wtorek, 23 stycznia 2018

„Wiedźmin” (Teatr Muzyczny im. Danuty Baduszkowej w Gdyni)


Adaptacja i reżyseria: Wojciech Kościelniak
Muzyka i kierownictwo muzyczne: Piotr Dziubek
Współpraca muzyczna: Dariusz Różankiewicz
Teksty piosenek wg Wojciecha Kościelniaka: Rafał Dziwisz
Scenografia: Damian Styrna
Choreografia: Liwia Bargieł
Kostiumy: Bożena Ślaga
Przygotowanie wokalne: Agnieszka Szydłowska
Inspicjent: Agata Ulatowska
II inspicjent - opieka nad dziećmi: Iwona Warszycka-Kot
Choreografia układów akrobatycznych: Mirosława Kister-Okoń 
Choreografia walk: Artur Cichuta
Animacje: Eliasz Styrna, Artur Lis,Mateusz Kamiński, Sebastian Sroka 

Obsada:

WIEDŹMIN - Krzysztof Kowalski 
JASKIER - Jakub Badurka 
CALANTHE - Karolina Trębacz
YENNEFER - Katarzyna Wojasińska
YURGA - Tomasz Gregor
JEŻ - Krzysztof Wojciechowski
CIRI - Julia Totoszko 
EITHNE - Karolina Merda  
BRAENN - Iza Pawletko 
PŁOTKA - Iga Grzywacka
PAVETTA - Maja Gadzińska



*Moja ocena:*

Moją pierwszą reakcją po usłyszeniu o planach stworzenia musicalu Wiedźmin było spore zaskoczenie. Przyznaję, że nie wierzyłam, że to mogłoby się udać. Obcesowy, wulgarny Geralt, walczący na trakcie z wszelakimi potworami, nagle miałby zacząć śpiewać i tańczyć? Pierwsza myśl - niemożliwe. Moje zainteresowanie zaczęło jednak powoli rosnąć, bo reżyserią zajął się Kościelniak (którego Mistrza i Małgorzatę bardzo lubię, mimo że musical na podstawie powieści Bułhakowa również wydawał się nie do zrobienia), a muzykę napisał Piotr Dziubek. Po pojawieniu się pierwszych fotosów i relacji już wiedziałam, że muszę się do Gdyni wybrać. 

Wiedźmin był moją małą obsesją w liceum. Pamiętam jak początkowo sceptycznie podchodziłam do tej polskiej fantastyki, a później nie mogłam spać nocami, bo musiałam poznać kolejne przygody Geralta z Rivii. W popularne gry na podstawie książek nie grałam, co wynika raczej z tego, że w ogóle rzadko sięgam po gry komputerowe. Zapoznałam się jednak z grą planszową i czasami do niej wracam. Także rozumiecie, że do musicalu podchodzę raczej jako fanka książek. Wspominam o tym, ponieważ wydaje mi się, że w kontekście tego musicalu ważne jest, żebyśmy określili jaką wiedzę mamy z uniwersum Wiedźmina. Zapewne gdybym była fanką gier a nie książek, nie czepiałabym się tematów, które tutaj będę poruszać.

Zacznijmy jednak od początku. Siadając na widowni od razu zauważamy, że scenografia wygląda dość skromnie. Na środku pojawia się prosta konstrukcja z belek, z boku kilka drabin i to tak naprawdę wszystko. Przestrzeń sceniczną będą nam uzupełniać liczne wizualizacje, które spełniają swoje założenie i moim zdaniem w łatwy sposób pomagają zarysować miejsce akcji. To zdecydowanie było dobre posunięcie, żeby postawić na minimalizm w scenografii, nadrabiany wyświetlanymi na niej obrazami i grą świateł - na pewno pomogło to w płynnych przejściach między scenami. Na dodatek scenograf wykazał się sporą pomysłowością, przy kreowaniu kolejnych miejsc. Na szczególnie wyróżnienie zasługuje las Brokilon, w którym klimat tworzyły nie tylko wizualizacje, ale także akrobaci tańczący na lianach i przechadzające się po scenie magiczne stwory.

źródło
Niestety, moim zdaniem najmocniej kulał tutaj scenariusz, i to jego błędy wpływały na kolejne rozczarowania. Nie powiedziałabym, że jest to słaby tekst, raczej, że ma sporo dziur i miałam wrażenie, że reżyser chciał nam pokazać za dużo przygód, a za mało skupiał się na relacjach między postaciami. Podobała mi się na pewno sama oś fabularna - Wiedźmin po starciu ze złem, dochodzi do zdrowia, przypominając sobie kolejne wydarzenia ze swojego życia. Był to ciekawy punkt wyjścia. Również doceniam fakt, że do widza wciąż powracał ten ważny w książkach Sapkowskiego temat przeznaczenia, jego echo czuć było w niemal każdej przygodzie. Jednak szybko okazało się, że taki sposób budowania spektaklu może okazać się nużący. Brak tutaj narastania napięcia do punktu kulminacyjnego. Raczej każda historia miała takie swoje małe narastanie emocji, które później gasły, a co za tym idzie widz mógł się poczuć tym po jakimś czasie zmęczony. 

Z emocjami, to w ogóle mam w kontekście tego Wiedźmina problem. Po wyjściu z sali tłukła mi się po głowie myśl, że trudno nazwać to spektaklem, było to raczej coś pomiędzy spektaklem a widowiskiem. Wszystko przez to, że w bardzo wielu miejscach zabito prawdę i naturalność tych postaci. Ja rozumiem, że jak słyszymy „zimna królowa” czy „potężna czarodziejka” to przychodzą nam na myśl pewne stereotypy. Wydaje mi się jednak, że to już zadanie tekstu i aktorów, żebyśmy mogli w takie postacie uwierzyć. Niestety, w wielu przypadkach nie było nam dane zobaczyć tam prawdy. Szczególnie boli postać Yennefer (nie upatrywałabym się tutaj winy aktorki), która została sprowadzona do kobiety lekkich obyczajów i zarazem kompletnie mija się z tym, co pamiętam z książek. Ten nietrafiony charakter, podkreślał również kostium (czy raczej skąpa bielizna). Rozumiem też założenie tego, że kazano jej wciąż chodzić na palcach. Niestety efekt był wręcz odwrotny od zamierzonego - zamiast dodać jej elegancji i wyniosłości, odebrano jej pewność w chodzie. Do tej grupy również muszę dołączyć postać Calanthe, która rozminęła się z tą znaną z książek (tutaj jednak wydaje mi się, że dobiła ją nienaturalna gra aktorska). Kiedy mamy do czyniena ze słabiej zarysowanymi charakterami postaci, naturalnym skutkiem wydaje się być brak głębszych relacji między bohaterami. Przykładowo -  w ogóle nie widać tutaj uczucia wiążącego Geralta z Yennefer, a ilość scen między Wiedźminem a Jaskrem sprowadzone zostały do minimum, przez co ich przyjaźń również zostaje spłycona.

źródło

Przejdźmy jednak do najjaśniejszego punktu całości, kompletnie zaskakującego, ale kradnącego dla siebie całe show. Chodzi mi oczywiście o postać małej Ciri, która została bezbłędnie zagrana przez Julię Totoszko. To, nad czym ubolewałam przy sztucznych Yennefer i Calanthe, tutaj nie ma racji bytu. Ciri okazała się dzieckiem, jakie znamy z powieści, a zagrana została z taką dawką naturalności i charyzmy, że trudno tej zdolnej dziewczynki nie polubić. Na dodatek to właśnie w scenach Ciri-Geralt, w końcu poznajemy inne oblicze Wiedźmina, które sprawia, że Krzysztof Kowalski może zabłysnąć. Tak zarysowanej więzi emocjonalnej, brakuje z innymi postaciami musicalu, cieszy jednak fakt, że ta najważniejsza jednak wybrzmiewa i to w pięknych tonach. Drugi akt w ogóle porywa o wiele bardziej, właśnie za sprawą wątku Ciri i kilku niezapomnianych scen (świetna bajka na dobranoc, z udziałem zgrai wesołych dzieciaków czy piosenka driady).

Za to w pierwszym akcie sporym plusem był dla mnie Jaskier, który świetnie poradził sobie z prowadzeniem narracji. To był bardzo dobry pomysł, żeby wykorzystać barda do wprowadzania widzów w kolejne przygody. Na dodatek jest on źródłem kilku naprawdę zabawnych sytuacji, a odwzorowujący go Jakub Badurka radzi sobie z graniem tej ekscentrycznej postaci bardzo dobrze.

Strona techniczna musicalu pozostawiła mnie w sporym zachwycie. Wydawało się, że będzie skromnie, a jednak widowisko okazało się niezapomniane. Na spore uznanie zasługuje choreografia, która za każdym razem idealnie pasuje do wykonywanych utworów (zaskoczyła mnie trochę piosenka z czarodziejami ze wzgórza, ze względu na ich sposób poruszania, ale gdy postanowiłam nie zwracać uwagi na wystające spod szat kółka, okazało się, że całość tworzy bardzo ładny obrazek). Na dodatek akrobatyka za każdym razem robi wrażenie i świetnie wypełnia przestrzeń sceniczną. W tym miejscu warto wspomnieć o występie dżina, którego grało dwóch akrobatów, połączonych fragmentem materiału - na długo zostaje w pamięci. Muzycznie ten musical jest bardzo dobry. Trochę żałuję, że nie mogę jeszcze raz posłuchać wykonywanych utworów, ale kilka zdecydowanie utkwiło mi w pamięci (chociaż przyznaję, że nie wszystkie porwały mnie swoim wykonaniem, ale większość jednak zrobiła pozytywne wrażenie).

Rozumiecie więc, że trudno ten musical jednoznacznie ocenić. Z jednej strony, niszczy on trochę niektóre postaci z uniwersum, spłycając ich charaktery i psując relacje między bohaterami. Z drugiej tworzy piękną więź między Geraltem a Ciri i momentami sprawnie utrzymuje uwagę widza. Gdyby podejść do niego bardziej jak do widowiska, to można spokojnie stwierdzić, że jest ono rewelacyjne. Ja jednak nie zapominam, że finalnie jesteśmy w teatrze i braku prawdy trudno wybaczyć. Także - warto było pojechać, całość wspominam bardzo pozytywnie, ale bez zgrzytów się nie obyło. 


niedziela, 14 stycznia 2018

Przeżyjmy to jeszcze raz - „Jak zawsze” Zygmunt Miłoszewski


*Jak zawsze*
Zygmunt Miłoszewski

*Język oryginalny:* polski
*Gatunek:* obyczajowa
*Forma:* powieść
*Rok pierwszego wydania:* 2017
*Liczba stron:* 480
*Wydawnictwo:* W.A.B.

Zawsze się bronisz przed przeszłością, uciekasz do przodu. A to przeszłość decyduje o tym, kim jesteśmy i kim będziemy, czy to ci się podoba, czy nie. 

*Krótko o fabule:*
Komedia ironiczno-romantyczna o parze, która dostała szansę przeżycia jeszcze raz swojej miłości. I o narodzie, który dostał szansę przeżycia jeszcze raz swojej historii. I o tym, co z tego wynikło.
- opis wydawcy 


*Moja ocena:*
Co by było, gdybyście jako staruszkowie dostali jeszcze jedną szansę na doświadczenie swojego życia? Staralibyście się iść tą samą drogą czy raczej szukalibyście jakichś alternatyw? Czy wasza świadomość pozwoliłaby cieszyć się nową rzeczywistością? A może żałowalibyście tego, co otrzymaliście za pierwszym razem, a czego brakuje teraz? Na te pytania stara się odpowiedzieć Zygmunt Miłoszewski w swojej najnowszej książce, pod tytułem Jak zawsze

Autor kojarzony jest przede wszystkim z gatunkiem kryminałów. Napisał trylogię o Teodorze Szackim, która zyskała sławę w Polsce i za granicą. Miłoszewski nie zgodził się jednak na zaszufladkowanie i postanowił napisać coś zupełnie innego - powieść obyczajową o podstarzałym małżeństwie, w klimacie gorzko-komediowym. Jak mu się to udało?

Nie można odmówić autorowi lekkości pióra. Książkę Jak zawsze czyta się naprawdę z przyjemnością, czekając na kolejne perypetie dwójki głównych bohaterów. Widać, że Miłoszewski ma wprawę w kreowaniu ciekawych postaci. Już od pierwszych stron zapałałam sympatią do pary staruszków, którzy z rozrzewnieniem wspominają swoje młodzieńcze lata. Jest coś niesamowicie wzruszającego w małżeństwach o długim stażu, którzy wciąż pamiętają ten ogień namiętności, który ich połączył. Jednocześnie rozumieją, że będąc osiemdziesięciolatkiem myśli się raczej o tym, jakie leki powinno się zażyć, niż o kolejnych ekscytujących przygodach. Ot, taka kolej rzeczy. Nasi bohaterowie, pomimo wieku, są jednak dość aktywni i postanawiają dotrzymać tradycji - pięćdziesiąty rok z rzędu odbyć stosunek z ukochaną osobą. Skutek tego jest niespodziewany, ponieważ oboje odbywają podróż w przeszłość. (Uwierzcie, nie jest to spoiler, to tak naprawdę punkt wyjścia do całej historii).

źródło
Lądujemy w alternatywnej wersji Warszawy lat 60tych. Ludwik i Grażyna wciąż mają na karku doświadczenia tych przeżytych osiemdziesięciu lat, ale ich ciała odradzają się i znowu wyglądają jak młodzieniaszki. To chyba normalne, że każdy z nas marzy o tym, żeby cofnąć się w czasie i móc znowu mieć te kilka lat mniej. Nie zastanawiamy się jednak jakie niesie to konsekwencje. Bo nagle okazuje się, że dawna miłość, mieszkająca o rzut beretem, wcale z nas nie zrezygnowała, a nasza była żona (a po przenosinach w czasie, nawet bardzo teraźniejsza) nie była taka zła. I teraz co zrobić - starać się przebyć życie po starych, utartych torach czy szukać nowych wyzwań?

W tym dylemacie pomaga trochę wykreowany przez autora świat przedstawiony. Otóż, bohaterowie wracają do Warszawy, ale takiej, której losy potoczyły się inaczej. W kraju wciąż są osoby popierające Moskwę i chcące udać się pod jej skrzydła, ale to Francja wmieszała się w powojenne interesy naszego kraju. Toteż nie wracamy do znanego z historii ustroju, Miłoszewski nie skorzysta ze znanych obrazów kolejek i pustych półek sklepowych, a odbuduje stolicę po swojemu - bez Pałacu Kultury, za to z mnóstwem restauracji. To był jeden z większych plusów książki. Niezwykle przyjemne okazało się czytanie o wspomnieniach bohaterów i konfrontacji ich z nową wizją Warszawy. Szczególnie, że to nie jest tak, że autor przedstawi nam jakąś utopijną bądź antyutopijną wersję. To po prostu alternatywa, a czy dobra czy zła, ocenić musicie po przeczytaniu książki. Bardzo dobrym pomysłem było też postawienie Grażyny w roli mentorki młodych dziewczyn. Pamiętajmy, że były to czasy sprzed rewolucji Michaliny Wisłockiej, a nasza bohaterka postanowiła przekazać kilka dość nowoczesnych na te czasy wiadomości. Wyszedł z tego zgrabny wątek feministyczny, w którym młode panny mogły się dowiedzieć, że kluczem ich istnienia nie jest stanie przy garach i usługiwanie mężczyznom (jak starano się im ze wszystkich stron wmówić).

Chyba największa moc tej powieści jest właśnie w tym oczekiwaniu na to, czy wszystko musi toczyć się tak samo czy raczej ruszy innymi ścieżkami. Czy mając za sobą dobre życie, nie będziemy chcieli i tak zrobić więcej i lepiej. Idealnym przykładem wydaje się tutaj komiczna scenka, w której Ludwik spotyka się z wydawcą i przedstawia swoje dwa pomysły na książki - jedna to historia młodego czarodzieja z małej, polskiej mieściny (oczywiste nawiązanie do Harry'ego Pottera), a druga to kryminał, którego akcja rozpoczyna się od znalezienia trupa w muzeum (tak, Dan Brown i jego Kod Leonarda da Vinci). Ciekawy pomysł na szybkie wzbogacenie. Szkoda, że trzeba jeszcze potrafić fabułę tych książek napisać, a to przerasta zdolności Ludwika.

Także można stwierdzić, że Jak zawsze to przyjemna książka o perypetiach miłosnych pary ludzi oraz drugich szansach od losu. Były tutaj jednak momenty, które mniej mnie porwały. Przeszkadzała mi spora dawka seksualnych uniesień - ja rozumiem, że obudził się młodzieńczy popęd, ale chyba czasami można było sobie je odpuścić, wolę wierzyć, że nie wszystko w życiu kręci się wokół seksu. Dodatkowo byłam trochę rozczarowana zakończeniem. W tym przypadku spodziewałam się jednak jakiejś konkluzji, podsumowania, czegokolwiek. To jednak wciąż przyjemna lektura, czasami bardziej, czasami mniej angażująca, ale warta przeczytania.

Moja ocena: 7/10



Za egzemplarz dziękuję wydawnictwu W.A.B.

niedziela, 7 stycznia 2018

O samotności i poszukiwaniu - „Księga miłosierdzia” Leonard Cohen (+ KONKURS)



*Księga miłosierdzia*
Leonard Cohen

*Język oryginalny:* angielski
*Tytuł oryginału:* Book of Mercy
*Gatunek:* poezja
*Forma:* zbiór wierszy
*Rok pierwszego wydania:* 1984
*Liczba stron:* 116
*Wydawnictwo:* Rebis

Tylko kiedy samotność pochodzi od ciebie, mogę unieść swe grzechy ku twemu miłosierdziu.

*Krótko o fabule:*
Wydany w 1984 roku klasyczny zbiór współczesnych psalmów Leonarda Cohena po raz pierwszy trafia do rąk polskiego Czytelnika (w poetyckim przekładzie Daniela Wyszogrodzkiego). Wiersze z Księgi miłosierdzia wypełniają błogosławieństwa, rozpacz, gniew, zwątpienie i zaufanie. 
- opis wydawcy 


*Moja ocena:*
W 2016 roku światem wstrząsnęła wiadomość o śmierci prawdziwego artysty, współczesnego poety, piosenkarza, Leonarda Cohena. Chyba nie ma osoby, która nie znałaby jego twórczości, chociażby nieświadomie. Jego niesamowite wykonanie utworu Hallelujah czy melodyjne Dance Me to the End of Love pozostaną z nami już na zawsze.

Osobiście, przez długi czas żyłam w błogiej nieświadomości i nie wiedziałam, że Cohen wydawał również książki i pisywał wiersze. Z pomocą przyszło wydawnictwo Rebis i najnowsza pozycja na polskim rynku, Księga miłosierdzia. Jest to tytuł, który Cohen napisał jeszcze w latach 80tych, ale w Polsce ukazał się po raz pierwszy pod koniec 2017 roku.

Książka składa się z pięćdziesięciu tekstów, które w sporym stopniu przywołują skojarzenia z religią, można je wręcz nazwać psalmami. Cohen sam mówił, że inspirował się twórczością biblijną, podczas pisania tych osobistych modlitw. Ma to oczywiście związek z jego korzeniami, podczas pisania czerpał z własnych tradycji i dlatego teksty mają formę zbliżoną do psalmów.

Treść poszczególnych utworów jest niesamowicie prywatna, przesiąknięta cierpieniem i samotnością. Autor poprzez modlitwy zwraca się z prośbą o pomoc do tego „wyższego bytu”, poszukuje źródła uzdrowienia swojej duszy. Ma nadzieję, że czytelnik, który czuje się równie zagubiony co on, utożsami się z jego twórczością i poprzez sztukę łatwiej będzie mu rozpocząć proces leczenia.

Leonard Cohen prowadzi polemikę z nieskończonością. Na myśl nasuwa się tutaj adresat w postaci Boga, jakiego znamy z chrześcijaństwa, ale można się doszukać również skojarzeń z innymi religiami, autor daje nam wolność interpretacji. Pojawiają się w tekście treści kwestionujące istnienie tej wyższej siły, jednak niepewność nie wypływa z ateizmu, a raczej z kwestionowania wiary jako naturalnej konsekwencji w procesie poznawczym każdego człowieka.

Autor w jednym z wywiadów wspomniał, że książka powstała w odpowiedzi na brutalność współczesnego świata. Jako obserwator Cohen zaczął czuć się coraz bardziej zagubiony i samotny. Sam stwierdził, że to uczucie samotności jest niezbędne, bo będąc w takim stanie możemy podawać w wątpliwość nasze otoczenie. I to dopiero w zwątpieniu naturalnym wyborem dla każdego człowieka staje się modlitwa.

Leonard Cohen nie sili się na wymyślną formę i wzniosłe słowa. Czujemy, że każdy wyraz pochodzi prosto z jego duszy, która potrzebowała wypluć targające nią wątpliwości, żeby znaleźć ukojenie. To nie jest praca mistrza, a raczej zwykłego człowieka, który poszukuje pomocy. Dzięki temu każdy z czytelników może się z tą twórczością utożsamić. Sporo zasługi w zrozumieniu utworów Cohena ma genialne tłumaczenie Daniela Wyszogrodzkiego. To nie było łatwe zadanie, ale się udało i teraz możemy otrzymać pomoc wielkiego artysty w procesie uzdrowienia.


  Za egzemplarz dziękuję wydawnictwu REBIS.




Co trzeba zrobić, aby wygrać egzemplarz książki „Księga Miłosierdzia"? :
1) Zgłosić chęć udziału w konkursie
2) Podać swój adres e-mail
3) Napisać jaką piosenkę Cohena cenicie najbardziej

Przykładowe zgłoszenie może wyglądać tak:
Zgłaszam się!
Adres e-mail:
Piosenka Cohena:


Zgłoszenia od 07.01.18 r. do 28.01.18 r.
Regulamin:
1. Organizatorem konkursu jest autorka strony, a fundatorem nagrody jest Wydawnictwo REBIS
2. Nagrodą w konkursie jest egzemplarz książki "Księga miłosierdzia" Leonarda Cohena.
3. Aby losowanie się odbyło musi się zgłosić min. 8 osób.
4. Konkurs trwa od 07.01.2018 r. do 28.01.2018 r. do godziny 23:59. Zgłoszenia po tym terminie nie będą brane pod uwagę.
5. Aby wziąć udział w konkursie należy: podać adres e-mail i podać swoją ulubioną piosenkę Cohena
6. Uczestnikiem może być każdy, kto posiada adres korespondencyjny na terenie Polski.
7. Wyniki zostaną ogłoszone do 5 dni od daty zakończenia konkursu
8. Zwycięzca zostanie wyłoniony przez autora bloga.
9. O wygranej poinformuję  zwycięzce drogą mailową. Na przesłanie zwrotnego e-maila z adresem zwycięzca ma 5 dni, w innym przypadku odbędzie się powtórne losowanie.
10. Koszty wysyłki pokrywa organizator.



piątek, 5 stycznia 2018

Grudniowa micha filmów

Grudzień pod względem filmowym był wręcz bardzo dobry. Obejrzałam sporo rewelacyjnych tytułów, o których więcej możecie przeczytać w tej notce. Zapraszam :)
Jeżeli się zastanawiacie dlaczego tak różne filmy mają taką samą ocenę to odsyłam do wpisu: MÓJ SYSTEM OCENIANIA

Stolik 19 (2017)

źródło
Eloise (Anna Kendrick) przychodzi na wesele swojej najlepszej przyjaciółki. Ze względu na pewne, dość nieprzyjemne wydarzenie, dostaje miejsce przy ostatnim stoliku, gdzie siedzą osoby, uważane za mniej ważne wśród gości. 
Anna Kendrick to taka specyficzna aktorka, która albo przyciąga albo odstręcza. Mnie przekonuje jej osobliwa charyzma, dlatego czasami wyszukuję mniej znane tytuły z jej udziałem. 
Stolik 19 to przykład filmu, który idealnie nadaje się jako lekki umilacz czasu. Mamy grupkę osób, wśród których znajdziemy różne, charakterystyczne postaci. To spora zaleta tego filmu - każdy z siedzących przy stoliku jest sprawnie nakreślony i posiada własny konflikt wewnętrzny, z którym stara sobie poradzić przez te 90 minut. Są to też osoby bardzo zróżnicowane pod względem wieku i pochodzenia. Poznamy więc: podstarzałą nianię panny młodej, która w torebce nosi woreczek marihuany, nastoletniego Hindusa, który marzy o znalezieniu dziewczyny, a także ekscentrycznego kuzyna, który odsiedział wyrok za defraudację. Cała ta zgraja tworzy dość wybuchowy zespół, który z czasem zaczyna się rozumieć. Szczególnie, że każdy z nich jest bohaterem historii, poruszającej społeczne problemy, z którymi mniej lub bardziej możemy się utożsamiać. Dlatego kiedy tworzy się między nimi nić porozumienia i starają się pomagać sobie nawzajem, to kibicujemy im z całych sił. Oczywiście, nie spodziewajmy się fajerwerków - to wciąż dość prosty i skromny film, ale w tym tkwi jego siła. Podobało mi się wprowadzenie humorystycznej postaci byłego kryminalisty, za to żarty związane z marzeniami nastolatka często nie trafiały w sedno. 
Za to trzeba przyznać, że film ładnie schodzi z utartej ścieżki komedii romantycznych i serwuje widzowi zaskoczenie, które jest bardzo wiarygodne i życiowe. 
Całość jest bardzo dobrze zagrana. Oprócz słodkiej Kendrick, pojawiają się także świetne: Lisa Kudrow i June Squibb. Każdy zresztą oddaje swoją postać z pasją i zaangażowaniem. Także, Stolik 19 jako umilacz czasu powinien się sprawdzić.

Moja ocena: 7/10

Vaiana: Skarb Oceanu (2016)

źródło
Vaiana jest prawowitą następczynią tronu. Jednak za sprawą opowieści, które snuje jej babka, rodzi się w dziewczynie chęć przeżycia niesamowitej podróży i znalezienia tajemniczego półboga.
Animacja Disneya miała swoją premierę już ponad rok temu. Zazwyczaj staram się nadrabiać takie filmy jak najprędzej, ale Vaiana jakoś mnie nie kusiła. Trochę ten cały polinezyjski klimat nie zachęcał mnie do oglądania. Jednak gdy w końcu usiadłam do seansu, okazało się, że jest to cudowna bajka.
Przede wszystkim wyczuwałam w niej silne echo animacji z dzieciństwa. Zdecydowanie to tytuł, który sięga do korzeni Disneya, wyciągając z przeszłości to, co najlepsze i dodając do tego współczesnych smaczków. Znowu bohaterce towarzyszy jakiś zwierzak, tym razem dość bierny, ale niosący sporo śmiechu kurczak. A Vaiana to księżniczka, prawda. Różnica jest jednak znacząca, bo  dziewczyna nie będzie ratowana przez księcia (w ogóle warto wspomnieć, że brak tutaj miejsca dla wątku romantycznego). Księżniczka weźmie sprawy we własne ręce i postanowi ratować dom, chociażby kosztowało ją to życie. Vaiana jest świetną bohaterką. Silna, bardzo sympatyczna, a zarazem przechodząca wiele momentów zwątpienia. Dzięki temu zyskuje na wiarygodności, a my możemy jej kibicować. Jej charakter wypada najlepiej w scenach konfrontacji z pyszałkowatym, zapatrzonym w siebie półbogiem, Mauim. Na początku można go dość łatwo zaszufladkować, ale z czasem nauczymy się, że każdy bohater powinien dostać od nas szansę na naprawę swoich błędów.
Grzechem byłoby nie wspomnieć o cudownej pracy animatorów - bajka jest na wskroś kolorowa, a każda z postaci bardzo charakterystyczna. Wydawać by się mogło, że pokazanie morskiej podróży może być nudne, jednak nic bardziej mylnego! Ocean jest przepiękny i skrywa mnóstwo sekretów (dających możliwość popisu technikom animacji). Piosenki pozostają w klimacie całości, łatwo wpadają w ucho i zostają z nami na dłużej. Warto wspomnieć o utworze wykonywanym w polskim dubbingu przez Macieja Maleńczuka, który świetnie sobie poradził z przedstawieniem swingującego kraba. 

Moja ocena: 8/10

Coco (2017)

źródło
Miguel to nastoletni meksykański chłopiec, który marzy o karierze piosenkarza. Niestety na drodze do spełnienia celu staje jego rodzina, która jest przeciwna wszystkiemu co jest związane z muzyką.
Oczywiście, że musiałam zobaczyć Coco. W końcu jest to animacja, która najpewniej zgarnie tegorocznego Oscara dla najlepszego filmu animowanego. Chociaż ja wciąż kibicuję Vincentowi.
Nie można zaprzeczyć, że Coco to bardzo dopracowana animacja, tutaj wszystko się zgadza. Fabuła wciąga od samego początku. Poznajemy dość ekscentryczną rodzinkę, której członkowie starają się wpoić Miguelowi, że najważniejsza jest pamięć o przodkach. I to jest spora siła animacji. Różni się od całej reszty bajek, które uczą nas, że wszystko jest możliwe jeżeli tylko będziemy marzyć. Nie, tego nie znajdziemy w Coco. Twórcy postanowili dość brutalnie pozbawić nas złudzeń - czasami warto zrezygnować ze swoich ambicji, a przyjrzeć się temu, co mamy wokół siebie. Bo ślepo ganiając za marzeniami, możemy stracić coś o wiele ważniejszego niż kariera. I to jest nauka, którą niektórzy w tej historii poznają, niestety, za późno.
Fabuła jest absorbująca i toczy się po dość przewidywalnych torach. Znajdzie się jednak miejsce dla świetnego plot twistu. W momencie zaskoczenia fragmenty układanki bardzo zgrabnie wskakują na odpowiednie miejsce i całość zaczyna nabierać nowych znaczeń. Przyznaję, że sama się nie spodziewałam takiego przebiegu spraw.
Ach, no i oczywiście: skoro jest to historia z odniesieniem do spraw ważnych i ważniejszych w naszym życiu to naturalnie mnóstwo miejsca zajmują wzruszenia. Nie wiem jak Wy, ale ja w takich momentach nie potrafię powstrzymać płaczu. A tutaj było tego całkiem sporo, zostawiłam w kinie całą masę łez. Przepraszam dzieciaki!
W warstwie wizualnej to arcydzieło. Nieważne czy widzimy wioskę Miguela czy zaświaty - każdy z tych światów przyciąga wzrok i robi ogromne wrażenie. Świetnym dodatkiem jest tutaj postać niezdarnego, acz uroczego psiaka, który staje się towarzyszem Miguela. Jeżeli mogłabym się do czegoś przyczepić, to ścieżka dźwiękowa jest w porządku, ale nie zapadła mi szczególnie w pamięci.
No i pomysł z przechodzeniem do świata zmarłych w Dio Muertos z motywem kogoś grającego na gitarze nie powalił mnie oryginalnością, bo to już było w Księdze życia. Dlatego ocena nie jest wyższa. (Oczywiście to różne animacje, ale chodzi o sam moment zaskoczenia pomysłem, który w przypadku  oglądania Coco był dla mnie nieosiągalny).

Moja ocena: 8/10

Gwiezdne wojny: Ostatni Jedi (2017)

źródło
Losy Rey (Daisy Ridley) i Finna (John Boyega) się rozchodzą. Dziewczyna jest gotowa na szkolenie kontrolowania Mocy, a chłopak wplątuje się w starcie między Imperium a Rebelią.
Kiedy film pojawił się w kinach huczało od bardzo skrajnych opinii. Wielu fanów kręciło nosem na Ostatniego Jedi, twierdząc że był nudny, nie rozwinął charakterów postaci, a wspomnienie starych i lubianych bohaterów nawet trochę zniszczył. Długo wybierałam się do kina, bo przed świętami oczywiście mnóstwo spraw było do załatwienia. Dziwił mnie brak spoilerów (po pierwszej części wypłynęły do sieci niemal od razu), ale to było akurat miłe zaskoczenie, bo idąc w końcu do kina nie wiedziałam o fabule zupełnie nic (no, może tyle co zobaczyłam w zwiastunie). 
I muszę powiedzieć, że bawiłam się świetnie. Przede wszystkim - nie czułam znużenia, o którym opowiada wielu moich znajomych. Prawdą jest, że niektóre wątki są ciekawsze od innych, a najsłabiej wypada historia dotycząca Finna, ale dla mnie nie było to nieporozumienie. Raczej taki spowalniacz akcji, ale na swój sposób absorbujący. Najmniej przypadła mi do gustu sekwencja z kasyna (ja chyba po prostu nie lubię tego typu chwalenia się technikami CGI), no i scena z lewitującą Leią (moment typu WTF, który zadziałał na minus). Ale poza tym? Mamy genialny wątek nowych Jedi, a oboje są bardzo intrygujący. Pomysł na to połączenie między nimi okazał się strzałem w dziesiątkę - mogliśmy zobaczyć jak wiele mają ze sobą wspólnego. To tacy niejednoznaczni bohaterowie, zagubieni w świecie i wciąż poszukujący własnej ścieżki. I każdy na swój sposób chce wprowadzić porządek w swoim otoczeniu (chociaż różnymi sposobami). Powrót Luke'a (i jeszcze jednej postaci z przeszłości <3) również uważam za pozytywny, moim zdaniem jego zachowanie było podyktowane realistycznymi pobudkami i zupełnie rozumiałam jego wybory. Ciekawym posunięciem było zdecydowanie się na sporo elementów komediowych w scenach Rey-Luke. To jeden z wątków, na którego rozwinięcie najbardziej czekałam podczas seansu. Sceny z udziałem pilota Poe również mnie zadowoliły. Podobało mi się pokazanie drogi od szalonego bohatera, gotowego na wszelkie poświęcenia do analitycznego przywódcy, dbającego o swoich ludzi. Bardzo wiarygodnie poprowadzony. 
Chyba nikogo nie zaskoczę, że w warstwie technicznej to cudeńko - szczególnie sceny walki na planecie Crait! Muzycznie znowu jest bardzo dobrze, a nowe zwierzaki są słodkie, czyli bez zmian. 
Aktorzy radzą sobie świetnie, miło było zobaczyć Hamilla w roli z przeszłości, ale to Adam Driver i Daisy Ridley kradną dla siebie ekran. I to ze względu na nich nie mogę się doczekać kontynuacji.

Moja ocena: 8/10

Cicha noc (2017)
źródło

Adam (Dawid Ogrodnik) na co dzień pracuje za granicą. Na święta Bożego Narodzenia, niespodziewanie dla jego rodziny, wraca do domu. Okazuje się, że za sprawą pewnego ważnego wydarzenia musi rozmówić się z ojcem i rodzeństwem. 
Przyznaję, że po zwiastunie nie byłam przekonana do tego filmu. Trochę bałam się, że twórcy uderzą w znane nam tony i znowu będziemy oglądać bardzo przewidywalny film o polskich przywarach. Zostałam jednak miło zaskoczona. 
No, może to nie było takie do końca zaskoczenie - w końcu Cicha noc zgarnęła nagrody na festiwalu w Gdyni, a tym werdyktom zazwyczaj możemy zaufać. Ogromna siła filmu wynika z talentu reżysera do obserwacji (co w tym zawodzie w ogóle jest chyba najważniejsze). Co chwilę możemy zobaczyć sceny, znane z naszego życia i to tego najbliższego, rodzinnego. Brak tutaj typowych sztucznych rozmów między rodzeństwem czy rodzicami. Wszystko wypada naturalnie i jest widzowi bardzo bliskie. Chyba każdy z nas widział w bohaterach kogoś ze swojego otoczenia. Każdy ma tego wujka, który przynosi na święta wódkę, którą później mama stara się schować. Na dodatek całość wypada bardzo naturalnie i tak właśnie „życiowo”. Duża w tym zasługa świetnie wykonanej pracy aktorskiej. Dawid Ogrodnik, który jest takim naszym przewodnikiem, wypada bardzo dobrze. Kamera nie opuszcza go ani na chwilę, a on nie pozwala sobie na jakiekolwiek błędy. Na szczęście cały drugi plan wypada równie dobrze. Na szczególne wyróżnienie zasługuje moim zdaniem grająca matkę, Agnieszka Suchora. W prostym spojrzeniu mogliśmy u niej zobaczyć całe morze tłamszonych gdzieś w środku emocji. Jest jednak coś, do czego mogłabym się w przypadku Cichej nocy przyczepić. Otóż, moim zdaniem nagromadzenie problemów, z jakimi borykają się bohaterowie było trochę nieprawdopodobne. Reżyser chciał pokazać jakiś obraz społeczeństwa upychając wszystko do jednej rodziny. Mamy więc problemy z alkoholem, wyjazd dzieci za granicę w celach zarobkowych, przemoc w rodzinie, dyskusje na temat podziału spadku, a nawet hodowlę marihuany. Toteż rozumiecie, dla mnie trochę za dużo. Nie przeszkadza to jednak w rozkoszowaniu się tym gorzkim obrazem naszego kraju. Polecam.

Moja ocena: 8/10

The Florida Project (2017)

źródło
Moonee (Brooklynn Prince) to sześciolatka, która mieszka wraz z matką w hostelu, położonym blisko parku rozrywki Disneyland.
The Florida Project to taki film, który polecałam znajomym jeszcze zanim go obejrzałam. Już pierwsze recenzje, fotosy i zwiastun przekonały mnie, że to będzie dla mnie dobry wybór.
Reżyser filmu, Sean Baker, narobił szumu w świecie filmu Mandarynką z 2015 roku (która wciąż przede mną). I patrząc na The Florida Project, można stwierdzić, że to nazwisko godne zapamiętania i dalszego śledzenia. Twórca, który lubi eksplorować codzienne życie, a zarazem pokazywać nam coś innowacyjnego, czego w kinie jeszcze nie było. Tym razem na warsztat wziął postacie dzieciaków z przedmieść, pochodzące z rodzin patologicznych. I Moonee, i jej kolega Scooty wychowują się bez ojca, a ich matki łapią się dorywczych prac, za rozrywkę mając nocne wyjście w miasto i spalenie kolejnego jointa. Baker postanowił przyjrzeć się jak dorastanie w takim otoczeniu wpływa na te dzieciaki i jego wnioski są wnikliwe, ale również przerażające. Prawda, że Moonee i Scooty dobrze się bawią, można uznać, że są szczęśliwi i beztroscy. Kiedy jednak słuchamy wulgarnego języka, jakim się posługują bądź jesteśmy świadkami aktów wandalizmu, dokonywanych przez te kilkulatki, zaczynamy się zastanawiać jaka czeka ich przyszłość. Bo nie ma co się oszukiwać, ale miejsce i ludzie, przy których się wychowujemy mają ogromny wpływ na to, jak potoczy się nasze życie. 
Rozumiecie więc, że film porusza mnóstwo ciekawych i życiowych tematów. Jednocześnie nie ma w sobie nic z melodramatyzmu i przerysowanych sytuacji. Ot, oglądamy codzienność tych ludzi, która wciąga nas w swoją specyfikę. Trzeba oddać reżyserowi, że podjął się trudnej próby, na której polegają najlepsi twórcy - w centrum wydarzeń postawił dzieci. Z czystym sumieniem można powiedzieć, że wywiązał się z reżyserowania ich obronną ręką. Naturalność jaka wydobywa się z każdego bohatera poraża. Do partnerowania małej Moonee ściągnął z Instagrama panią Bria Vinaite, która dzięki swojej oryginalności również wpasowała się w tę historię. Można powiedzieć, że jedynym doświadczonym członkiem zespołu był Willem Dafoe. Aktor, który zagrał drugoplanową rolę kierownika hostelu. Jednak to, co zrobił w tych kilku scenach, w których się pojawił zdecydowanie jest godne Oscara. Starając się spełniać żądania właścicieli przybytku dba o porządek, naprawia zepsute pralki, maluje budynek, pilnuje przestrzegania regulaminu i stara się okiełznać bandę biegających po przybytku dzieci. To, w jaki sposób to robi, jest nie do opisania - to po prostu trzeba zobaczyć. 
The Florida Project to kino niezależne, które zdobywa coraz większą popularność. Ten fakt cieszy niezmiernie i pozostaje mi tylko kibicować takim twórcom i czekać na więcej.

Moja ocena: 9/10


Miłość i śmierć (1975)

źródło
Borys Grushenko (Woody Allen) to taki wyrzutek rodziny. Tchórzliwy, zakochany w literaturze, rozmyślający o śmierci pacyfista. Pacyfista, którego wysyłają na kampanię przeciwko Napoleonowi...
Wspominałam już o tym, że Allen ma tendencję spadkową. Na szczęście zostawiłam sobie sporo jego starszych filmów do nadrobienia, a Miłość i śmierć ląduje wśród ścisłego grona moich ulubieńców.
Wiecie jak to jest, gdy film nas bawi? Często mi się to zdarza, że uśmiecham się pod nosem albo czuję, że poprawia mi się nastrój, dzięki temu co oglądam. A jednak z Miłością i śmiercią jest troszkę inaczej. Tym razem trudno było powstrzymać głośne wybuchy śmiechu! Jeżeli wciąż nie potraficie zrozumieć fenomenu Allena, to koniecznie włączcie sobie ten film. Ten scenariusz to prawdziwy majstersztyk komediowy, a dodatkowo bardzo abstrakcyjny humor idealnie trafia w moje gusta. Rozmowy z Kostuchą (którą gra człowiek obleczony białym prześcieradłem i z kosą w dłoni), z nieistniejącymi zjawami czy umarłymi znajomymi będzie tutaj normalną scenką. Jednak abstrahując od wszystkiego innego - najlepsze jest to, że film odwołuje się do rosyjskiej klasyki. Czyli jeżeli znacie powieści Dostojewskiego i Tołstoja, to będziecie bawić się jeszcze lepiej. Już pomijając wszystkie dosłowne porównania (jak rozmowa z Nataszą, która opowiada o „kółku miłości” czy wspominanie morderstwa dokonanego przez Raskolnikowa, o którym donieśli bracia Karamazov), całość po prostu jest na wskroś rosyjska. Podobno są tutaj również nawiązania do twórczości Bergmana, którą wciąż znam w dość śladowej ilości. Oczywiście całość jest tak łatwo przyswajalna również ze względu na obsadę. Allen gra typowego dla swojej twórczości bohatera i trzeba przyznać, że pasuje mu to jak ulał. Do tego tworzy świetny duet z Diane Keaton, która przez długi czas była również jego partnerką w życiu. Widać, że aktorka dobrze się bawiła podczas pracy nad filmem. Ja nie pamiętam, kiedy ostatnio tak często śmiałam się w głos. Polecam !

Moja ocena: 9/10



Trochę się rozpisałam o powyższych, więc o reszcie w telegraficznym skrócie:

  • Balerina (2016) - po tej animacji nie spodziewałam się niczego dobrego. Jednak okazała się przyjemną bajką o marzeniach. Oczywiście daleko jej do innych animacji, ale z dzieckiem można obejrzeć (5/10)
  • Początek (2014) - myślałam, że to taki zwykły film, aż do TEGO momentu. Nie będę spoilerować, ale kto widział ten wie. Tę jedną scenę wciąż mam przed oczami, po prostu przerażająca. A sam film oglądało się dobrze. (7/10)
  • Projektantka (2015) - ten film bardzo kusił zwiastunem. I miejscami był cudowny, miał naprawdę zadatki na coś wspaniałego, ale niestety był też bardzo nierówny. Wyglądało to, jakby część reżyserowała jedna osoba, a resztę ktoś zupełnie inny. Ale wciąż warto zobaczyć, trochę oderwany od rzeczywistości, ze świetną Kate Winslet. (7/10)
  • Zwierzęta nocy (2016) - ostatni film obejrzany w 2017 roku zrobił ogromne wrażenie. Poruszający temat zemsty, zaskakujący, nakręcony z klasą, którą mógł stworzyć tylko Tom Ford, wątki świetnie poprzeplatane, trzymający w napięciu, genialnie zagrany (pierwszy plan był cudowny, a drugi jeszcze lepszy!) i zakończenie w punkt! (9/10)



Szukaj w tym blogu

Szablon dla Bloggera stworzony przez Blokotka