niedziela, 22 grudnia 2024

Filmowe perełki na zakończenie roku 2024 i książka „1001 filmów, które musisz zobaczyć”

Początkowo planowałam stworzyć wpis na temat filmów, które obejrzałam na American Film Festival we Wrocławiu. Później kilka razy wybrałam się do kina i lista mocnych tytułów zaczęła rosnąć. Zatem w formie graficznej i z krótkim wyjaśnieniem  o tym, co dobrego ostatnio widziałam w kinie.

Na American Film Festival pojawiło się kilka perełek. Przede wszystkim Światełko w tunelu (Ghostlight) w reżyserii Kelly O'Sullivan i Alexa Thompsona – poruszający film o stracie i terapeutycznej mocy teatru. Budowlaniec, który dołącza do amatorskiej grupy teatralnej, próbuje zmierzyć się z rolą Romea, jednocześnie dźwigając traumę po stracie członka rodziny. Niezwykła jest relacja ojca z córką, pięknie zagrana przez rzeczywisty duet ojca i córki – Keitha Kupferera i Katherine Mallen-Kupferer. Film jest wzruszający, zabawny, ciepły i zdecydowanie wart uwagi. Polecam go bardzo mocno, bo mam wrażenie, że jest o nim cicho, a to prawdziwa ukryta perełka.

Teatr był powracającym motywem na festiwalu. W edycji online obejrzałam chwalony za granicą Sing Sing o grupie więźniów uczestniczących w zajęciach teatralnych. Podobnie jak w Ghostlight, film opowiada o leczniczej mocy sztuki, która w tym przypadku pozwala bohaterom oderwać myśli od wyroku. Produkcja, oparta na prawdziwych wydarzeniach, wyróżniała się ciekawym podejściem – do ról zaangażowano więźniów biorących udział w programie. Niestety, gdzieś po drodze film mnie zgubił. Scenariusz wpada w moralizatorstwo, bohaterowie nie wzbudzają empatii, a całość traci naturalność.

Rozczarował mnie także film Wakacje Griffina. Historia młodego chłopaka, który pisze scenariusz sztuki teatralnej o tematyce wykraczającej poza zainteresowania typowego nastolatka, zapowiadała się obiecująco. Niestety, potencjał nie został wykorzystany, a wątek z buntowniczym artystą kompletnie nie zagrał. Dodatkowo, główny bohater wydał mi się nieco odpychający, co utrudniło mi zaangażowanie w jego historię.

Za to ogromne wrażenie zrobiła na mnie Brie Larson w Short Term 12. Od lat próbowałam dorwać ten film, więc jego obejrzenie było dla mnie dużym wydarzeniem. To opowieść o pomaganiu najmłodszym, prowadzona bez cienia patosu. Narracja jest naturalna, bohaterowie szybko zyskują naszą sympatię, a film dosłownie wciąga w ich świat. Cieszę się, że w końcu mogłam go zobaczyć.

Na festiwalu nie zabrakło też lżejszych tytułów. Udało mi się obejrzeć dwie komedie z ulubienicą publiczności, Aubrey Plazą. Safety Not Guaranteed to świetna, niezależna komedia o poszukiwaniu swojego miejsca w życiu. Z kolei My Old Ass, dostępny obecnie na Amazon Prime, to opowieść, w której Plaza wciela się w postać nawiedzającą nastoletnią wersję siebie. Film prowokuje do refleksji: co powiedzielibyśmy sobie, znając wydarzenia, które nas czekają? Plaza jest tu jednak postacią drugoplanową, a na pierwszy plan wysuwa się młoda Maisy Stella, której historia dorastania stanowi serce fabuły.

Sporym wydarzeniem na festiwalu była premiera filmu The Brutalist – monumentalnej opowieści o architekcie, który próbuje odbudować swoje życie w Stanach Zjednoczonych. Produkcja zachwyca niesamowitymi zdjęciami, a Adrien Brody po raz kolejny udowadnia, że potrafi znakomicie oddać emocje bohatera zmagającego się z tragiczną przeszłością. Film trwa ponad trzy godziny, ale w tym przypadku nie ma mowy o nudzie – każda scena trzyma w napięciu.

Chociaż nie jestem znawczynią programu Saturday Night Live, znam jego ogólne założenia i kojarzę kilka skeczów, które przewinęły się przez media społecznościowe. Okazało się, że nie trzeba być ekspertem, by świetnie się bawić na filmie Saturday Night. Całość osnuta jest wokół odliczania czasu do nagrania premierowego odcinka programu. Obserwowanie kulis, podekscytowania i związanych z tym wątpliwości sprawia, że film ogląda się z dużą przyjemnością.

Frajdy dostarczył mi też klasyk Dorothy Arzner – Tańcz, dziewczyno, tańcz. Wspaniałe aktorki w rolach głównych, klarowny konflikt i wciągająca fabuła sprawiają, że ten film wciąż ogląda się z wielką przyjemnością.

A co poza festiwalem? Przede wszystkim wyczekiwany Wicked. Uwielbiam musicale, ale przenoszenie tego typu widowisk na ekrany filmowe bywa ryzykowne. Na szczęście tym razem nie było powodów do obaw – reżyser John M. Chu stanął na wysokości zadania. Scenografia i kostiumy są barwne, bajkowe i zachwycają w wielu miejscach. Widać ogromne przywiązanie do detali – łatwo przenosimy się w zaprezentowane lokacje, takie jak szkoła Shiz, magiczne Szmaragdowe Miasto czy Munchkinlandia z milionami tulipanów.

Do tej pory znałam Wicked głównie z kilku piosenek, które w filmie wykonano naprawdę pięknie. Fakt, że aktorzy śpiewali na żywo, zdecydowanie pomaga w odbiorze – utwory są naturalnie wplecione w fabułę i nie sprawiają wrażenia „doklejonych na siłę”. Ariana Grande i Cynthia Erivo tworzą wspaniały duet, a ich umiejętności wokalne naprawdę poruszają. Jedyny problem, jaki miałam z filmem, to przedstawienie relacji między bohaterkami. O ile na końcu wierzę w ich przyjaźń, to moment, w którym zaczynają się do siebie zbliżać, nie do końca mnie przekonuje. Być może to kwestia oryginalnej historii. Piszę o tym, bo jako fanka musicali powinnam uznać Wicked za absolutną rewelację, a jednak pozostał dla mnie „tylko” bardzo dobrym musicalem. Zobaczymy, co przyniesie druga część.

W kinach widziałam też dwie perełki. Pierwsza to Anora – nowa historia od Seana Bakera. Reżyser ponownie pochyla się nad losem osób z konkretnej grupy społecznej. Tym razem śledzimy życie pracownicy seksualnej, granej brawurowo przez Mikey Madison. Baker zaskakuje mieszanką gatunków. Otrzymujemy połączenie komedii romantycznej, filmu akcji i satyrycznej komedii. Druga perełka to irlandzki kandydat do Oscara – Kneecap. Nie potrafię znaleźć słabego punktu w tej produkcji. Film oferuje świetną rozrywkę, ani chwili nudy, a do tego fenomenalną muzykę. Rewolucja prowadzona za pomocą dźwięków działa tutaj znakomicie. Irlandzki język brzmi egzotycznie, najchętniej śpiewałabym te piosenki razem z bohaterami.


Z filmów, które zapewniają świetną rozrywkę, polecam In Bruges. Doskonale zagrany, szczególnie przypadnie do gustu fanom Duchów Inisherin, bo w głównych rolach ponownie występuje ten sam duet aktorski, a za scenariusz i reżyserię odpowiada Martin McDonagh. Didi to z kolei film o dorastaniu, który przenosi widza w czasie. Wspaniale oddaje początki YouTube'a i ery początków mediów społecznościowych, oferując ciekawy wgląd w tamten okres. W czasie przenosi nas także dokument New Wave, opowiadający o muzycznej fascynacji Wietnamczyków w latach 80. Co prawda muzyka to głównie covery znanych utworów w rytmie disco, ale zaangażowanie społeczności, która po przeprowadzce do Stanów Zjednoczonych odnalazła wspólne zainteresowanie, wypada naprawdę ciekawie. Historia osobista reżyserki dodaje całości głębi i również jest bardzo interesująca. Przy okazji takich filmów zastanawiam się czemu nie oglądam więcej dokumentów.


Przy okazji notki o filmach, muszę wspomnieć jeszcze o książce-albumie, która niedawno trafiła do mnie od Wydawnictwa Publicat


1001 filmów, które musisz zobaczyć to wspaniała pozycja dla każdego fana kina. Niezależnie od tego, jak dużym kinomanem jesteś, raczej niemożliwe, byś widział wszystkie tytuły z tej listy. W moim przypadku wciąż wiele przede mną!

Jedną z największych zalet książki jest chronologiczne ułożenie filmów. Dzięki temu otrzymujemy nie tylko listę wybitnych dzieł, ale także krótką historię kinematografii. Na duży plus zasługuje również różnorodność – nie ograniczono się tutaj wyłącznie do filmów hollywoodzkich, lecz uwzględniono klasyki z całego świata. Miło widzieć też reprezentację polskiego kina – obecność Krzysztofa Kieślowskiego na tej liście jest w pełni zasłużona.

Książka to również doskonały pomysł na prezent. Nie tylko jej lektura jest fascynującą przygodą – już samo przeglądanie dostarcza satysfakcji dzięki pięknemu wydaniu. Każdy film został opatrzony listą osób zaangażowanych w jego produkcję, a najciekawsze są zwięzłe, ale niezwykle zachęcające opisy, które skutecznie inspirują do obejrzenia danego tytułu. Każdy opis zawiera argumenty, które wyjaśniają, dlaczego dany film znalazł się wśród najlepszych. Oczywiście, zdarzyło mi się pomyśleć, że „ten film nie powinien trafić na listę”, ale większość wyborów ma solidne uzasadnienie. W końcu decyzja, czy dany film jest „najlepszy”, często zależy od gustu widza.

Do 1001 filmów, które musisz zobaczyć będę wracać jeszcze nie raz, a każdy fan kina powinien być tą książką zachwycony.

Za egzemplarz dziękuję Wydawnictwu Publicat

niedziela, 1 grudnia 2024

„Middlesex” Jeffrey Eugenides, „Ptaki, które zniknęły” Simon Jimenez i „Pięć osób, które spotykamy w niebie” Mitch Albom


Middlesex
Jeffrey Eugenides

Gatunek: literatura piękna
Rok pierwszego wydania: 2002
Liczba stron: 608
Wydawnictwo: Sonia Draga

Dla Desdemony śmierć była jeszcze jedną formą emigracji. Zamiast płynąć z Turcji do Ameryki, tym razem będzie podróżować z ziemi do nieba, gdzie Lefty miał już obywatelstwo i trzymał dla niej miejsce.
 

Opis wydawcy

Obejmująca osiem dekad – i jedno niezwykle trudne dojrzewanie – powieść Jeffreya Eugenidesa jest świetną, całkowicie wyjątkową baśnią o skrzyżowanych rodowodach, subtelnościach płci oraz głębokich, nieczystych ponagleniach pożądania. Middlesex jest spełnieniem wielkiego talentu pisarza, uznanego przez Granta i The New Yorker za jednego z najlepszych amerykańskich powieściopisarzy.


Moja recenzja

Pierwszy raz o autorze usłyszałam przy okazji oglądania filmu Sofii Coppoli, Przekleństwa niewinności. Scenariusz do niego został napisany na podstawie debiutanckiej powieści Jeffrey'a Eugenidesa. Swoją przygodę z twórczością tego pisarza postanowiłam jednak rozpocząć od Middlesex, za którą w 2003 roku otrzymał nagrodę Pulitzera.

Middlesex to opowieść rozciągająca się na przestrzeni trzech pokoleń. Narratorem jest Calliope, znana później jako Cal  osoba, która „urodziła się dwukrotnie”, najpierw jako dziewczynka, a później, w wieku nastoletnim, jako chłopiec. Już od pierwszych stron wiemy, że mamy do czynienia z opowieścią o poszukiwaniu własnej tożsamości. Eugenides jednak nie ogranicza się jedynie do tego wątku. Jego narracja sięga głęboko w przeszłość, poszukując źródła genu, odziedziczonego przez Cala. 

To właśnie ta wielowątkowość czyni Middlesex tak wyjątkową powieścią. Szczególnie wciągająca była dla mnie historia Desdemony i Lefty'ego  dziadków Cala. Autor zabiera nas w podróż do niewielkiej wioski, gdzie mieszkańcy zmagają się z brakiem perspektyw. Eugenides mistrzowsko opisuje dramatyczne wydarzenia, które bohaterowie zostawiają za sobą, oraz ich podróż ku nieznanej przyszłości. 

Powieść imponuje rozmachem. Eugenides odważnie rozwija wątki poboczne, ale  paradoksalnie  główny temat książki wydaje się najmniej dopracowany. Historie z przeszłości  dziadków, rodziców, wujków Cala  są fascynujące. To żonglowanie różnymi opowieściami wychodzi książce na dobre. Niestety, gdy dochodzimy do punktu kulminacyjnego, momentu, w którym Cal staje przed najważniejszym wyzwaniem, fabuła przestaje fascynować.

Na uwagę zasługuje styl autora. Jego język jest obrazowy i sugestywny, pobudzający wyobraźnię. Autor dobrze radzi sobie z balansowaniem między realistycznymi i symbolicznymi opisami. Właśnie dzięki temu warto po tę książkę sięgnąć.


Ptaki, które zniknęły
Simon Jimenez

Gatunek: science fiction
Rok pierwszego wydania: 2022
Liczba stron: 320
Wydawnictwo: MAG

Życie zmieniło się, lecz nasza zdolność do absurdalnego okrucieństwa - nie.
 

Opis wydawcy

Kapitan statku, nieskrępowana czasem. Nieme dziecko, dźwigające brzemię niewyobrażalnej mocy. Tysiącletnia kobieta, dręczona przez życiowe błędy. W tej niesamowitej debiutanckiej powieści, spinające czas i przestrzeń w jedność, wszyscy ci samotnicy odnajdą w sobie to, czego im brakowało - własne miejsce, przepełnione miłością. Bezpieczną przystań, w której można zacząć życie od nowa.  


Moja recenzja

Debiutancka powieść science fiction, Ptaki, które zniknęły, w zeszłym roku zyskała grono zagorzałych fanów. Choć rzadko sięgam po ten gatunek, liczne zachwyty i rekomendacje wzbudziły moją ciekawość.

Początek książki jest czarujący. Autor przenosi nas do zupełnie innego świata, a jednocześnie sprawia, że w krótkim czasie czujemy się jak u siebie. Głównym bohaterem pierwszego rozdziału jest Kaeda. Pewnego dnia na jego planetę przylatuje statek kosmiczny, dowodzony przez kapitankę Nię. Ich spotkanie staje się początkiem szczególnej relacji. Spędzają razem czas, po czym Nia odlatuje, wracając dopiero po kilkunastu latach. Dla Kaedy upływ tego czasu oznacza starzenie się, podczas gdy w świecie Nii minęło zaledwie kilka miesięcy. Cały rozdział opowiada o ich relacji, z której wyciągniemy wniosek, że ludzkie życie jest ulotne i przemija zbyt szybko. Co ciekawe, po tym rozdziale nigdy więcej nie wracamy do Kaedy, jakby jego historia była osobną nowelką. Tymczasem główną bohaterką reszty książki staje się Nia, która w pierwszym rozdziale zdawała się jedynie postacią drugoplanową. Jimenez z powodzeniem stosuje narrację z różnych perspektyw, dzięki czemu mamy okazję spojrzeć na wydarzenia i bohaterów oczami innych postaci. 

Ptaki, które zniknęły to z jednej strony typowa powieść science fiction. Znajdziemy tu klasyczne motywy: niszczenie naszej planety, konieczność kolonizacji kosmosu, tworzenie nowego porządku czy selekcję tych, którzy wyruszą w międzygwiezdną podróż. Jednak Jimenez nadaje tej historii wyjątkowy wymiar, wplatając w nią refleksję nad człowieczeństwem. Dzięki temu książka staje się jedną z najpiękniejszych opowieści o odnalezionej rodzinie i pełnej emocji relacji między matką a dzieckiem  nawet jeśli więzy krwi nie odgrywają w nich żadnej roli. 

Ostatecznie, Ptaki, które zniknęły mówią przede wszystkim o tym, co to znaczy być człowiekiem. Autor pokazuje jak nawiązane relacje wpływają na nasze życie i często kierują nim w nieoczekiwany sposób. Porusza również temat straty oraz sposobów, jak radzimy sobie z jej ciężarem. Choć początkowo książka nie do końca mnie przekonała, ostatnie strony czytałam już ze łzami w oczach. Finalnie, trafiła prosto do mojego serca i Wam też ją polecam.


Pięć osób, które spotykamy w niebie
Mitch Albom

Gatunek: literatura piękna
Rok pierwszego wydania: 2004
Liczba stron: 216
Wydawnictwo: Zysk i S-ka

Żadna historia nie jest oderwana od innych. Czasami historie splatają się ze sobą, a czasem pokrywają się wzajemnie, tak jak rzeka pokrywa kamienie.
 

Opis wydawcy

Eddie jest starszym człowiekiem, który przez niemal całe swoje życie pracował w obsłudze technicznej wesołego miasteczka na brzegu oceanu. Gdy pewnego dnia dochodzi do awarii, Eddie ginie, ratując małą dziewczynkę i dostaje się do nieba. Spotyka tam pięć osób, które w różnych okresach wpłynęły na jego życie. Każda z nich nauczy go jednej rzeczy, która pomoże mu zrozumieć sens jego życia i pogodzić się ze sobą.


Moja recenzja

Powieści z listy 100 najlepszych książek według dziennikarzy BBC rzadko mnie rozczarowują. Wyjątkiem od tej reguły okazała się Pięć osób, które spotykamy w niebie Mitcha Alboma.

Powieść jest krótka i rozpoczyna się od śmierci głównego bohatera, Eddiego. Trafia on do przedsionka nieba, gdzie spotyka pięć osób, z których każda ma mu przekazać ważną lekcję o życiu. Obok opisów tych spotkań znajdziemy również retrospekcje, które pozwalają bliżej poznać ziemskie życie Eddiego. 

Niestety, sposób przedstawienia tej historii nie przypadł mi do gustu. Książka jest bardzo dydaktyczna i moralizatorska  autor nie pozostawia przestrzeni dla czytelnika na własne refleksje. Wszystkie „lekcje” są podane wprost, co sprawia, że brak tu miejsca na subtelność czy interpretację. Język również nie zachwyca. Dialogi często brzmią sztucznie, a wiele wypowiedzi sprawia wrażenie wymuszonych sentencji, które miały być poetyckie, a brzmią banalnie. Przykłady metafor, jak: „historie (...) pokrywają się wzajemnie, tak jak rzeka pokrywa kamienie” nie działają na wyobraźnię i nie poruszają.

Zawodzi również kreacja postaci. Przykładowo żona Eddiego, Marguerite, choć potencjalnie ciekawa, została przedstawiona powierzchownie. W książce kobiety zdają się być sprowadzone tylko do ról matek i żon, a ich motywacje nie wychodzą poza kwestie związane z rodziną. Szczególnie niepokojącą była dla mnie scena, w której pojawia się historia gwałtu  zaraz po niej autor apeluje o zrozumienie napastnika, co jest po prostu nie na miejscu.

Mitch Albom stworzył książkę, której celem było inspirowanie i przypomnienie o powiązaniach między ludźmi. Chciał ukazać, że za każdym poznanym człowiekiem, kryje się głębsza historia. Jednak robi to w taki sposób, że odbiera się to wszystko jako truizmy. Momentami krzywdzące i błędne. To było moje pierwsze i ostatnie spotkanie z jego twórczością.



niedziela, 3 listopada 2024

Rozpoczęcie sezonu teatralnego – trzy miasta, pięć spektakli

Złote płyty, reż. Mateusz Pakuła (Teatr Capitol we Wrocławiu)

fot. Łukasz Giza

Wrocławski Teatr Capitol na Scenie Ciśnień zazwyczaj serwuje historie bardziej kameralne i intymne. Tym razem na scenie oglądamy pokój konferencyjny  z tablicą, kilkoma krzesłami, stołem i kanapą. W tej przestrzeni bohaterowie będą uzgadniać co powinno znaleźć się na złotych płytach, którą planują wysłać w kosmos.

Pomysł na fabułę, czyli akcja Voyager Golden Record przeprowadzona przez NASA w latach siedemdziesiątych, naturalnie napędza rozwój akcji. Aktorzy odgrywają postacie, które pracowały nad projektem płyt. Poruszane tematy, pomysły bohaterów, problemy, na które natrafią, a przede wszystkim piosenki będą dopełniać ten amerykański obrazek. Po spektaklu Złote płyty w głowie pozostają liczne pytania o stan człowieczeństwa, czy też o to czy możemy być z siebie dumni jako społeczeństwo. Reżyser i scenarzysta, Mateusz Pakuła, nie ogranicza się tylko do górnolotnego tematu głównego. Nie zapomina o wprowadzeniu intrygującej dynamiki między postaciami, poznaje ich punkty zapalne i konfrontuje poglądy każdego z nich. W obsadzie znaleźli się aktorzy, którzy z łatwością kreują bohaterów charakternych. Pojawia się wątek romantyczny, w którym Helena Sujecka i Rafał Derkacz przeżywają miłosne uniesienia. Jest też miejsce dla komediowych wstawek. Tutaj prym wiedzie Emose Uhunmwangho, której „naukowe” monologi przemieniają się w najpiękniejszą brednię. Rozbawiła do łez nie tylko widzów, bo i aktorzy nie mogli powstrzymać uśmiechów. Co wskazuje, że może część tych monologów to tak naprawdę improwizacja. 

Złote płyty to intrygująca propozycja wrocławskiego Capitolu. Nie wskoczy do grona moich ulubieńców, ale na pewno skłania do zadawania sobie odpowiednich pytań. Ja po prostu nie jestem fanką polskich musicali z zagranicznymi piosenkami.


Los Endemoniados / Biesy, reż. Marcin Wierzchowski (Teatr im. Jana Kochanowskiego w Opolu)

fot. Edgar de Porey

Opolski teatr po raz kolejny zaskakuje. Ich Biesy to połączenie klasycznej powieści Dostojewskiego i tragicznej historii hiszpańskiej grupy teatralnej, która zginęła w tajemniczym pożarze w latach siedemdziesiątych. Pomysł dość karkołomny, budzi masę wątpliwości, ale przedstawienie wychodzi z niego obronną ręką.

Te trzy godziny spektaklu przenoszą nas w miejscu i czasie do Hiszpanii lat 70. Narratorka, grana przez Joannę Osydę, przedstawi widzom tło wydarzeń. Od początku będziemy wiedzieć, że wszyscy na scenie zginą w pożarze teatru. Oglądamy zatem jak do tragedii doszło. Przedstawione zostają kulisy budowania spektaklu na podstawie powieści Dostojewskiego. W tym czasie poznajemy bliżej bohaterów, którzy mają dość obecnej sytuacji w Hiszpanii i postanawiają wspólnie zrobić coś, żeby z nią walczyć. Marcin Wierzchowski umiejętnie buduje paralele między tą grupą hiszpańskich rewolucjonistów i fragmentami z powieści Dostojewskiego. Co jakiś czas pojawiają się sceny z klasycznych Biesów, w pamięci na pewno utkwił mi świetny pojedynek. Wątkiem, który może zainteresować było też samo przygotowywanie kontrowersyjnych Biesów i rozmowy na temat tego jak bardzo teatr może być polityczny i z czym wiąże się to dla aktorów oraz twórców spektaklu.

Nie można mówić o Biesach i nie pochwalić ekipy aktorskiej. Bohaterowie znajdują się na scenie niemal cały czas trwania spektaklu. Nikt nie odpuszcza, wszyscy grają do tej samej bramki. Przyznaję, że mam kilku swoich faworytów, a od Maścianicy znowu trudno było mi oderwać wzrok. Również scenografia i reżyseria światła zasługują na pochwałę. Scena, w której otwiera się widok na tył sceny, a na aktorów wylewa się masa dymu skąpana w pomarańczowym świetle zostaje na długo w pamięci. 

Biesy to spektakl o potrzebie wolności, wspólnocie i rewolucji. Twórcy umiejętnie poruszają kwestię moralności swoich wyborów, rozmawiają o naturze zła i ryzyka związanego z podejmowaniem walki. W pewnym sensie sięgając do klasyki i poprzez wspominanie niedawnych wydarzeń w Hiszpanii, wciąż możemy powiedzieć coś o współczesnym świecie.

Dramat rodzaju męskiego, reż. Marcin Liber (Wrocławski Teatr Współczesny)

fot. Natalia Kabanow

Jeżeli nie wiecie na jaki spektakl Wrocławskiego Teatru Współczesnego się wybrać, to polecam ogólnie: na ten, który wyreżyserował Marcin Liber. Ne można trafić źle, kiedy to on jest u steru.

Dramat rodzaju męskiego powstał na podstawie Stulejki, tekstu autorstwa Jakuba Tabaczka. Reżyser postanowił zmienić tytuł, ponieważ nie chciał zapraszać ludzi na Stulejkę Libera. Dowiemy się tego z jednej z plansz, które pojawiają się przez cały czas trwania spektaklu i zawierają dodatkowy komentarz reżysera do oglądanych scen. 

Już kiedyś o tym mówiłam, ale nie boję się powtórzyć: Wrocławski Teatr Współczesny ma najbardziej zgrany zespół aktorski. To, jak oni dopełniają się w scenach zbiorowych to jest mistrzostwo. Przez to, że skład osobowy jest różnorodny, to każdy z aktorów przynosi swoją energię. Widać zatem indywidualne podejście, różne postaci, a równocześnie idealnie tworzą postać tłumu. 

Przedstawienie składa się z kilku etiud, które mają wspólny temat – męskość. Reżyser dostarcza satysfakcjonujące rozwiązania sceniczne, niesamowicie oryginalne podejście do konkretnych krótkich historii. Wielokrotnie z przymrużeniem oka. Trudno powstrzymać uśmiech zachwytu podczas wizyty u lekarza (doktór, co ma motór) czy monologu intelektualisty (tutaj znowu, świetna robota „tła” aktorskiego). Spektakl niesie ze sobą potrzebny głos w dyskusji o toksycznej męskości. Pokazuje mężczyzn w sytuacjach, w których wcale nie chcą być. Syna, który nigdy nie będzie wystarczająco dobry dla swojego ojca. Mężczyznę-misia, który przeżywa utratę żony. Oprócz tego, że spektakl potrafi rozbawić, to udaje mu się również widza wzruszyć. Wspaniały wieczór w teatrze i mój faworyt z całego dzisiejszego wpisu. 


Zakonnica w przebraniu, reż. Jacek Mikołajczyk (Teatr Muzyczny w Poznaniu)

fot. Fotobueno

Do Poznania wybierałam się w innym celu, ale ta wycieczka musiała wziąć pod uwagę odwiedzenie Teatru Muzycznego. Już od dłuższego czasu planowałam wybrać się do tego teatru, a na celowniku miałam konkretnie tytuły: Deszczowa piosenka, Piękna i Bestia oraz Dear Evan Hansen. W weekend mojej wycieczki grali tylko Zakonnicę w przebraniu, więc wybór dokonał się sam.

Znając filmowy pierwowzór, nie miałam dużych oczekiwań. Podstawą tej opowieści jest główna bohaterka, która musi połączyć swoją humorystyczną stronę z umiejętnością zbudowania siostrzanej więzi z zakonnicami. Widziałam na scenie Dagmarę Rybak i wydawało mi się, że większy nacisk położony został na część komediową. Nie wiem czy tak jest z każdą Deloris, czy akurat w wykonaniu tej aktorki wypada to bardziej humorystycznie. Niestety, przez brak realistycznych relacji między bohaterami, nie mogę powiedzieć, że ten spektakl mi się podobał. Całość wychodzi dość kabaretowo. Bronią się postacie drugoplanowe, takie jak Matka Przełożona w wykonaniu Lucyny Winkel.

Zakonnica w przebraniu to spektakl, który świadomie wybiera drogę kiczu. Bohaterowie obsypani są brokatem, a komedia gra tutaj pierwsze skrzypce. Nie będzie to jednak teatr, który mnie interesuje. 


Młynarski. Trochę miejsca, reż. Mateusz Bieryt (Teatr Nowy w Poznaniu)

fot. Monika Stolarska/Piotr Bontron

Oto główny powód mojej wizyty w Poznaniu, czyli premiera spektaklu Młynarski. Trochę miejsca. Kilkoro aktorów wykonuje znane i kochane utwory w przepięknych aranżacjach. Po spektaklu mam jedno przemyślenie – twórcy koniecznie powinni pojawić się na przyszłorocznej edycji Przeglądu Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu!

Spektakl obejrzałam w ramach festiwalu o twórczości Osieckiej. Może dlatego poznańska publiczność tak mile mnie zaskoczyła. Na widowni było czuć podekscytowanie podczas kolejnych piosenek. Kiedy aktorzy prosili o pomoc w wyśpiewaniu fragmentu „Jesteśmy na wczasach” publiczność nie czekając, zaczęła śpiewać. Rozkoszowanie się piękną muzyką w takim towarzystwie to wspaniałe doświadczenie. 

W przedstawieniu jest trochę współczesnego sznytu, ale twórców ani na chwilę nie opuszcza duch Młynarskiego. Młynarski. Trochę miejsca przypomina klasyczny koncert, w którym wykonawcy są bardzo oddani oryginałowi, ale wpuszczają w piosenki fragment siebie. Spora w tym zasługa wspaniałych, nowych aranżacji, jak i doboru obsady. To grupa młodych artystów, którzy pokazują, że teksty Młynarskiego są jak najbardziej aktualne i bliskie ludziom, bez względu na wiek. Nie dość, że wspaniale się tych wykonań słucha, to jeszcze estetycznie robią przyjemne wrażenie. Charakteryzacja i kostiumy inspirowane są minionymi latami, rekwizyty pojawiają się sporadycznie i są raczej dopełnieniem. Scenografia jest bardzo skromna, ale dokładnie tego potrzebujemy, żeby móc skupić się na utworach, które są tutaj najważniejsze. Kilka piosenek wzbudzi w nas śmiech, kilka utworów rozczuli, a kilka wzbudzi nostalgię za czymś minionym. Zostajemy jednak z nadzieją, bo „jeszcze w zielone gramy”. Młynarski. Trochę miejsca to świetny tytuł, jeżeli chcemy spędzić kulturalny wieczór w teatrze.


niedziela, 6 października 2024

Trzy książki Marie Aubert – dylematy moralne i kontrowersyjni bohaterowie

 

Dorośli, Zabierz mnie do domu, Wcale nie jestem taka
Marie Aubert

Gatunek: literatura piękna
Rok pierwszego wydania: 2020, 2021, 2023
Liczba stron: 144, 128, 208
Wydawnictwo: Pauza

Miałabym kłaść się spać sama z moimi wspaniałymi zasadami, sama obejmować się ramionami w łóżku i intensywnie myśleć, ile mam do siebie szacunku? A przecież nie ma żadnych korzyści z bycia porządną czy przyzwoitą.
 

Opis wydawcy - Dorośli

Ida jest bezdzietną architektką, wciąż czuje się młodo, ale jednak dostrzega już pierwsze oznaki nadchodzącego wieku średniego. Macierzyństwo to ważny dla niej temat: rozważa je, chociaż nie ma stałego partnera. Tymczasem są wakacje, upalna pogoda, a przed nią wyjazd do domu nad fiordem, w którym wraz z rodzicami, młodszą siostrą i innymi bliskimi będą świętować sześćdziesiąte piąte urodziny mamy. Piękna sceneria, w której można odpocząć i zastanowić się nad swoim życiem i przyszłością – a może nie?

Opis wydawcy - Zabierz mnie do domu

Tęsknota za młodością i ówczesnymi marzeniami, nieporozumienia małżeńskie, błędy życiowe… w swoim literackim debiucie, dziewięciu krótkich, ale treściwych opowiadaniach, Marie Aubert tworzy małe światy, w których możemy przeglądać się jak w lustrze. 

Opis wydawcy - Wcale nie jestem taka

Hanne przyjeżdża do rodzinnego miasta w towarzystwie swojej nowej partnerki, Julii. Wie, że spotka się z całą rodziną z okazji imprezy konfirmacyjnej swojej bratanicy. Nie odwiedzała bliskich krewnych od wielu lat, a kiedy widzieli się ostatnio, była jeszcze „tą grubą dziewczyną”. Od tego czasu dużo się zmieniło – w szczególności to, jak jest traktowana przez otoczenie teraz, kiedy już nie ma nadwagi. Wściekłość Hanne narasta jednak z każdą chwilą i kolejną napotkaną, zadziwiająco „miłą” osobą...


Moja recenzja

Marie Aubert to norweska autorka, którą w Polsce czytamy dzięki wydawnictwu Pauza. Na rodzimym rynku znalazły się jej wszystkie książki, debiutancka powieść Dorośli, zbiór opowiadań Zabierz mnie do domu, oraz najnowsza pozycja Wcale nie jestem taka. Po przesłuchaniu Dorosłych szybko dołączyłam do grona fanów autorki i od razu sięgnęłam po kolejne książki.

Punktem wyjścia w jej powieściach jest zazwyczaj sytuacja, która zmusza rodzinę do spotkania – często to uroczystość, ważny dzień, który wymaga obecności wszystkich bliskich. W książkach Dorośli oraz Wcale nie jestem taka ten motyw się pojawia: rodziny przyjeżdżają, aby wspólnie świętować. Jednak zamiast radosnych chwil, bohaterowie stają przed koniecznością konfrontacji z trudnymi emocjami i wzajemnymi napięciami. Nie mogą uciec od swojego towarzystwa ani od nieuchronnych rozmów, a co gorsza, muszą zmierzyć się z własnymi myślami, które często podsycają najgorsze scenariusze.   

Znacie to uczucie, kiedy powiecie coś nieodpowiedniego albo zrobicie coś złego? Później leżąc w łóżku macie ochotę zapaść się pod ziemię? Mam wrażenie, że po tym co bohaterowie książek Aubert wyprawiają, to powinni być z tym uczuciem mocno zaznajomieni. W tym właśnie tkwi siła tych opowieści, czytelnik ma ochotę krzyczeć do bohaterów, żeby uchronić ich przed popełnieniem błędu. Przez to wiele z wyborów postaci irytuje, a zarazem jest tak prawdziwych.  

Marie Aubert swoje zainteresowanie kieruje w stronę relacji, tych rodzinnych, romantycznych, jak również przyjacielskich. Każdy z bohaterów tłamsi w sobie skrywane emocje, oglądamy ich codzienność i powoli odkrywamy bolączki poszczególnych osób. Męczą ich problemy w związkach, niekończąca się rywalizacja z rodzeństwem, ciągłe oczekiwanie na coś dobrego w życiu. Wszystkich ich łączy odczuwanie samotności. Wydaje im się, że jedynie oni przeżywają katusze, że wszyscy wokół mają lepiej. Postaci szukają szczęścia, szukają osoby, która da im poczucie bezpieczeństwa i pokocha ich bezwarunkowo. Często jednak ich oczekiwania zostają zrujnowane, a zbyt wygórowane wyobrażenia roztrzaskują się o bezwzględną rzeczywistość.

Autorka nie sili się na moralizatorstwo i nie ocenia postaci. W dość chłodny sposób przedstawia sytuacje i pozostawia czytelnikowi możliwość zrozumienia bohaterów. Nikt w tych powieściach nie jest typowym złoczyńcą. Chociaż bohaterowie popełniają okropne rzeczy, obgadują siebie nawzajem, a ich myśli zaprzątnięte są nieprzyjemnymi odczuciami wobec innych, to jest to w jakiś sposób ludzkie. Kiedy człowiek pogrąża się w beznadziei i katuje myślą, że ma w życiu pod górkę, a innym wszystko się udaje, to staje się to motorem wydarzeń, popycha do czynienia zła.

Czasami oczekuję od książki, żebym mogła sympatyzować z jakimś bohaterem. Są takie powieści, w których chcę być w stanie kibicować postaci w drodze po zwycięstwo. W przypadku twórczości Aubert trudno mówić o sympatii do któregoś z bohaterów. Jest to jednak dokładnie to, czego te książki potrzebują. Samo odkrywanie motywacji postaci sprawia, że nie chce się ich odkładać.  


sobota, 31 sierpnia 2024

Dwie cegiełki na koniec wakacji – „Demon Copperhead” Barbara Kingsolver i „Opętanie” A. S. Byatt

 

Demon Copperhead
Barbara Kingsolver

Gatunek: literatura piękna
Rok pierwszego wydania: 2023
Liczba stron: 608
Wydawnictwo: Filia

Zadziwiające jest to, że można zacząć życie z niczym, skończyć z niczym, a pomiędzy jednym a drugim tak wiele stracić.
 

Opis wydawcy

Rozgrywająca się w górach południowej Appalachii powieść „Demon Copperhead”, to historia chłopca urodzonego przez nastoletnią samotną matkę w przyczepie mieszkalnej, który nie ma nic poza odziedziczonymi po zmarłym ojcu rudymi włosami i urodą, zjadliwym dowcipem i nieposkromionym darem przetrwania. Demon opisuje własnym, bezlitośnie szczerym głosem problemy współczesnego świata, doświadczenia opieki zastępczej, pracę dzieci, zaniedbane szkoły, sukcesy sportowe, uzależnienia, zgubne miłości i druzgocące straty. Jednocześnie musi zmierzyć się z tym, że sam pozostaje niewidzialny w kulturze popularnej, bo nawet superbohaterowie opuścili prowincję i wolą wielkie miasta.


Moja recenzja

W podsumowaniach z najlepszymi książkami zeszłego roku wielokrotnie pojawiał się na liście Demon Copperhead. Tytuł to nawiązanie do Davida Copperfielda, książki Karola Dickensa. Nie czytałam tej klasycznej powieści, ale już po opisie możemy dostrzec punkty wspólne  tytułowego bohatera wychowuje matka, która ponownie wychodzi za mąż; ojczym okazuje się nieprzyjemnym typem; życie rzuca kłody pod nogi, a bohater próbuje sobie radzić z przeciwnościami, po drodze rozwijając swoją artystyczną pasję. Uważam, że to przeniesienie wiktoriańskiej powieści na współczesny język wyszło nad wyraz zgrabnie. Często zbyt wiele pochlebnych opinii skutkuje przesadzonymi oczekiwaniami wobec książki. W przypadku Demona Copperheada dołączam do grona zadowolonych czytelników.

Swoją przygodę z Demonem zaczęłam w formie audiobooka i trzeba przyznać, że książka została świetnie przeczytana. Na tyle się w powieść wciągnęłam, że kupiłam również wersję papierową. Autorka porusza wiele ważnych tematów, ale wydaje mi się, że największą siłą jest prosty język, ta bezczelna bezpośredniość Demona, dzięki czemu mamy wrażenie, że historię opowiada zwykły chłopak. Świetną robotę wykonała również tłumaczka, to dzięki niej ta książka jest tak przystępna. Lektury tej książki po prostu nie chce się odkładać. Językowa lekkość radzi sobie z balansowaniem ciężaru historii i licznych tragicznych wydarzeń w życiu chłopaka. I to co u Dickensa mogło być zbyt ponure, tutaj nie przeszkadza.

Tematycznie Demon Copperhead bliższy jest zapewne Amerykanom. Trudno jest mi określić na ile realistycznie zostały przedstawione wątki problemów z narkotykami, sytuacji domów dziecka, przebiegu epidemii opioidowej czy wpływu wielkich korporacji na życie zwykłych obywateli. Autorka przedstawia jak wygląda codzienne życie mieszkańców pasa rdzy* w ciemnych barwach. Skupia się na najbiedniejszych, na pokrzywdzonych, tak jak przed latami robił to Dickens. Na szczęście tych bohaterów da się lubić. Mimo wiszącego nam nim fatum, walczą o każdy kolejny dzień. Wspierają się nawzajem. Potrafią dostrzec dobro w drugiej osobie. Kingsolver wykreowała grupę postaci, którym chce się kibicować. I chociaż Demon Copperhead nie będzie w gronie moich ulubionych książek, to na pewno była to lektura warta poświęconego czasu.


* Pas rdzy - zwyczajowe określenie terenów w północno-wschodniej części Stanów Zjednoczonych, obejmujących stany Michigan, Indiana, Ohio i Pensylwania


Opętanie
A.S. Byatt

Gatunek: literatura piękna
Rok pierwszego wydania: 1990
Liczba stron: 536
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka

Człowiek jest historią swoich oddechów i myśli, aktów, atomów i ran, miłości, obojętności i niechęci; jak również swej rasy i narodu, ziemi, która wykarmiła jego przodków, kamieni i pisaków miejsc dobrze znanych, dawno ucichłych bitew i zmagań sumienia, uśmiechów dziewcząt i powolnej mowy starych kobiet, przypadków i nierychliwego, nieubłaganego prawa, tego wszystkiego i jeszcze czegoś; to samotny płomień, we wszystkim posłuszny regułom, rządzącym istotą Ognia, rozpalony i gaszony tylko na chwilę, który w całym bezmiernym oceanie nadchodzącego czasu nigdy się już nie rozjarzy.
 

Opis wydawcy

Roland Mitchell, niedoceniany i ledwo wiążący koniec z końcem literaturoznawca, zajmuje się naukowo twórczością XIX-wiecznego poety, Randolpha Asha. Między stronicami jednego z zakurzonych i pożółkłych woluminów, należących niegdyś do autora, badacz znajduje rękopisy listów miłosnych, których adresatką bynajmniej nie była żona poety… 


Moja recenzja

Opętanie to kolejna pozycja z listy setki najlepszych powieści według BBC. W tym roku wylosowałam ten tytuł do przeczytania i miałam w stosunku do Opętania spore oczekiwania.

Autorka od pierwszych stron wrzuca nas w świat pracowników akademickich. Głównego bohatera, Rolanda, poznajemy w bibliotece, gdzie zajmuje się twórczością XIX-wiecznego poety, Randolpha Asha. Kiedy pomiędzy zapiskami autora znajduje tajemniczy list do wiktoriańskiej poetki, Christabel LaMotte, postanawia skontaktować się z inną pracowniczką akademicką, Maud. Razem zgłębiają relację zmarłych poetów. Ci twórcy nigdy nie istnieli, co nie jest takie oczywiste podczas czytania Opętania. Byatt misternie i z dbałością o szczegóły tworzy iluzję, w której Randolph Ash i Christabel LaMotte wydają się realni. Jednym z ciekawych zabiegów było wplatanie fikcyjnych postaci między te historyczne, przez co nazwisko Asha wypowiadane było w jednym zdaniu z Williamem Wordsworthem czy Emilie Dickinson. Dodatkowo autorka wykonała ogrom pracy przy przygotowaniu tła wydarzeń. Na treść Opętania składają się: fragmenty poezji, zapiski z dziennika, notatki z różnych książek, korespondencja wielu osób  wszystko to fikcyjne, ale budujące satysfakcjonujący i niesamowicie rzeczywisty obraz bohaterów. Chociaż z drugiej strony: ta ilość informacji była również moją największą przeszkodą w rozkoszowaniu się książką. Czasami przypomina ona naukowy referat o historycznej postaci, a czasami rymowany poemat. Jednak uwierzcie, jak wsiąkniecie w tę historię, to będzie ona niezapomniana.

Opętanie to w pewnym stopniu książka o miłości  główni bohaterowie, akademicy Roland i Maud, poszukują prawdy o romansie wiktoriańskich poetów, a podczas śledztwa mają okazję bliżej się poznać. Jest w tych relacjach dystans, pewna sztywność, brakuje szalonej namiętności. Zgadza się to z charakterami przedstawionych bohaterów, wydaje się pasować do tego, że to angielscy uczeni.

Byatt postarała się o zbudowanie klimatu tajemnicy, fabuła trzyma czytelnika w napięciu. Tej prozie na pewno nie można zarzucić przewidywalności. Chociażby to, jak nawarstwiają się narracje  na początku czytelnik ma wrażenie, że to tylko historia Rolanda i Maud poszukujących prawdy o Randolphie i Christabel. Później poznajemy historię zakochanych autorów. Następnie rozszerzamy świat przedstawiony i poznajemy tło innych pracowników akademickich. Każdy z tych bohaterów zostaje potraktowany z troską o szczegóły. Przedstawiając postacie akademickie wręcz wyczuwamy unoszący się w powietrzu kurz, widzimy zgarbione postacie pochylone nad pożółkłymi kartkami. Autorka nie pozwala sobie na pobieżne przedstrawienie bohaterów.

Książka Byatt to prawdziwy miszmasz gatunkowy. Możemy się dopatrzyć powieści z dreszczykiem, w której główni bohaterowie prowadzą śledztwo albo historii wielkiej, owianej tajemnicą miłości dwójki wiktoriańskich poetów. Część jest powieścią epistolarną, inna część to fragmenty wierszy oraz materiałów naukowych. Opętanie może okazać się przytłaczające, przede wszystkim na początku. Jednak gdy zaangażujemy się w życie bohaterów, to nie możemy doczekać się aż poznamy całą historię.



niedziela, 11 sierpnia 2024

Podsumowanie festiwalu Nowe Horyzonty 2024

Wrocławski festiwal Nowe Horyzonty jest z roku na rok coraz bardziej oblegany. Już po dwóch minutach od otwarcia sprzedaży biletów, nie było miejsc na niektóre seanse. Organizatorzy festiwalu robią wszystko, żeby zachęcić widzów i ściągają do repertuaru wiele świetnie zapowiadających się tytułów. W zeszłym roku byłam w kinie na około piętnastu filmach, w tym na ponad dwudziestu. Do tego dochodzi edycja online, na której wpadają dodatkowe seanse. Opiszę krótko moje ulubione filmy festiwalu  wypatrujcie ich w kinach!


Nie obiecujcie sobie zbyt wiele po końcu świata

Radu Jude to nazwisko, które ekscytuje widownię festiwalu. Ja poznałam jego twórczość niedawno, przy okazji filmu Niefortunny numerek lub szalone porno. Bardzo mi się spodobał, mimo oglądania go na małym ekranie laptopa. Przy okazji Nie obiecujcie sobie zbyt wiele po końcu świata dziękowałam sobie, że wybrałam się na ten seans w trakcie festiwalu Nowe Horyzonty. Widownia stała się na chwilę jednością, wszyscy przenieśli się do samochodu głównej bohaterki i śledzili jej podróż ulicami Bukaresztu. Radu Jude prezentuje nam kino niemal dokumentalne. To dzień z życia młodej kobiety, która pracuje po 16 godzin dziennie, zbierając materiały do filmów na zlecenie dużej korporacji. Jej jedyną rozrywką jest nagrywanie wulgarnych tik toków o otaczającym świecie. Trudno we współczesnym kinie szukać tyle brutalnej prawdy, co u Jude. Chociaż opowiada o Rumunii, to równie dobrze akcję można przenieść do Polski. Reżyser rozlicza się z podziałem na bogatych i biednych, rysuje ciekawy obraz współczesnego feminizmu, pokazuje zakłamanie mediów, wyzysk pracowników. Wszystko to przedstawione z humorem, w sposób nieoczywisty i czasami wymagający. Zdecydowanie najlepszy seans festiwalu.

A Different Man

Temat wyglądu zewnętrznego kilkukrotnie się pojawił podczas tegorocznych Horyzontów. Chociaż w tej kwestii więcej szumu zrobiła szalona Substancja, mnie bardziej zaintrygował A Different Man. Sebastian Stan gra Edwarda, aktora ze zdeformowaną twarzą. Pewnego dnia po sąsiedzku wprowadza się kobieta, która pisze scenariusz do sztuki teatralnej. Oboje zaczynają spędzać ze sobą sporo czasu. W międzyczasie Edwardowi trafia się okazja nie do odrzucenia, w postaci eksperymentalnej kuracji. 

Największą siłą filmu jest to, że nie kroczy wytartą ścieżką, bo reżyser ciągle nas zaskakuje. Sebastian Stan daje popis aktorstwa, którego po nim się nie spodziewałam. Ukryty za charakteryzacją tworzy bohatera kompletnego, nawet kiedy film przechyla się w stronę absurdu, idealnie radzi sobie z utrzymaniem postaci. Towarzysząca mu Renate Reinsve jest cudownie odpychającą, narcystyczną bohaterką i świetnie się w tej roli odnalazła. Pierwszy plan uzupełnia Adam Pearson, którego postać emanuje pozytywną energią. Patrząc jak wszystko mu się udaje, nie dziwi to, że Edward pogrąża się w mroku. A Different Man pokazuje, że zmiana zewnętrzna nie pomoże, jeżeli w środku czujemy, że jesteśmy pokrzywdzeni i odrzuceni przez społeczeństwo. Część filmu, której miejsce akcji ma za kulisami sztuki teatralnej, zdecydowanie pomogła w tym, żeby A Different Man znalazł się wśród moich ulubieńców.


Emilia Perez

Film, na który czekałam odkąd usłyszałam pochwały z tegorocznego Cannes. Właściwie wystarczyła mi informacja, że to dość niekonwencjonalny musical. Polecam iść na niego bez czytania opisu fabuły. Uczucie zaskoczenia historią podczas oglądania jest jego największą siłą.

Emilia Perez jest musicalem bardzo oryginalnym, który wręcz wykorzystuje to, co się zazwyczaj temu gatunkowi zarzuca. To prztyczek w nos dla wszystkich, którzy nie rozumieją dlaczego bohaterowie nagle zaczynają śpiewać. W filmie Audiarda nawet poważna rozmowa z lekarzem przekształca się w piosenkę.

Emilia Perez to gangsterskie kino akcji, ale w wersji kobiecej. Nie dziwi zatem, że nagroda w Cannes dla najlepszej aktorki powędrowała do czterech aktorek z tego musicalu. Na to wyróżnienie zapracowały przede wszystkim Zoe Saldana i Karla Sofia Gascon, które tworzą ekscytujący duet. Moim zdaniem na tym samym poziomie nie jest Selena Gomez (chyba po prostu jej postać wypada sztucznie) i Adriana Paz (ta rola była mocno drugoplanowa).

Trzeba też pamiętać, że to gratka przede wszystkim dla fanów musicali. Na Waszym miejscu obniżyłabym trochę oczekiwania i nastawiła się na coś świeżego w tym gatunku. Ja aktualnie czekam aż pojawi się soundtrack, bo w Emilii Perez jest kilka świetnych utworów.


Crossing

Crossing to opowieść o emerytowanej gruzińskiej nauczycielce, która wyrusza na poszukiwanie siostrzenicy, transkobiety Tekli. Zabiera się z nią młody chłopak, który marzy o wyrwaniu się do dużego miasta. Ta dwójka zawiera umowę. On pomoże jej w poszukiwaniach, służąc językiem angielskim. Ona opłaci mu podróż do Turcji.

Reżyser z czułością podchodzi do tematu  pokazuje, że możemy żałować swoich decyzji, przy których tak bardzo lubimy się upierać. Poszukiwanie krewnej staje się świetnym celem dla podręcznikowego kina drogi. Dwójka różnych bohaterów, którzy są skazani na swoje towarzystwo to utarty schemat, ale w rękach Akina wypada bardzo realistycznie. Ich relacja to siła napędowa filmu, powoli poznajemy ich lęki i nadzieje, widzimy czego żałują i do czego dążą. W pewnym momencie pojawia się w filmie równoległa narracja, pokazująca życie osób trans w Turcji. Ta wypada równie interesująco, znowu dzięki świetnie zbudowanej głównej postaci.

Crossing to bardzo czułe, prawdziwe, poruszające kino drogi. Dostarczy wzruszenia, a jednocześnie będzie trzymać w napięciu. Z jakim skutkiem zakończy się to poszukiwanie  musicie dowiedzieć się sami.


Królowe dram

Chciałabym ustalić jedną rzecz  Królowe dram to nie jest film dla każdego. Pokusiłabym się nawet o stwierdzenie, że to film dla garstki osób. Jednak ta garstka będzie zachwycona.

To na maksa kampowe kino. Reżysera, Alexisa Langlois, można określić Johnem Watersem pokolenia milenialsów.  Królowe dram to historia zwyciężczyni programu telewizyjnego, przyjmijmy, że odpowiednika Idola. Mia szybko staje się gwiazdą popu, a jej piosenki, sposób ubierania, nawet konkretne wydarzenia przypominają inną znaną piosenkarkę  Britney Spears. Historie dwóch gwiazd popu jednak się różnią. Zamiast Timberlake'a, jest Billie, liderka punkowego zespołu, w której zakochuje się Mia.

Cieszy oglądanie kina tak autorskiego z dużą ilością absurdu i zabawą schematami. Reżyser celowo wybiera bardzo intensywne podejście do tematu. Masa brokatu, różowych kolorów, słodkiego szczebiotania. Wszystko jest w filmie przesadzone. Pozostaje kwestia tego, czy się to kupi czy nie. Jeśli nie, to można nie wytrwać do końca seansu. Jednak w moim przypadku była to czysta frajda z oglądania. Piosenki po seansie nie chciały wyjsć z głowy, a jedną z nich nucę do dzisiaj. 


Klasyki

Na festiwalu zawsze można złapać świetne seanse klasyki kina. W tym roku szczególnie przypadł mi do gustu Playtime Tatiego. Trafił w mój humor i zachwycił pomysłowością, bo to film bez fabuły, pokazujący dzień z życia miasta. Miłość po południu udowodniła, ze Rohmer potrafił tworzyć powolne kino, oparte na dialogu, którego ciągle chce się więcej. To był świetny obserwator relacji damsko-męskich. Obejrzałam też jeden film z retrospektywy Ôshima, czyli Śmierć przez powieszenie. Ten seans przypominał oglądanie teatru absurdu, już sam punkt wyjścia jest niespodziewany  mężczyzna skazany na powieszenie przeżywa. Z retrospektywy Tannera obejrzałam Jonasz skończy 25 lat w 2000 roku i to był strzał w dziesiątkę. Świetnie sportretowane życie kilkorga bohaterów, którzy dążą do ideałów, porzucają ślepe podążanie za społeczeństwem. Z klasyków wpadła jeszcze Cheerleaderka  czysta przyjemność z oglądania!

Filmowe nowości

Zaskoczeniem okazały się Koty z Gokogu. Wspaniały dokument, w którym reżyser umiejętnie sportretował życie kotów w małej świątyni. Przy okazji przyglądał się mieszkańcom, nie oceniając, po prostu oddając im głos. Podobał mi się również The Outrun o problemie alkoholowym młodej kobiety. Saoirse Ronan dała popis aktorstwa, ten portret bohaterki z jej problemami i próbą walki wypadł wiarygodnie. Jest w tym filmie trochę dłużyzn i może ta narracja z offu zaczyna przeszkadzać, ale uważam, że to był bardzo dobry seans. Nowy film w Sang-soo Honga, Potrzeba podróży, to zabawne, zaskakujące kino. Świetna Huppert w roli trochę odklejonej, ale bardzo intrygującej „nauczycielki” francuskiego. Moje ulubione ciasto to film ciepły, rozczulający serducho, ale ma okrutną końcówkę, która rozwala na kawałeczki ten piękny obraz. Wrócicie do siebie to ciekawa wariacja na temat komedii romantycznej, w której bohaterowie postanawiają świętować to, że się rozstają. Armand to przede wszystkim pokaz umiejętności aktorskich Renate Reinsve. Na koniec chyba najgłośniejszy film festiwalu, Substancja. Podobała mi się, chociaż ja horrory staram się omijać. Świetna, odważna kolorystyka, bardzo popowy klimat. Scenariusz też popisowy, w odważny sposób pokazuje pogoń za młodością, jak również ciężkie przeżycie przy pogodzeniu się z utratą sławy. Dość często zamykałam oczy, jak na body horror przystało, ma ten film sporo obrzydliwych scen. Jednak bawiłam się nad wyraz dobrze.

Rozczarowały mnie: Minghun (pomysł na fabułę ciekawy, ale scenariusz nie daje rady) i I saw the TV glow (momentami piękne zdjęcia, fajny klimat nostalgii, ale zbyt wydumane te dialogi, jakoś mnie znudził). Natomiast żałuję, że nie zdecydowałam się na Kneecap, ale będę polować w kinie. 

Pozostaje czekanie na przyszłoroczną edycję!


sobota, 13 lipca 2024

Krótkie podsumowanie – „Christopher i chłopcy w jego typie”, „I góry odpowiedziały echem” i „Przeminęło z wiedźmą”


Christopher i chłopcy w jego typie
Christopher Isherwood

Gatunek: autobiografia
Rok pierwszego wydania: 1976
Liczba stron: 400
Wydawnictwo: Znak Literanova

Dziś po południu jest cudowne, smutne jesienne słońce; to takie popołudnie, w jakie moglibyśmy się wybrać na spacer po Grunewaldzie, takie popołudnie, w jakie Virginia Woolf wygląda przez okno i nagle postanawia napisać powieść o beznadziejnej miłości pekińczyka od bardzo pięknej paproci.
 

Opis wydawcy

W 1929 roku młody pisarz Christopher Isherwood opuścił Anglię z plecakiem, dwiema walizkami i biletem w jedną stronę do Berlina. Zachłysnął się miastem, które mimo nadciągającego widma faszyzmu było pijane nocnym życiem, dekadencją i obyczajową wolnością. Ale „Christopher i chłopcy w jego typie” to nie tylko barwna, szczera i błyskotliwa opowieść o Berlinie znanym z opartego na prozie Isherwooda „Kabaretu”. To w tej książce zdecydował się opowiedzieć o swoim seksualnym wyzwoleniu i dumie z bycia częścią plemienia, które dziś nazywamy queerem. 


Moja recenzja

Christopher Isherwood to autor bestsellerowych powieści i ikona literatury queer. Wiele z jego dzieł przeniesiono na ekrany. Na podstawie Samotnego mężczyzny powstał głośny film w reżyserii Toma Forda z Colinem Firthem w roli głównej, a zbiór opowiadań Pożegnanie z Berlinem zainspirował twórców musicalu Cabaret. Jego autobiograficzna powieść, czyli Christopher i chłopcy w jego typie, została również zekranizowana w 2011 roku z Mattem Smithem w roli pisarza.

Znając rangę Isherwooda, podekscytowałam się lekturą tej powieści autobiograficznej. Niestety, mój zapał dość szybko ostygł. Przestrzegam wszystkich, że bez znajomości twórczości autora, lektura może być niesatysfakcjonująca. Isherwood często wspomina postaci z przeszłości, które były pierwowzorem bohaterów jego historii. Dla osób zaznajomionych z poprzednimi książkami autora, jest to intrygująca podróż w kulisy powstawania opowiadań. Dla reszty, nieco chaotyczne doświadczenie.

Pomimo powyższych problemów, lektura Christophera i chłopców w jego typie ma też sporo do zaoferowania. To autobiografia pisana w trzeciej osobie, przez co wydaje się, że autor tworzy przeszłego siebie jako fikcyjnego bohatera. W książce pojawia się dużo fragmentów, pochodzących z korespondencji słynnych znajomych pisarza. Już z samych listów można złożyć dobrą książkę, świetnie się je czyta. 

Isherwood składając elementy z przeszłości, zabiera nas do Berlina lat 30. i jest to wciągająca przygoda. Choć wymagająca dla osób, które nie miały wcześniej styczności z jego twórczością.


Za egzemplarz dziękuję wydawnictwu Znak Literanova.



I góry odpowiedziały echem
Khaled Hosseini

Gatunek: literatura piękna
Rok pierwszego wydania: 2013
Liczba stron: 447
Wydawnictwo: Albatros

Opowieść jest jak jadący pociąg: niezależnie od tego, kiedy do niego wskoczysz, prędzej czy później dotrzesz do celu.
 

Opis wydawcy

Afganistan, rok 1952. Abdullah i jego siostra Pari mieszkają wraz z ojcem i macochą w ubogiej wiosce. Ledwie wiążą koniec z końcem – znalezienie pracy graniczy z cudem. Szczególnie ciężkie dla rodziny są zimy. Dziesięcioletni Abdullah darzy trzyletnią, niezwykle pogodną Pari wielką, bezwarunkową miłością; stara się zastąpić jej nieżyjącą matkę i ojca, który nie poczuwa się do przejęcia jej obowiązków. Aby zdobyć dla siostry skarb – piękne pawie piórko – Abdullah odda jedyną parę butów. Pewnego dnia wszystko się zmienia. Podróż z ojcem do Kabulu stanie się dla Pari i Abdullaha początkiem rozstania, które odciśnie piętno na ich przyszłym życiu.


Moja recenzja

Jedna z powieści Khaleda Hosseini, Chłopiec z latawcem, znalazła się na liście stu książek, które każdy powinien przeczytać według dziennikarzy BBC. To właśnie z tej listy kojarzyłam nazwisko Hosseini. Moje pierwsze spotkanie z jego twórczością to I góry odpowiedziały echem, ten egzemplarz znalazłam podczas wizyty w antykwariacie.

Potrafię zrozumieć dlaczego Hosseini odniósł taki sukces. Przeczytawszy tylko jedną książkę mogę powiedzieć, że jest to prawdziwy gawędziarz, umiejętnie przeprowadzający czytelnika przez meandry życia bohaterów. W I góry odpowiedziały echem odmalowuje epicką, wielopokoleniową historię pewnej rodziny. Każda część książki napisana jest z perspektywy innego bohatera, przez co tworzą się niemal osobne minipowieści. W miarę rozwoju akcji fragmenty puzzli wskakiwały jednak na swoje miejsce, tworząc powiązania między różnymi wątkami. 

W tej obyczajowej książce autor poruszył takie tematy, jak więzy rodzinne, przynależność, odnalezienie swojego miejsca w życiu. Jednak przede wszystkim jest to pochwała opowieści i ukazanie, że każdy człowiek niesie w sobie historię. Autor przeskakuje między perspektywami różnych postaci. Dzięki temu nie możemy jednoznaczenie oceniać bohaterów  każdy kryje w sobie przeszłość, która miała znaczący wpływ na rozwój charakteru. Ciekawym przykładem może być wujek Nabi, który przy pierwszym spotkaniu wydaje się namawiać do złego, ale po poznaniu jego wersji historii potrafimy zrozumieć jego motywacje i możemy czuć do niego jedynie sympatię. 

Czytałam opinie, że inne książki autora są lepsze, więc na pewno chętnie po nie sięgnę. I góry odpowiedziały echem nie jest powieścią, która zmieni moje życie, ale warto było ją przeczytać. Autorowi udało się mnie wzruszyć, nawet jeżeli czułam, że to wywołanie łez było precyzyjnie wykalkulowane. Dobrze spędzony czas przy lekturze. 




Przeminęło z wiedźmą
Magdalena Kubasiewicz

Gatunek: fantastyka
Rok pierwszego wydania: 2024
Liczba stron: 304
Wydawnictwo: SQN Imaginatio

Zdrada nigdy nie przychodziła ze strony wrogów, więc by jej się doświadczyć, najlepiej mieć tych wrogów właśnie. Żadnych przyjaciół.
 

Opis wydawcy

Czarownica Sara i latawiec Boreasz przemierzają razem świat: on w poszukiwaniu rodziny, ona dla samej radości podróży. Gdy trafiają do Krakowa, zostają wciągnięci w sprawę morderstw alchemików i przyciągają uwagę Kaliny Sapiehy: najpotężniejszej czarodziejki w Polanii. Kraków to miasto pełne magii i legend, ale nie każda magia jest dobra, a w niemal wszystkich legendach roi się od potworów. Czy wplątani w magiczną intrygę zdołają zachować życie, wolność oraz duszę?  


Moja recenzja

Proza Magdaleny Kubasiewicz zrobiła na mnie pozytywne wrażenie w serii o Wilczej Jagodzie. Postanowiłam sięgnąć po najnowszą książkę autorki, Przeminęło z wiedźmą, jako że nadeszło lato i przyszła mi ochota na coś lekkiego do poczytania na balkonie.

Autorka po raz kolejny umiejętnie łączy znane czytelnikowi miejsca z magicznymi elementami. Tym razem akcja ma miejsce w Krakowie w równoległym świecie. Na Wawelu mieszka król, którego strzeże najlepsza czarownica w kraju. W Vistuli, czyli alternatywnej wersji Wisły, pływają topielice. Podobnie jak w serii o Wilczej Jagodzie autorka nie poświęca zbyt wiele czasu na opisywanie świata przedstawionego. Wrzuca czytelnika w środek wydarzeń i pozwala poznawać otoczenie wraz z rozwijającą się fabułą. Wypada to bardzo dobrze.

W Przeminęło z wiedźmą pierwsze skrzypce gra Sara, nastoletnia czarownica, która pamięta swoje poprzednie wcielenia. Ma zatem umiejętności dużo starszej wiedźmy. Wiąże się to z wysokim mniemaniem o sobie  dziewczyna uważa, że ze wszystkim sobie poradzi, a jej siła przewyższa każdego przeciwnika. Wypada na postać mocno zadzierającą nosa. Ze strzępków informacji z przeszłości dowiadujemy się o jej ciężkich przejściach. Jednak było to dla mnie zbyt mało na wywołanie sympatii do tej bohaterki. To jeden z powodów, dla których ta książka wypada w moich oczach słabiej niż seria o Jagodzie.

Przeminęło z wiedźmą czyta się szybko i przyjemnie. Największe wrażenie robi w momentach, w których zgrabnie łączy współczesny świat z baśniami. Widać, że Kubasiewicz starała się pokazać, że można napisać fantastykę bez męskiego bohatera na czele. W głównych rolach występują Sara i Kalina. Najważniejszym „męskim” bohaterem jest Boreasz, który nawet nie jest człowiekiem. Nie pojawia się wątek romantyczny, co również uznaję za pozytywny aspekt książki. Główna intryga, czyli poszukiwanie mordercy alchemików, nie jest szczególnie wciągająca, nie chce się dla tej fabuły zarwać nocy. Jeżeli chcecie poznać twórczość autorki, to polecam jednak zacząć od serii o Wilczej Jagodzie.


Za egzemplarz dziękuję wydawnictwu SQN Imaginatio.



Szukaj w tym blogu

Szablon dla Bloggera stworzony przez Blokotka