych szczegółach. Do tego choreografia, za którą odpowiada Ewelina Adamska-Porczyk dodaje finalnego blasku tej scenie. Jednak to wszystko za moment będzie wydawać się błahostką, bo na scenę wkracza Oskar (Katarzyna Pietruska) i oświadcza nam, że zobaczymy „wodewil, zagrany przez zabawki dla zabawek i o zabawkach”, a my nie będziemy w stanie odwrócić wzroku od tej małej postaci na scenie. Trudne stało zadanie przed reżyserem, bo jak pokazać, że Oskar w wieku trzech lat przestał rosnąć? Ekipa wyszła z opałów obronną ręką, a pomysłodawczynią podobno była Agata Kucińska (na codzień pracująca we Wrocławskim Teatrze Lalek). Zasugerowała ona, żeby zastosować technikę tintamareską, czyli wykorzystanie twarzy aktora z doczepionym korpusem lalki. Sprawdza się to idealnie, a zdolności lalkarskie i aktorskie Katarzyny Pietruskiej robią ogromne wrażenie. Nawet nie jestem sobie w stanie wyobrazić jak ciężko musiało się grać, będąc w tak niewygodnych pozycjach (większość spektaklu Katarzyna spędziła na kolanach). Po premierze słychać było mnóstwo zachwytów nad Agatą Kucińską, która również gra Oskara, ale po naszym spektaklu byliśmy zgodni, że nie wiemy jak można byłoby to zrobić lepiej. Chyba będziemy musieli pójść jeszcze raz i się przekonać jak poradziła sobie druga aktorka.
Swoją drogą to, że Oskara gra kobieta w ogóle nie przeszkadzało w odbiorze, a dziecinny głos Pietruskiej pasował do roli małego chłopca.

Pierwszy akt spektaklu mija niepostrzeżenie i zanim się obejrzymy już czeka nas przerwa. Całe dwie godziny nie ma miejsca na nudę. Jesteśmy świadkami dzieciństwa Oskara, gdzie dramat rodzinny jest wciągający, świetnie zagrany, a wstawki muzyczne pasują idealnie. Justyna Szafran ponownie kradnie dla siebie mnóstwo uwagi grając kaszubską babkę z charyzmą i pazurem. Podczas jej śpiewania pojawia się gęsia skórka, a nawet przechodzą dreszcze z wrażenia. Jej zaczepki w stronę widzów wypadają naturalnie i dodają kolejną dawkę humoru tej postaci. Ta kobieta to prawdziwy skarb Capitolu. Ciekawy był również pomysł na wprowadzenie Czarnej Kucharki, tajemniczej postaci, która co jakiś czas przechadza się po scenie swoim specyficznym krokiem i mierzy nas przeszywającym wzrokiem. Każde jej pojawienie się zbiega się w czasie z małą katastrofą, można więc podejrzewać, że to personifikacja jakiegoś przerażającego Fatum.
Wątek rodziców Oskara ogląda się z niegasnącym zainteresowaniem. Jego matka wyszła za mąż za Niemca, który świetnie radzi sobie w kuchni, za to gorzej w życiu uczuciowym, więc miłosne uniesienia wiążą ją z kuzynem (pracownikiem polskiej poczty). Oskar wychowywany jest w bardzo toksycznym środowisku, wciąż zastanawia się który z mężczyzn jest jego ojcem, a ta niekończąca się niepewność będzie miała wpływ na ukształtowanie jego charakteru i dalsze życiowe decyzje.
Warto też wspomnieć, że role trójki rodziców zostały świetnie zagrane przez Alicję Kalinowską (Agnieszka, mama Oskara), Artura Caturiana (Alfred) i Błażeja Stencla (Jan, kuzyn Agnieszki). To wspaniały dramat rodzinny, któremu poświęcono dostatecznie sporo czasu, żebyśmy mieli czas związać się emocjonalnie z bohaterami i dobrze ich poznać, do tego stopnia, że czekają nas chwile radosne, ale i wzruszające z nimi związane.

Muzycznie to mały majstersztyk, do tego orkiestra świetnie sobie radzi z wykonaniem i na żywo robi to wspaniałe wrażenie. Oprócz wspomnianej wcześniej Szafran, która dostaje na początku spektaklu charyzmatyczny utwór, warto wyróżnić też piosenkę nauczycielki bądź tę, w której akcja podzielona jest na akty, a my możemy przyjrzeć się tragedii rodzinnej. Także sporo tutaj wspaniałych, porywających taktów, ale nie obyło się bez gorszych momentów. Szczególnie w drugim akcie pojawiają się piosenki, które wydają się trochę wciśnięte na siłę i od razu ulatują z pamięci.
Niestety, tak jak pierwszy akt jest moim zdaniem genialny, tak drugi trochę traci uwagę widza. Czujemy się przerzucani między wątkami, które zostają ledwo liźnięte. Wydawało mi się, że akcja była pośpieszana, a przechodzenie z piosenki do piosenki przestało mieć ciągłość logiczną. Niemal czuło się, że zostają wrzucone po to, żeby kolejne osoby mogły zabłysnąć. Brakowało mi skupienia się na fabule, chociaż rozumiem, że taka już specyfika adaptacji - przecież jakoś trzeba było te 800 stron powieści zmieścić w czasie ponad trzygodzinnego spektaklu.
Kostiumy i charakteryzacja są świetnym dopełnieniem całości. Przerysowane, karykaturalne białe twarze świetnie korespondowały z mechanicznym sposobem poruszania się i przywodziły na myśl fakt, że Ci ludzie zachowują się niczym zabawki. Wykorzystanie środków multimedialnych do wyświetlania tła sprawdziło się bardzo dobrze i często było ciekawym dodatkiem do utworów muzycznych.
Jeżeli zastanawiacie się czy warto wybrać się do teatru na Blaszany bębenek to przestańcie się zastanawiać, bo mówię Wam, że warto. Pomijając poziom aktorski, dopracowanie technicznych detali i ciekawą fabułę to zobaczenie popisu lalkarskiego robi tutaj ogromne wrażenie. Dlatego, jeżeli będziecie mieć możliwość to wybierzcie się na ten spektakl!

Moja ocena: 7+/10



*zdjęcia pochodzą z oficjalnej strony teatru - LINK

wtorek, 23 stycznia 2018

„Wiedźmin” (Teatr Muzyczny im. Danuty Baduszkowej w Gdyni)


Adaptacja i reżyseria: Wojciech Kościelniak
Muzyka i kierownictwo muzyczne: Piotr Dziubek
Współpraca muzyczna: Dariusz Różankiewicz
Teksty piosenek wg Wojciecha Kościelniaka: Rafał Dziwisz
Scenografia: Damian Styrna
Choreografia: Liwia Bargieł
Kostiumy: Bożena Ślaga
Przygotowanie wokalne: Agnieszka Szydłowska
Inspicjent: Agata Ulatowska
II inspicjent - opieka nad dziećmi: Iwona Warszycka-Kot
Choreografia układów akrobatycznych: Mirosława Kister-Okoń 
Choreografia walk: Artur Cichuta
Animacje: Eliasz Styrna, Artur Lis,Mateusz Kamiński, Sebastian Sroka 

Obsada:

WIEDŹMIN - Krzysztof Kowalski 
JASKIER - Jakub Badurka 
CALANTHE - Karolina Trębacz
YENNEFER - Katarzyna Wojasińska
YURGA - Tomasz Gregor
JEŻ - Krzysztof Wojciechowski
CIRI - Julia Totoszko 
EITHNE - Karolina Merda  
BRAENN - Iza Pawletko 
PŁOTKA - Iga Grzywacka
PAVETTA - Maja Gadzińska



*Moja ocena:*

Moją pierwszą reakcją po usłyszeniu o planach stworzenia musicalu Wiedźmin było spore zaskoczenie. Przyznaję, że nie wierzyłam, że to mogłoby się udać. Obcesowy, wulgarny Geralt, walczący na trakcie z wszelakimi potworami, nagle miałby zacząć śpiewać i tańczyć? Pierwsza myśl - niemożliwe. Moje zainteresowanie zaczęło jednak powoli rosnąć, bo reżyserią zajął się Kościelniak (którego Mistrza i Małgorzatę bardzo lubię, mimo że musical na podstawie powieści Bułhakowa również wydawał się nie do zrobienia), a muzykę napisał Piotr Dziubek. Po pojawieniu się pierwszych fotosów i relacji już wiedziałam, że muszę się do Gdyni wybrać. 

Wiedźmin był moją małą obsesją w liceum. Pamiętam jak początkowo sceptycznie podchodziłam do tej polskiej fantastyki, a później nie mogłam spać nocami, bo musiałam poznać kolejne przygody Geralta z Rivii. W popularne gry na podstawie książek nie grałam, co wynika raczej z tego, że w ogóle rzadko sięgam po gry komputerowe. Zapoznałam się jednak z grą planszową i czasami do niej wracam. Także rozumiecie, że do musicalu podchodzę raczej jako fanka książek. Wspominam o tym, ponieważ wydaje mi się, że w kontekście tego musicalu ważne jest, żebyśmy określili jaką wiedzę mamy z uniwersum Wiedźmina. Zapewne gdybym była fanką gier a nie książek, nie czepiałabym się tematów, które tutaj będę poruszać.

Zacznijmy jednak od początku. Siadając na widowni od razu zauważamy, że scenografia wygląda dość skromnie. Na środku pojawia się prosta konstrukcja z belek, z boku kilka drabin i to tak naprawdę wszystko. Przestrzeń sceniczną będą nam uzupełniać liczne wizualizacje, które spełniają swoje założenie i moim zdaniem w łatwy sposób pomagają zarysować miejsce akcji. To zdecydowanie było dobre posunięcie, żeby postawić na minimalizm w scenografii, nadrabiany wyświetlanymi na niej obrazami i grą świateł - na pewno pomogło to w płynnych przejściach między scenami. Na dodatek scenograf wykazał się sporą pomysłowością, przy kreowaniu kolejnych miejsc. Na szczególnie wyróżnienie zasługuje las Brokilon, w którym klimat tworzyły nie tylko wizualizacje, ale także akrobaci tańczący na lianach i przechadzające się po scenie magiczne stwory.

źródło
Niestety, moim zdaniem najmocniej kulał tutaj scenariusz, i to jego błędy wpływały na kolejne rozczarowania. Nie powiedziałabym, że jest to słaby tekst, raczej, że ma sporo dziur i miałam wrażenie, że reżyser chciał nam pokazać za dużo przygód, a za mało skupiał się na relacjach między postaciami. Podobała mi się na pewno sama oś fabularna - Wiedźmin po starciu ze złem, dochodzi do zdrowia, przypominając sobie kolejne wydarzenia ze swojego życia. Był to ciekawy punkt wyjścia. Również doceniam fakt, że do widza wciąż powracał ten ważny w książkach Sapkowskiego temat przeznaczenia, jego echo czuć było w niemal każdej przygodzie. Jednak szybko okazało się, że taki sposób budowania spektaklu może okazać się nużący. Brak tutaj narastania napięcia do punktu kulminacyjnego. Raczej każda historia miała takie swoje małe narastanie emocji, które później gasły, a co za tym idzie widz mógł się poczuć tym po jakimś czasie zmęczony. 

Z emocjami, to w ogóle mam w kontekście tego Wiedźmina problem. Po wyjściu z sali tłukła mi się po głowie myśl, że trudno nazwać to spektaklem, było to raczej coś pomiędzy spektaklem a widowiskiem. Wszystko przez to, że w bardzo wielu miejscach zabito prawdę i naturalność tych postaci. Ja rozumiem, że jak słyszymy „zimna królowa” czy „potężna czarodziejka” to przychodzą nam na myśl pewne stereotypy. Wydaje mi się jednak, że to już zadanie tekstu i aktorów, żebyśmy mogli w takie postacie uwierzyć. Niestety, w wielu przypadkach nie było nam dane zobaczyć tam prawdy. Szczególnie boli postać Yennefer (nie upatrywałabym się tutaj winy aktorki), która została sprowadzona do kobiety lekkich obyczajów i zarazem kompletnie mija się z tym, co pamiętam z książek. Ten nietrafiony charakter, podkreślał również kostium (czy raczej skąpa bielizna). Rozumiem też założenie tego, że kazano jej wciąż chodzić na palcach. Niestety efekt był wręcz odwrotny od zamierzonego - zamiast dodać jej elegancji i wyniosłości, odebrano jej pewność w chodzie. Do tej grupy również muszę dołączyć postać Calanthe, która rozminęła się z tą znaną z książek (tutaj jednak wydaje mi się, że dobiła ją nienaturalna gra aktorska). Kiedy mamy do czyniena ze słabiej zarysowanymi charakterami postaci, naturalnym skutkiem wydaje się być brak głębszych relacji między bohaterami. Przykładowo -  w ogóle nie widać tutaj uczucia wiążącego Geralta z Yennefer, a ilość scen między Wiedźminem a Jaskrem sprowadzone zostały do minimum, przez co ich przyjaźń również zostaje spłycona.

źródło

Przejdźmy jednak do najjaśniejszego punktu całości, kompletnie zaskakującego, ale kradnącego dla siebie całe show. Chodzi mi oczywiście o postać małej Ciri, która została bezbłędnie zagrana przez Julię Totoszko. To, nad czym ubolewałam przy sztucznych Yennefer i Calanthe, tutaj nie ma racji bytu. Ciri okazała się dzieckiem, jakie znamy z powieści, a zagrana została z taką dawką naturalności i charyzmy, że trudno tej zdolnej dziewczynki nie polubić. Na dodatek to właśnie w scenach Ciri-Geralt, w końcu poznajemy inne oblicze Wiedźmina, które sprawia, że Krzysztof Kowalski może zabłysnąć. Tak zarysowanej więzi emocjonalnej, brakuje z innymi postaciami musicalu, cieszy jednak fakt, że ta najważniejsza jednak wybrzmiewa i to w pięknych tonach. Drugi akt w ogóle porywa o wiele bardziej, właśnie za sprawą wątku Ciri i kilku niezapomnianych scen (świetna bajka na dobranoc, z udziałem zgrai wesołych dzieciaków czy piosenka driady).

Za to w pierwszym akcie sporym plusem był dla mnie Jaskier, który świetnie poradził sobie z prowadzeniem narracji. To był bardzo dobry pomysł, żeby wykorzystać barda do wprowadzania widzów w kolejne przygody. Na dodatek jest on źródłem kilku naprawdę zabawnych sytuacji, a odwzorowujący go Jakub Badurka radzi sobie z graniem tej ekscentrycznej postaci bardzo dobrze.

Strona techniczna musicalu pozostawiła mnie w sporym zachwycie. Wydawało się, że będzie skromnie, a jednak widowisko okazało się niezapomniane. Na spore uznanie zasługuje choreografia, która za każdym razem idealnie pasuje do wykonywanych utworów (zaskoczyła mnie trochę piosenka z czarodziejami ze wzgórza, ze względu na ich sposób poruszania, ale gdy postanowiłam nie zwracać uwagi na wystające spod szat kółka, okazało się, że całość tworzy bardzo ładny obrazek). Na dodatek akrobatyka za każdym razem robi wrażenie i świetnie wypełnia przestrzeń sceniczną. W tym miejscu warto wspomnieć o występie dżina, którego grało dwóch akrobatów, połączonych fragmentem materiału - na długo zostaje w pamięci. Muzycznie ten musical jest bardzo dobry. Trochę żałuję, że nie mogę jeszcze raz posłuchać wykonywanych utworów, ale kilka zdecydowanie utkwiło mi w pamięci (chociaż przyznaję, że nie wszystkie porwały mnie swoim wykonaniem, ale większość jednak zrobiła pozytywne wrażenie).

Rozumiecie więc, że trudno ten musical jednoznacznie ocenić. Z jednej strony, niszczy on trochę niektóre postaci z uniwersum, spłycając ich charaktery i psując relacje między bohaterami. Z drugiej tworzy piękną więź między Geraltem a Ciri i momentami sprawnie utrzymuje uwagę widza. Gdyby podejść do niego bardziej jak do widowiska, to można spokojnie stwierdzić, że jest ono rewelacyjne. Ja jednak nie zapominam, że finalnie jesteśmy w teatrze i braku prawdy trudno wybaczyć. Także - warto było pojechać, całość wspominam bardzo pozytywnie, ale bez zgrzytów się nie obyło. 


Szukaj w tym blogu

Szablon dla Bloggera stworzony przez Blokotka