piątek, 29 września 2017

Złota era Hollywood - od czego zacząć (cz. 1, filmy z serii: na uśmiech)

Wygodnie jest oglądać same filmowe nowości i na ich podstawie rozmawiać o kinie. Czasami jednak przychodzi nam ochota na zabranie się za coś innego, trochę starszego, ale nie wiemy od czego zacząć. Oczywiście ścieżek mamy mnóstwo, bo możemy nadrabiać kino nieme, filmy Kubricka, kino azjatyckie czy niezależne produkcje europejskie. Ja przybliżę Wam jeden z moich ulubionych rodzajów kina, czyli filmy ze złotej ery Hollywood.
To klasyka kina w najlepszym wydaniu, którą po prostu warto poznać. Ten typ filmów wyróżnia przede wszystkim poleganie na dobrym scenariuszu. Tutaj nie zobaczymy efektownych pościgów czy postaci stworzonych za pomocą techniki CGI. To kino zawsze kojarzyło mi się z wizytami w teatrze - widz ma przed sobą kilka postaci, główną intrygę i za pomocą dobrze rozpisanych dialogów oraz aktorstwa na wysokim poziomie może spędzić miło czas.
Postanowiłam podzielić wpis na dwie części - pierwsza będzie zawierać lżejsze pozycje, komedie, musicale, a w drugiej skupię się na trochę poważniejszym kinie. Zaczynajmy!


Deszczowa piosenka (1952)

źródło
Zacznijmy może od tego głośnego tytułu, obok którego nie da się przejść obojętnie. Każdy z nas kojarzy  tytułową piosenkę, a nawet całą sekwencję taneczną, którą wykonuje do niej Gene Kelly. Teraz, gdy tylko usłyszymy pierwsze takty od razu widzimy aktora bujającego się na latarni w strugach deszczu. Uwierzcie mi na słowo, że cały film dostarcza jeszcze wielu takich wspaniałych scen. To cudowna rozrywka, szczególnie dla fanów musicali, z genialną obsadą (oprócz Gene'a Kelly, występuje mama Carrie Fisher, młodziutka Debbie Reynolds i Donald O'Connor, który sprawdził się w roli idealnie). Fabuła skupia się na historycznym momencie pojawienia się kina mówionego (wspomina się słynnego Śpiewaka z jazzbandu, czyli pierwszego filmu dźwiękowego) i pokazuje jak z tym faktem radzą sobie twórcy - aktorzy, producenci, reżyserzy. To już ciekawy temat, a dokładając do tego wspaniałe utwory muzyczne (oprócz tytułowego, kojarzycie może Good Morning i Make'em Laugh), z godnym podziwu wykonaniem (stepowanie!) mamy zagwarantowaną rozrywkę, a jednocześnie wycieczkę w przeszłość kina, w towarzystwie samych dużych nazwisk, której szybko nie zapomnimy. 

Wielki wyścig (1965)

źródło
Tym razem coś z innej beczki i innej dekady. W przypadku Wielkiego wyścigu wystarczy rzut oka na zdjęcie powyżej - reżyser, Blake Edwards, rzuca tortem w Natalie Wood, grającą jedną z głównych ról. Już wiadomo czego się spodziewać po filmie. To jedna z najbardziej zabawnych, slapstickowych komedii, w której gagi polegają właśnie na prostych, znanych sztuczkach, jak obrzucanie się jedzeniem czy urządzanie przypadkowej bójki, z serii: uderzył jeden, a tamten oddał innemu, etc. Zazwyczaj wymagam więcej od komedii (szczególnie, że nawet tutaj zdarzały się momenty lekko przeciągnięte i nużące), ale w tym przypadku i tak bawiłam się przednio. Możliwe, że spora w tym zasługa genialnych aktorów: Tony'ego Curtisa i Jacka Lemmona, którzy grają dwie postacie, mające największe szanse w tytułowym wyścigu. Historia jest banalna - automobile starają się o pierwsze miejsce na mecie, a do przemierzenia mają trasę od Nowego Jorku do Paryża. Pojawia się też miejsce na pokazanie emancypowanej kobiety, w momencie kiedy na prowadzenie wychodzi Maggie, grana przez Natalie Wood. Dla mnie to zawsze będzie taka komedia niedzielna, którą można spokojnie obejrzeć całą rodziną i która każdego ma szansę rozbawić. 

Parada wielkanocna (1948)

źródło
Tytuł może nieco mniej znany, co może dziwić patrząc chociażby na słynne nazwiska w obsadzie. Film zresztą miał sporego pecha, jeżeli chodzi o aktorów. Na początku główną męską rolę miał zagrać Gene Kelly, jednak za sprawą nieszczęśliwego wypadku (złamanie nogi w kostce) nie mógł przez jakiś czas tańczyć, więc postanowiono go zastąpić. Freda Astaire'a ściągnięto z emerytury, proponując przejęcie angażu. Ann Miller również zastąpiła poprzedniczkę - Cyd Charisse, która nabawiła się fizycznej kontuzji. Na szczęście wszystko się dobrze skończyło, a para Astaire-Garland sprawdziła się na ekranie. Fabularnie to często powtarzana współcześnie klisza. Don Hewes (Fred Astaire) rozstaje się z utalentowaną partnerką i zakłada się z przyjacielem, że nawet ze słabej, prowincjonalnej tancerki zrobi gwiazdę na miarę jego Nadine. Tak poznaje Hannah, którą gra pełna uroku Judy Garland. Film pełen jest zabawnych sytuacji, związanych z zakładem. Na dodatek mamy tutaj do czynienia z miłosnym kołem - Hannah zakochuje się w Donie, który kocha Nadine, która ma inny obiekt westchnień, itd. Trzeba też wspomnieć o wspaniałych, jazzowych utworach muzycznych, z których niektóre bawią do łez, jak ten, z którego pochodzi powyższe zdjęcie, Couple of Swells. W filmie pojawia się również scena parodiująca jeden z najwcześniejszych filmów Astaire'a. Mowa tutaj o słynnym tańcu do Cheek to Cheek z Top Hat, tutaj pokazujący nieokrzesanie postaci, granej przez Garland, próbującej połapać się w plątaninie piór. Film uroczo zabawny.

Filadelfijska opowieść (1940)

źródło
Ze świata musicali przenieśmy się do podwalin komedii romantycznej. Filadelfijska opowieść to nie jest jednak kolejna banalna historyjka, a wszystko za sprawą scenariusza, opartego na podstawie sztuki Philipa Barry'ego. To historia Tracy (Katherine Hepburn), która właśnie przygotowuje się do ślubu z lordem Kittredgem (John Howard). Niespodziewanie do jej domu przybywają żądni sensacji dziennikarze, a także jej były mąż, Dexter (Cary Grant), z którym nie rozstała się w najlepszych relacjach. Za scenariusz zgarnięto w 1940 roku Oscara, więc możecie być pewni, że ta historia jest naprawdę frapująca. Przede wszystkim bardzo dobrze rozpisane są w tym przypadku postaci, dzięki czemu aktorzy mają spore pole do popisu. Katherine gra kobietę zadziorną, nie bojącą się wyrażania swojego zdania, a jej relacja z byłym mężem pełna jest ironicznych komentarzy i obustronnej złośliwości. Ale jak wiadomo - kto się czubi, ten się lubi! To jeszcze nic, bo bynajmniej nie tylko główne role są warte uwagi. Cały drugi i trzeci plan również daje radę, na tyle że James Stewart, grający dziennikarza, za drugoplanową rolę otrzymał Oscara. Film jest przede wszystkim bardzo ciekawą, oryginalną komedią romantyczną, z inteligentnym humorem pełnym klasy. Samo zakończenie jest moim zdaniem zaskakujące, ale to chyba działa jedynie na plus. Każdy powinien to obejrzeć.

Rzymskie wakacje (1953)

źródło
Jeżeli jesteśmy w tematyce komedii romantycznych to nie może zabraknąć tutaj jakiegoś filmu z Audrey Hepburn (mimo zbieżności nazwisk, niespokrewnionej z Katherine). Wiele jest tytułów w jej filmografii wartych zobaczenia, na czele z cudownym Śniadaniem u Tiffany'ego i wszystkie są godne polecenia. Ja umieszczam tutaj Rzymskie wakacje, za które Audrey dostała swojego pierwszego, a zarazem ostatniego Oscara w kategorii najlepsza aktorka pierwszoplanowa. Grana przez nią postać, księżniczka Anna, ma dosyć życia pod ciągłym nadzorem służby. Podczas wycieczki po Europie, trafia w końcu do Rzymu, gdzie postanawia spędzić dzień incognito, jako normalna dziewczyna. Tam poznaje dziennikarza Joe (Gregory Peck), który decyduje się jej towarzyszyć. Jak widać temat bogatych panien, które udają ludzi z niższych sfer od lat ma się dobrze, bo takie filmy wciąż powstają i mają swoich wiernych fanów. Jest coś przyciągającego w tym podglądaniu zderzenia świata bogaczy z codziennością normalnego szarego człowieka. Zresztą, scenariusz napisał genialny Trumbo (chociaż Oscara w jego imieniu odebrał ktoś inny - jeżeli chcecie poznać historię tego zakazanego w Hollywood scenarzysty, obejrzyjcie film pod tytułem Trumbo), więc możecie wierzyć, że jest na wysokim poziomie. Na dodatek dochodzi czar płynący z ekranu dzięki parze Hepburn-Peck. Znana komediowa scena z wkładaniem ręki przez Greogry'ego do środka rzeźby została zaimprowizowana, zatem słodka reakcja Audrey jest całkowicie naturalna. Już ta scena pokazuje, że aktorka wprost urodziła się do ról w komediach romantycznych i trudno się w niej po seansie nie zakochać. 

Pół żartem, pół serio (1959)

źródło
Nie mogło oczywiście zabraknąć nazwiska Marilyn Monroe, a jak komedia z jej udziałem, to najlepszym wyborem musi być Pół żartem, pół serio. To jeden z tych filmów, które oglądałam już kilka razy i zawsze jak jest emitowany w telewizji to zawieszam na nim oko. Reżyserem jest dobrze znany Billy Wilder, który ma talent do tworzenia dzieł kompletnych, idealnie wyważonych. Historia jest dość prosta: mamy dwóch muzyków, saksofonistę Joe (Tony Curtis) i kontrabasistę Jerry'ego (Jack Lemmon), którzy po serii przykrych wypadków stają się ścigani przez mafiozów. Szukają więc najlepszego miejsca do ukrycia. Wybór pada na wędrującą na Florydę orkiestrę żeńską. Oczywiście, żeby pozostać incognito muszą skorzystać z przebrania. Jasnym wydaje się, że spora zasługa w odniesionym sukcesie filmu należy do tych dwóch męskich aktorów. Ich odzwierciedlanie kobiecych członków zespołu sprawdza się idealnie i bawi do łez. Jako wisienkę na torcie mamy jeszcze Marilyn Monroe, która akurat jest dość specyficzną aktorką i może nie każdemu przypaść do gustu. Ja nawet ten jej czar i słodycz kupuję. Chociaż podobno sama praca na planie z nią to była katorga oraz psychiczne przygotowanie się na masę dubli. Cóż, ważne, że efekt jest zadowalający. Przyjemny jest tutaj ten wątek romantyczny, szczególnie, że generuje nowe zabawne sytuacje - chociażby kiedy przebrany za kobietę Lemmon zmuszony jest podrywać mężczyznę. Naprawdę warto obejrzeć tę komedię, trudno powstrzymać śmiech!

Oczywiście filmów do polecenia jest jeszcze całe mnóstwo, jeżeli chcecie więcej to mała lista bonusowa:
- musicale: Dźwięki muzyki,  Spotkamy się w St. Louis, Panowie w cylindrach, Moja najmilsza, Nie jedzcie stokrotek, Podnieść kotwicę;
- komedie/komedie romantyczne: Książę i aktoreczka, Dziewczyna Piętaszek, Dziewczyna z Piątej Alei, Pokochajmy się, Zabawna buzia, Sabrina, Szarada, Mężczyźni wolą blondynki, My fair lady, Słodka Irma, Arszenik i stare koronki.


Lubicie tego typu kino? Może macie swoje ulubione tytuły?

niedziela, 24 września 2017

Poznajmy mroczny świat Zmroczy - „Dwie karty” Agnieszka Hałas

Aktualnie wygrzewam na chorwackich plażach, ale udało mi się znaleźć czas na naskrobanie kilku słów na temat tej ciekawej, polskiej fantastyki.
Oprócz tego, zapraszam do wzięcia udziału w konkursie na moim Instagramie, gdzie do wygrania Rdza Jakuba Małeckiego. LINK

*Dwie karty*
Agnieszka Hałas

*Język oryginalny:* polski
*Gatunek:* fantasy
*Forma:* powieść
*Rok pierwszego wydania:* 2011
*Liczba stron:* 372
*Wydawnictwo:* REBIS 
Nie znam lęku. Jestem synem mroku, władcą nocy, panem wichru. 
*Krótko o fabule:*
Srebrni magowie bezlitośnie ścigają wyznawców czarnej magii, uznanej za skażoną. Demony z Otchłani przybierają ludzką postać i przenikają do świata śmiertelników... W Shan Vaola nad Zatoką Snów pojawia się na wpół obłąkany człowiek z twarzą pociętą bliznami, który pamięta jedynie urywki ze swej przeszłości. W tunelach podziemnego świata żywiołaków i chowańców, ifrytów i homunkulusów, żebraków i przestępców, stopniowo odkrywa swoje magiczne talenty.
- opis wydawcy 

*Moja ocena:*
Często szukamy fantastycznych doznań w amerykańskich, głośnych tytułach, zamiast skupić się na tym, co rodzime. Ja w ogóle cenię sobie polską fantastykę, zachwycałam się Wiedźminem Sapkowskiego, wspaniale bawiłam się przy Kłamcy Ćwieka czy Dożywociu Kisiel. Dlatego niezmiennie staram się kolejnym tego typu pozycjom dawać szansę. Dwie karty na szczęście sprawdziły się jako świetna lektura.

Agnieszka Hałas urodziła się w 1980 roku, z wykształcenia jest biologiem molekularnym. Studia doktoranckie zdecydowała się kontynuować w Heidelbergu. Z zamiłowania - pisarka. Tworzy przede wszystkim opowiadania fantasy, ale ma na swoim koncie sporo wierszy i powieści, w tym wznawianą przez wydawnictwo Rebis serię Teatru Węży

Ostatnio panuje jakaś moda na wznawianie książek fantasy (szczególnie prym wiedzie tutaj wydawnictwo fabryka słów). Czy to dobrze czy źle - zależy od tytułu i jego losów. W przypadku Dwóch kart, ta decyzja była moim zdaniem jak najbardziej poprawna. Wcześniej nic o autorce nie słyszałam, jej książki najczęściej można było dostać w postaci ebooków, a nawet gdybym zobaczyła wcześniej wydany Teatr Węży, z niepasującymi do siebie okładkami, każdy tom wydany przez inne wydawnictwo - chyba i tak bym się nie skusiła. I miałabym czego żałować.

Moim zdaniem najważniejszą podwaliną dobrego fantasy jest świat przedstawiony. Jeżeli wymyślamy od podstaw nowe krainy, to musimy skupić się na dopracowaniu każdego szczegółu - kto je zamieszkuje, jaka jest jej historia, w jakich bogów wierzą jej mieszkańcy. I nawet jeżeli nie zdradzimy wszystkich aspektów danego świata, to czytelnik musi wyczuć, że autor ma w głowie wszystkie elementy odpowiednio ułożone. I tak na szczęście jest w przypadku Dwóch kart. To właśnie świat przedstawiony zrobił tutaj na mnie największe wrażenie. 

fan art autorstwa Rafała Wokacza, źródło (strona autorki)

Już od pierwszych stron widać, że autorka poświęciła sporo czasu na wykreowanie swoich krain. Dostaniemy opis początku jej świata, taki skrót mitologiczny, z bogami, odpowiadającymi za poszczególne aspekty życia ludzi (wielu zbliżonych jest do tych z mitologii greckiej) i ich walce z demonami. Dowiemy się skąd wziął się podział na magię srebrną, czyli tą dobrą, jasną oraz czarną, skażoną. Otrzymamy wyjaśnienie co do Zmroczy, której zadaniem jest osłaniać świat materialny przed duchami czy żywiołakami. Wszystko w dużym skrócie, ale na tyle dokładnie opisane, żebyśmy bez problemu mogli przystąpić do pełnoprawnej fabuły. 

Głównym bohaterem książki jest Brune, czarny mag, żmij, z twarzą pokrytą bliznami, niesamowitą mocą i całkowitym brakiem pamięci. W pierwszej części pojawią się jedynie przebłyski tego, co się stało w jego przeszłości, po więcej będziemy musieli zgłosić się w kolejnych częściach. Dzięki temu zabiegowi to postać niezwykle intrygująca, o której chce się czytać i którą chce się poznawać. Wokół niego natomiast wyrasta wiele innych ciekawych charakterów. Szczególna w tym zasługa skupienia się przez autorkę na opisywaniu mieszkańców jej krain. W Podziemiach można spotkać ludzi z kocimi/szczurzymi głowami, chowańców o pajęczych nogach czy niebezpieczne demony - ifryty. Każda z postaci, z ras jest niezwykle oryginalna i idealnie pasuje do świata przedstawionego. 

Dwie karty opisują nie tylko przygody Brune'a. Od razu można wyczuć, że to dopiero początek czegoś większego, bo autorka skupia się na wielu innych wątkach. Poznamy królową demonów i jej sługusów, przyjrzymy się jak wyglądają eksperymenty srebrnych magów, jak żyje sobie król podziemnego światka, a także w jaki sposób prosperuje ciągle przeładowany szpital. Przez tą mnogość wątków czytanie przypominało mi bardziej zbiór opowiadań ze świata Zmroczy niż fabularną historię. Jednak pod koniec to się zmienia i możemy zauważyć pewien kierunek, który autorka nadaje całości. Ale to taki jedyny minus, którego się doszukałam. 

Pierwsza część Teatru Węży to porządna podwalina pod kolejne przygody Brune'a i jego znajomych. Umiejętnie wykreowany świat przedstawiony na długo zostanie w mojej pamięci i na pewno będę chciała do niego wrócić. Autorka nie decyduje się na proste rozwiązania, często przełamuje utarte schematy i wrzuca czytelnika na głęboką wodę. Wielu bohaterów pokaże nam, jak łatwo jest złamać człowieka, gdzie jest granica, za którą zostaje tylko rozpacz i popadnięcie w nałogi. I zostawi nas z pytaniem, czy zawsze to, co jasne jest dobre, a to, co czarne - złe. 

Moja ocena: 7/10


  Za egzemplarz dziękuję wydawnictwu REBIS.


sobota, 16 września 2017

Egoizm sprowadzi Cię na złą ścieżkę - „Grzesznik” Artur Urbanowicz


*Grzesznik*
Artur Urbanowicz

*Język oryginalny:* polski
*Gatunek:* horror
*Forma:* powieść
*Rok pierwszego wydania:* 2017
*Liczba stron:* 473
*Wydawnictwo:* Wydawnictwo GMORK
Nieprzypadkowo to pycha jest pierwszym z grzechów.

*Krótko o fabule:*
Marek Suchocki "Suchy", boss suwalskiego półświatka, dowiaduje się, że jego najgroźniejszy konkurent wychodzi z więzienia. Nie czekając na dalszy rozwój wypadków, wraz ze swoimi wiernymi ludźmi postanawia raz na zawsze stawić mu czoło. Porachunki kończą się tragicznie – Marek spada ze schodów i doznaje silnego wstrząsu mózgu. Kiedy po tygodniowej śpiączce odzyskuje przytomność, okazuje się, że jego grupa została rozbita, a wszystkie pieniądze zarobione przez lata przestępczej działalności zniknęły. Jego przeciwnik, przez swoje brutalne i bezkompromisowe dokonania ochrzczony niegdyś przez media Grzesznikiem, daje się poznać jako genialny, niesamowicie inteligentny psychopata, który nie zna litości. Stawia Suchego przed wyborem – albo ustąpi, albo zostanie mu odebrane wszystko, czym tylko kiedykolwiek się cieszył. Na domiar złego, wkrótce po wypadku ujawniają się nowe, przerażające zdolności Marka…
- opis wydawcy 



*Moja ocena:*
Horrory to nigdy nie była moja bajka i raczej nie zapowiada się, że wskoczą do grona moich ulubionych gatunków. Co prawda czytanie o pokonywaniu ludzkich granic i obserwowanie zachowania człowieka w warunkach ekstremalnych jest ciekawym zjawiskiem, ale ja po prostu nie lubię się bać. Otaczająca nas rzeczywistość już potrafi wystarczająco nas postraszyć, dlatego nie szukałam nigdy tego uczucia w książkach czy w filmach.
Za to Urbanowicz mnie przekonał, że horror nie musi być takim typowym przerażaczem. W swoim debiucie (udanym Gałęziste) pokazał, że dużą rolę odgrywa dobrze wykreowane tło wydarzeń, nawet jeżeli jest to po prostu małe miasteczko na Suwalszczyźnie. Jego miejsce akcji stało się niejako jednym z bohaterów i głównym antagonistą. Pomysł był świetny, czytało się przyjemnie i mimo kilku niedociągnięć uważam, że była to naprawdę dobra książka i czekałam na kolejne.

Wydaje mi się, że moją główną bolączką, jeżeli chodzi o Grzesznika jest jego moralizatorski wydźwięk. I nie chciałabym tutaj negować przedstawionego przesłania. Wręcz przeciwnie - uważam, że to był dobry punkt wyjścia do całości. Ta kwestia egoizmu głównego bohatera, potępienie tego grzechu i pokazanie do czego on finalnie prowadzi. Niestety, brakowało mi oryginalnego podejścia do tematu. Sam element fantastyczny mnie zawiódł i niemal widziałam ogromny palec autora, który mówi: „Nununu! Nie wolno tak robić, bo skończysz podobnie”. Wolałabym coś bardziej... otwartego, niedopowiedzianego? Z czego mogłabym sama wyciągnąć wnioski i przenieść na swoje życie zamiast wystawionej konkretnie nacechowanej opinii.

Kolejny raz, autorowi udaje się (celowo!) stworzyć najbardziej irytującego głównego bohatera. Suchy denerwuje od pierwszych stron do ostatnich, a ja przez cały czas miałam nadzieję, że dostanie za swoje. Mężczyzna uważa, że cały świat jest stworzony dla niego, innych traktuje z góry, z pogardą i brakiem szacunku, swoją matkę obraża na każdym kroku, żonę zdradza, a jak ktoś mu dobrze nakręci makaron na uszy to nawet najlepszego przyjaciela sprzeda wrogowi. Dlatego trzeba oddać autorowi, że idealnie sobie poradził z wykreowaniem egoistycznej postaci. Trochę szkoda, że brakowało tam czegoś więcej. Bo nawet w momentach kiedy napadały go wątpliwości i zastanawiał się nad zmianą, to i tak nie mogłam wykrzesać z siebie nawet nutki empatii.

źródło
Postacie drugoplanowe wypadają bardzo dobrze. Podobał mi się pomysł na wykreowanie matki głównego bohatera. Pani Maria jest dość irytującą staruszką, ale czujemy, że to nie jest wystarczający powód na traktowanie jej bez szacunku, jak to robi Suchy. Na dodatek poznajemy też Ulkę, czyli siostrę Marka, która odcina się od negatywnego wpływu brata na jej życie. Jej wątek mi się podobał do momentu, kiedy dowiadujemy się, że istnieje w związku z nią pewna tajemnica, która niestety wydała mi się dość banalnym pomysłem.

W przypadku Gałęzistych czułam ten dreszczyk emocji i klimat mrocznego lasu wprowadzał mnie w stan niepokoju. Natomiast podczas lektury Grzesznika strachu nie uświadczyłam. To była dla mnie bardziej powieść obyczajowo-gangsterska, pełna akcji i z elementami horroru, ale samych momentów pełnych napięcia było dosłownie kilka.

Na plus działa fakt, że autor bardzo dobrze sobie radzi z opisywaniem codzienności bohaterów. Kiedy Marek przychodzi opiekować się matką, rozmawia z kumplami o kolejnych przekrętach czy tłumaczy coś córce - to wszystko czyta się przyjemnie, a na dodatek nie ma tutaj miejsca na nudę. Pojawiło się także naprawdę sporo miejsca na wstawki humorystyczne (nie pamiętam takich z poprzedniej książki autora). Więc można się było przy lekturze dobrze bawić.

Grzesznik to ciekawa powieść gangsterska z elementami horroru. Nie będziecie mieli przez nią problemów z zasypianiem w nocy, ale za to umili Wam kilka wieczorów. Autor ma lekkie pióro, a jego książka pełna jest akcji, która wciąga czytelnika. Żałuję tylko tych kilku wyświechtanych rozwiązań fabularnych, chociaż zostały zgrabnie wplecione w historię. Podsumowując, warto poznać, chociaż Gałęziste lepiej wspominam. I liczę, że kolejna książka autora będzie zbliżona raczej do jego debiutu niż do Grzesznika.

Moja ocena: 6/10


Za książkę dziękuję autorowi, Arturowi Urbanowiczowi.


piątek, 8 września 2017

Gloryfikacja ludzkiej dobroci i piękno dnia codziennego - „Dżentelmen w Moskwie” Amor Towles

Ta niepozornie wyglądająca książka okazała się najlepszą lekturą tego roku. Piękne było to uczucie towarzyszące czytaniu - na pewno będę do niej wracać i polecać ją innym. 
I ta okładka! Czyż nie jest najpiękniejsza? 


*Dżentelmen w Moskwie*
Amor Towles

*Język oryginalny:* angielski
*Tytuł oryginału:* A Gentleman in Moscow
*Gatunek:* literatura piękna
*Forma:* powieść
*Rok pierwszego wydania:* 2017
*Liczba stron:* 524
*Wydawnictwo:* Znak literanova
A gdy mówiła, hrabia po raz kolejny musiał przyznać, że powstrzymywanie się od wyciągania pochopnych wniosków ma swoje zalety. Bo i cóż może nam powiedzieć pierwsze wrażenie na temat kogoś, kogo widzieliśmy przez chwilę w hotelowym holu? Cóż może nam powiedzieć pierwsze wrażenie na temat kogokolwiek? Nie więcej niż jeden akord o Beethovenie albo jedno pociągnięcie pędzlem o Botticellim. Ludzie są ze swej natury tak kapryśni, tak skomplikowani, tak uroczo pełni sprzeczności, że zasługują nie tylko na namysł, lecz również na ponowny namysł - oraz na naszą niesłabnącą determinację, byśmy powstrzymywali się od wydawania opinii, dopóki nie ujrzymy tych ludzi w każdym możliwym otoczeniu i o każdej możliwej porze.
*Krótko o fabule:*
Wszystko zmienił jeden wiersz… To przez niego hrabia Rostow musiał zamienić przestronny apartament w Metropolu, najbardziej ekskluzywnym hotelu Moskwy, na mikroskopijny pokój na poddaszu, z oknem wielkości szachownicy. Dożywotnio. Taki wyrok wydał bolszewicki sąd.
Rostow wie, że jeśli człowiek nie jest panem swojego losu, to z pewnością stanie się jego sługą. Pozbawiony majątku, wizyt w operze, wykwintnych kolacji i wszystkiego, co dotychczas definiowało jego status, stara się odnaleźć w nowej rzeczywistości. Z pomocą zaprzyjaźnionego kucharza, pięknej aktorki i niezwykłej dziewczynki na nowo buduje swój świat. Gdy za murami hotelu rozgrywają się największe tragedie dwudziestego wieku, hrabia udowadnia, że bez względu na okoliczności warto być przyzwoitym. A największego bogactwa nikt nam nie odbierze, bo nosimy je w sobie.
- opis wydawcy 

*Moja ocena:*
Mam słabość do rosyjskiej klasyki literatury. Może nie jestem znawcą, nie czytałam jeszcze wielu ważnych pozycji, ale za każdym kolejnym spotkaniem zachwycam się specyficzną zdolnością operowania słowem i kunsztem pisarskim autorów. Książki takie jak Martwe dusze Gogola czy Bracia Karamazow Dostojewskiego przepełnione są wspaniałymi portretami ludzi z epok minionych. Natomiast magiczna narracja pozwala nam przenieść się w przeszłość myślami i przeżywać rozterki razem z bohaterami. Po co wspominam o klasykach w przypadku tej świeżutkiej premiery? Ponieważ okazuje się, że we współczesnej literaturze wciąż możemy spotkać takich autorów-czarodziei, a najlepszym tego przykładem jest Amor Towles, którego książkę Dżentelmen w Moskwie dane mi było niedawno przeczytać.
Trochę zdziwił mnie fakt, ale autor wcale nie jest z pochodzenia Rosjaninem. Urodził się w 1964 roku w Bostonie i to w Stanach Zjednoczonych uzyskał wykształcenie oraz osiadł na stałe. Jego debiutancka powieść, Dobre wychowanie, wydana w 2011 roku znalazła się na wielu listach bestsellerów. A prywatnie? Autor uwielbia muzykę jazzową lat 50tych, obsadę Casablanki, kawiarnie, poranne godziny i babcine ciasta - potwierdzenie tych i innych jego pasji znaleźć można także na kartach Dżentelmena w Moskwie.

W przypadku tej książki nie musiałam długo czekać, bo po prostu zakochałam się od pierwszych stron. Już rozmowa skazująca hrabiego Rostowa na areszt w hotelu Metropol (w której autor postanowił zabawić się formą i użył tej, znanej z dramatów) zawiera te elementy, za które kochamy rosyjskich klasyków. Jest to przede wszystkim humor absurdu. Na dodatek jest to bardzo czarujący humor, a wszystko za sprawą głównego bohatera, dżentelmena z krwi i kości, z dziada pradziada. Pięknie było obserwować jego stałość charakteru, podczas zmian odbywających się w kraju. Ponieważ fabuła obejmuje okres od 1922 do 1950 roku, to zdajemy sobie sprawę, że w tym czasie w Rosji u władzy była partia komunistyczna, co zasadniczo wpływa na historię przedstawioną w książce. Jednak autor idealnie poradził sobie w przedstawieniu problemów z władzą - było to po prostu tło wydarzeń, które w wielu momentach miało duże znaczenie, ale tej władzy nie krytykowano i nie oceniano wprost. Mogliśmy wydedukować ważne informacje na temat życia mieszkańców Rosji w tamtych czasach, poprzez to, jak decyzje władzy oddziaływały na codzienność naszych bohaterów. Szczególne wrażenie robi fakt, że akcja ograniczona jest do hotelu Metropol, a czytelnik ma wrażenie, jakby poznawał cały kraj - wszystko za sprawą wspomnień bohaterów bądź przybywających do hotelu gości.
Amor Towles w hotelu Metropol, źródło
Do końca życia nie zapomnę jak moja polonistka zachwalała pokolenie dwudziestolecia międzywojennego i w jaki sposób o nim opowiadała. Okazuje się, że hrabia Rostow ma wszystkie cechy, które opiewała. To przede wszystkim człowiek nienagannie wychowany i kulturalny. Za każdym razem kiedy się odzywał ogromny uśmiech pojawiał się na mojej twarzy. Dlaczego nikt już tak nie mówi? Na dodatek posiadał odpowiednie wykształcenie, a jego inteligencja objawiała się nawet w najprostszych sytuacjach. Przykładowo, piękny był pomysł na umilanie sobie codziennego oczekiwania na obiad - wraz z Zosią rozpoczynali zasadniczo prostą grę, która świetnie rozwija wyobraźnię i wielu rzeczy może nauczyć. Jednak przede wszystkim, hrabia Rostow uczy nas najcudowniejszej rzeczy pod słońcem - pozytywnego podejścia do codzienności. Wydawać by się mogło, źe człowiek zamknięty w czterech ścianach popadnie w depresję i znienawidzi wszystko wokół. Nie jest tak w przypadku naszego bohatera. On znajduje w każdej najmniejszej rzeczy jasną stronę i to jej poświęca uwagę. Nawet odpowiednie wino do obiadu sprawia mu radość, a tym uczuciem dzieli się później z innymi.

Autor przekazuje nam, w nienachalny sposób, jak działa znane powiedzenie „karma wraca”. Otóż, hrabia Rostow roztacza swój urok, optymizm i uśmiech, zarażając tym innych pracowników i gości hotelu Metropol. Zawsze jest dla nich miły i uczynny, co okazuje się profitować w dalszej części fabuły, kiedy to jego koledzy wyciągają go z różnych tarapatów. Skoro już o tych znajomych wspomniałam, to muszę rozwinąć temat, ponieważ postacie drugoplanowe są wspaniałe. Najważniejsza rola, obok tej hrabiego, przypada Zosi, którą poznajemy zaledwie jako dziecko. Nakreślona relacja między tą dwójką bohaterów to prawdziwy majstersztyk. Dane jest nam oglądać dość niewiele dni z ich życia, na przełomie kilku lat, ale nie mamy problemu z wyobrażeniem sobie co mogło się dziać pomiędzy. Prostymi zabiegami autor pokazał głębię wiążącej ich relacji (wspomniana wcześniej gra przedobiadowa czy ta, związana z wyprzedzeniem drugiego w drodze do pokoju). To na pewno jeden z piękniejszych związków opiekun-dziecko w literaturze.
Duża w tym zasługa tego, że hrabia, mocno zakorzeniony w tradycji, przejawiał jak najpiękniejsze wartości i przekazywał swoją wiedzę Zosi. W historii wiele razy przewijają się nazwiska Tołstoja czy Czajkowskiego, a Rostow wychwala sztukę pod każdą postacią. Chwilami aż czuć tę melancholię - w świecie, w którym każdy jest „towarzyszem” brakuje miejsca dla podziwiania dzieł sztuki, a wszystko sprowadzane jest do najprostszych potrzeb, hrabia na przekór wciąż wychwala wielkich twórców i przekazuje swoją miłość do nich także Zosi.  
Każda z postaci drugoplanowych jest charakterystyczna i pełnokrwista - nawet jeżeli pojawia się tylko na chwilę. Nie wiem, jak autor tego dokonał, ale już po kilku stronach mogłam powiedzieć, że dobrze znam tych ludzi. Tym lepiej spędzało się z nimi czas. W kolejnych latach, kiedy hrabia zasiadał do stołu z surowym szefem kuchni Emilem i opanowanym maître d'hôtel Andriejem czułam się jak na spotkaniu ze starymi przyjaciółmi.

Jeżeli chodzi o styl autora, to już o tym wspomniałam - to prawdziwy czarodziej. Pisze tak, że możemy się głowić czy aby nie nawiedza go duch jakiegoś rosyjskiego klasyka. Ani razu historia mi się nie dłużyła, a nawet każde słowo chłonęłam niczym spragniona gąbka. Jedyne, czego mogę się przyczepić to, że książka mogłaby być trochę dłuższa, szczególnie biorąc pod uwagę półotwarte zakończenie (przy którym miałam łzy rozczulenia w oczach).

Dżentelmen w Moskwie to pozycja prawdziwie niezwykła. Pełna ciepła i uroku historia o tym, że dobre uczynki do nas wracają, a innych warto traktować z należytym szacunkiem. Nostalgicznie wspominająca czasy minione i dzieła sztuki z przeszłości, a jednocześnie ucząca, że warto cieszyć się dniem dzisiejszym i każdą najmniejszą rzeczą. To gloryfikacja ludzkiej dobroci w pięknym opakowaniu, dzięki magicznemu stylowi autora. Majstersztyk.

Moja ocena: 9+/10



  Za egzemplarz dziękuję wydawnictwu Znak literanova.

Aż musiałam wypisać kilka cytatów, na dodatkowe zachęcenie Was do lektury.

Bo w życiu liczy się nie to, czy nagrodzą nas oklaskami, lecz to, czy będziemy mieć odwagę iść naprzód mimo braku gwarancji uznania.

- Szkoda, że ja nie jestem tam, a ona tu - westchnęła.  Oto bolączka całej ludzkości, pomyślał hrabia.

Jak mamy to rozumieć, Saszo? Co takiego jest w tym narodzie, że budzi w ludziach chęć niszczenia własnych dzieł sztuki, pustoszenia własnych miast i zabijania bez skrupułów własnego potomstwa?

- Nino, maniery to nie czekoladki. Nie możesz wybierać tych, które najbardziej ci odpowiadają. I z pewnością nie wolno ci odkładać do pudełka tych nadgryzionych...

wtorek, 5 września 2017

Sierpniowa micha filmów

Wraz ze zmianą nazwy bloga zmieniam też tytuł comiesięcznych filmowych podsumowań. W sierpniu z filmami nie było źle, zapraszam do zapoznania się z moimi opiniami.
Jeżeli się zastanawiacie dlaczego tak różne filmy mają taką samą ocenę to odsyłam do wpisu: MÓJ SYSTEM OCENIANIA

Victor Frankenstein (2015)

źródło
Ten film od jakiegoś czasu wisiał na mojej liście do obejrzenia. Znalazł się tam przede wszystkim ze względu na obsadę - James McAvoy jako szalony doktor i Daniel Radcliffe w roli jego pomocnika. Zapowiadało się ciekawie. I na zapowiadaniu się skończyło.
Victor Frankenstein (James McAvoy) ratuje interesującego się medycyną Igora (Daniel Radcliffe) z rąk szefa trupy cyrkowej. Razem rozpoczynają pracę nad niebezpiecznym eksperymentem. 
Jestem naprawdę pod wrażeniem jak bardzo zły to był film. Pokuszę się nawet o stwierdzenie, że szkoda tracić na niego czas. Co prawda pan McAvoy dobrze się bawi, grając człowieka z manią na punkcie swojej pracy. Pozwala sobie na dzikie szarże i nawet mi one nie przeszkadzały. Nic jednak nie uratuje bardzo słabego scenariusza. Postawienie w centrum wydarzeń Igora i dokładając mu nudny wątek miłosny niszczy potencjał na ciekawy horror. Szczególnie, że Radcliffe jakoś sobie nie radzi z przyciągnięciem uwagi widza. Dokładając do tego słabe efekty specjalne i kilka niepotrzebnych wątków pobocznych - uzyskujemy film nudny i niewarty obejrzenia. Przynajmniej moim zdaniem.

Moja ocena: 3/10

Pan Idealny (2015)

źródło
Mam kilku aktorów, do których po prostu czuję słabość. Przykładowo dla Anny Kendrick obejrzę film, który normalnie by mnie nie zainteresował. Lubię jej specyficzną energię na ekranie i liczyłam, że dzięki temu dobrze będzie się oglądało tę komedię.
Martha (Anna Kendrick) szuka odreagowania, świeżo po zerwaniu z chłopakiem. Niespodziewanie, znajduje odskocznię w postaci spotkań z ekscentrycznym Francisem (Sam Rockwell). Z czasem dowiaduje się, że ten mężczyzna jest profesjonalnym zabójcą.
Uważam, że pomysł na fabułę był dość ciekawy i teoretycznie mogłaby wyjść z tego przyjemna,  oryginalna i zabawna komedia. Czegoś jednak tam zabrakło. Przede wszystkim humor okazał się kompletnie nietrafiony w mój gust. Wydaje mi się, że twórcy nie wiedzieli w którą stronę pójść - pojawiały się przebłyski humoru absurdu, ale w połączeniu z całą resztą to nie zagrało. Czyli dostajemy film, dla którego trudno określić konkretny target. Aktorsko jest jedynie poprawnie - chemii między bohaterami jakoś nie czuć, chociaż Anna prezentuje się słodko, a Rockwell stara się przedstawić swoją postać jak najlepiej (mimo że rozpisana jest po prostu nielogicznie). Cóż, raczej odradzam.

Moja ocena: 4/10

Creed: narodziny legendy (2015)

źródło
O filmie Creed słyszałam przede wszystkim w kontekście świetnej roli Sylvestra Stallone'a. Zgarnął wiele nagród dla najlepszego aktora drugoplanowego, był nawet wymieniany wśród faworytów do zdobycia za tę rolę Oscara. 
Adonis Creed (Michael B. Jordan) jest synem wielkiej gwiazdy boksu, jednak sam nigdy nie poznał swojego ojca. Wychowywany jedynie przez żonę Apollo Creeda trzymany był raczej z dala od niebezpiecznego sportu. Jednak Adonis decyduje się pójść drogą ojca, a pomóc ma mu w tym słynny, emerytowany bokser - Rocky Balboa (Sylvester Stallone).
Powiem to prosto z mostu - film nie zrobił na mnie wrażenia i nie rozumiem tych wszystkich nad nim zachwytów. Bliżej mu do kolejnego, zwykłego filmu bokserskiego, z cyklu od zera do bohatera, niż do czegoś prawdziwie ciekawego. Wydaje mi się, że wszystko za sprawą dość nudnej głównej postaci, granej przez Jordana, który jako aktor jest najwyżej poprawny, ale średnio przekonywujący (chociaż muszę wspomnieć - klatę ma niezłą). Również wątek jego dziewczyny niewiele wnosił i czułam jakby był wciśnięty na siłę, bo przecież MUSI być wątek miłosny. Na tym tle faktycznie najlepiej wypada Stallone, szczególnie w drugiej połowie filmu. Żałuję, że nie skupili się po prostu na więzi trener-zawodnik, zamiast wrzucać mnóstwo pobocznych historii. Na duży plus zasługują sceny walk, które zrobiły na mnie wrażenie i przyznam, że oglądałam je z zaciekawieniem (chociaż zazwyczaj w takich filmach je przewijałam). Również końcówka jest bardzo zadowalająca. Także są plusy i minusy - arcydzieło to nie jest, ale warto zobaczyć, szczególnie jeśli takie kino Was interesuje.

Moja ocena: 6/10

Bridget Jones 3 (2016)

źródło
Kiedy trzecia część przygód szalonej Bridget weszła do kin zrobiła niezłą furorę. Natknęłam się na wiele zachwalających  recenzji, a znajomi wspominali o pozytywnym zaskoczeniu. Pierwsza część to jeden z moich ulubionych filmów w tym gatunku, a ogromna jest w tym zasługa genialnej roli Zellweger. 
Bridget Jones (Renee Zellweger) ponownie jest kobietą samotną. Kiedy koleżanka z pracy namawia ją na wspólny wyjazd na festiwal, kobieta postanawia skorzystać z okazji. Tam przeżywa przygodę miłosną z przystojnym nieznajomym. Po powrocie spotyka starego znajomego - co skutkuje kolejną przygodą. Kiedy okazuje się, że jest w ciąży pozostaje tylko ustalić kto jest ojcem.
Przyznaję, że Bridget Jones 3 to przyjemny film komediowy. Nie podzielę zdania ludzi, którzy twierdzą, że na seansie po prostu pękali ze śmiechu. Humor zaprezentowany w tej części jest raczej na życzliwy uśmiech. Najbardziej obawiałam się tego, jak poradzi sobie Renee z kultową rolą po tylu latach. Na szczęście było bardzo dobrze, chociaż moim zdaniem stara Bridget była zabawniejsza i bardziej prawdziwa. Źle jednak nie było. Twórcy filmu sprytnie korzystają ze sprawdzonego wątku miłosnego Bridget-Pan Darcy, który kolejny raz się sprawdza. Miło było zobaczyć w obsadzie Emmę Thompson, jako doktor Rawlings. Moje serce ponownie podbił ojciec Jones, w którego wcielił się Jim Broadbent. Jak na komedię romantyczną to było w porządku, ale do pierwszej części przygód Bridget raczej mu daleko.

Moja ocena: 7/10

Gorzka siedemnastka (2016)

źródło

Co jakiś czas lubię obejrzeć film skierowany do nastolatek - to taka miła odskocznia. Niestety, coraz częściej się gorzko rozczarowywałam. Wiele z tych tytułów zapewne zadowoliłoby młodszą wersję mnie, ale teraz zrobiłam się bardziej wybredna. Natomiast ten film był naprawdę dobry.
Nadine (Hailee Steinfeld) jest nastolatką z problemami, która trzyma się raczej na uboczu społeczeństwa w szkole, mając za kompankę jedną, jedyną przyjaciółkę - Kristę (Haley Lu Richardson).  Wszystko maluje się w ciemniejszych barwach kiedy Krista zaczyna spotykać się z popularnym bratem Nadine. 
Gorzka siedemnastka na pewno należy do grupy tych lepszych filmów dla młodzieży. Przede wszystkim nie jest to historia banalna i ckliwa. Chociaż nie brak tutaj typowych przedstawicieli licealnego życia (mamy przykładowo popularnych sportowców) to fabularnie film nie schodzi na młodzieżową mieliznę. Twórcy starają się przekazać coś ważnego, a wybierając do tego  odpowiednie środki wychodzi zgrabny i godny polecenia film dla nastolatek. Świetnie w roli depresyjnej dziewczyny radzi sobie Hailee, która już wcześniej pokazywała, że talentu jej nie brak (chociażby w True Grit). Szczególnie błyszczy podczas tych kilku konfrontacji z filmowym nauczycielem, granym przez Woody'ego Harrelsona. Razem tworzą wybuchowy duet, a duża w tym zasługa świetnie rozpisanych dialogów. To też ten przykład filmu, w którym główny wątek miłosny jest oryginalny, a zarazem rozczulający. Mimo swoich lat zaangażowałam się w relację między tą dwójką nastolatków i trzymałam kciuki za szczęśliwe zakończenie. Zdecydowanie warto zobaczyć Gorzką siedemnastkę. Film pokazuje, jak ludzie radzą sobie ze stratą, a także że nie warto oceniać innych, nie znając ich punktu widzenia. Mądry, a jednocześnie wciągający i zabawny - polecam!

Moja ocena: 7/10


Słodka Irma (1963)

źródło
Odkąd pierwszy raz zaczęłam oglądać stare hollywoodzkie filmy przepadłam z kretesem. W czasie jednych wakacji udało mi się nadrobić mnóstwo głośnych tytułów, a wiele z nich zostało moimi ulubionymi filmami wszechczasów. Ostatnio podczas lektury książki Rogera Moore’a nabrałam ochoty na powrót do Złotej Ery Hollywood, a wybór padł na filmy z duetem MacLaine-Lemmon.
Policjant Nestor Patou (Jack Lemmon) otrzymuje awans i przenosi się patrolować nową dzielnicę Paryża. To na niej pracują panny lekkich obyczajów, wśród nich czarująca Irma (Shirley MacLaine).
Słodka Irma jest dokładnie tym, czego się spodziewamy - czarującą i przyjemną komedią omyłek. Nie musimy doszukiwać się tutaj drugiego dna, całość po prostu ma za zadanie nas rozbawić. I mnie bawiła bardzo. Humor jest nienachalny i wynika przede wszystkim z zabawnych sytuacji, w których znajdują się bohaterowie. Tutaj przede wszystkim błyszczy talent Lemmona, którego w ogóle możemy kojarzyć jako świetnego aktora komediowego - oczywiści nawiązuję tutaj do znanej roli z Pół żartem pół serio. Natomiast Shirley, którą kojarzę raczej z późniejszych ról, pokazuje tutaj ogromną charyzmę - jej Irma jest charakterna i trudno jej nie kibicować w drodze do szczęścia. Bardzo podobała mi się relacja jaką zbudowali Ci aktorzy. Wytworzenie specyficznej chemii wydawało się dla nich naturalne i niesamowicie łatwe. Cudowne również były patenty komediowe. Dość typowe, ale w dobrym wykonaniu sprawiały świetne wrażenie - przykładowo kiedy Lemmon udaje lorda z Anglii robi to bezbłędnie i sama łapałam się na tym, że nie widziałam za przebraniem prawdziwego bohatera. Zdecydowanie przyjemna komedia, warta obejrzenia.

Moja ocena: 8/10

Victoria (2015)

źródło
Ten film znalazł się na wielu listach ulubionych filmów roku 2015 wśród blogerów, których lubię i podziwiam. Oczywiście chciałam więc nadrobić seans.
W filmie przedstawione są wydarzenia jednej nocy z życia Victorii (Laia Costa), która aktualnie pracuje w Berlinie jako kelnerka. Po wyjściu z klubu zaczepia ją grupka chłopaków. Dziewczyna dołącza do nich, nieświadoma tego, co ją tej nocy spotka.
Największym atutem tego filmu jest fakt, że ogląda się go niemal jako scenki z życia. Od pierwszych kadrów możemy doświadczyć wszystkiego, co przeżywała bohaterka - kamera nie opuszcza jej ani na krok, a my czujemy się jakbyśmy wciąż za nią chodzili. Wszystko to za sprawą faktu, że film nakręcono w jednym ujęciu. Dosłownie między włączeniem nagrywania a wyłączeniem nie pojawiło się żadne cięcie. Nie było to takie łatwe i film powstał za trzecim podejściem, co i tak jest moim zdaniem dobrym wynikiem. Duża w tym zasługa aktorów, którzy wypadają bardzo naturalnie. Do filmu nie było typowego scenariusza, tylko ogólny zarys sytuacji (całość zajmowala podobno 12 stron). Dlatego aktorzy w większości musieli improwizować, a wiadomo, że wtedy wychodzi na jaw wrodzona naturalność, co dodało jeszcze realizmu. Na dodatek film to nie jest zwykła historia nocnych imprezowiczów. Takie może na początku sprawiać wrażenie, ale z czasem dostajemy niemal film akcji, który wciąga i świetnie buduje napięcie. To jednak prawda, że film nie jest dla każdego - to wciąż kino niezależne, które niewielkimi środkami pokazuje nam jak dany człowiek reaguje postawiony w różnych sytuacjach - od zauroczenia po zagrożenie. Kawał dobrego kina.

Moja ocena: 8/10

Garsoniera (1960)

źródło
Już wspominałam, że chciałam nadrobić filmy z duetem MacLaine-Lemmon, a nie ma chyba bardziej zachwalanej pozycji od Garsoniery.
Baxter (Jack Lemmon) dorabia sobie wynajmując wieczorami, na kilka godzin, mieszkanie kolegom z pracy. Dzięki temu pnie się po drabinie kariery (a także często łapie katar, czekając przed drzwiami swojej garsoniery). Po cichu pała uczuciem do tajemniczej Fran (Shirley MacLaine), która pracuje w jego firmie jako pani windziarka. 
Od razu wyznaję - zakochałam się w tym filmie. W przypadku Garsoniery trzeba zacząć od wspomnienia genialnego scenariusza. To taka słodko-gorzka historia o szarym człowieku, starającym się znaleźć miejsce w świecie. Tym razem Lemmon nie korzysta ze swoich pokładów komediowych - gra natualnie, bardzo przekonująco, a zarazem ma tyle czaru, że trudno mu nie kibicować. A chemia między nim a Shirley? Po prostu wylewa się z ekranu! Uwielbiam kiedy akcja zostaje ograniczona do zaledwie kilku miejsc (w tym przypadku jest to mieszkanie Lemmona). Dopiero wtedy widzimy, że prostymi dialogami można utrzymać uwagę widza i przekazać więcej niż w przypadku szalonej akcji. Pięknie zbudowany dramat, pozostawiający ciepłe uczucie w sercu, dopracowany pod względem technicznym i artystycznym. Nic dziwnego, że cytaty z niego wciąż są aktualne i takie prawdziwe - to czysta magia kina. Trzeba zobaczyć!

Moja ocena: 9/10


A Wy, co ostatnio widzieliście? 

Szukaj w tym blogu

Szablon dla Bloggera stworzony przez Blokotka