wtorek, 27 lutego 2018

Nierówne szanse - „Elegia dla bidoków” J. D. Vance


*Elegia dla bidoków*
J. D. Vance

*Język oryginalny:* angielski
*Tytuł oryginału:* Hillbilly Elegy
*Gatunek:* reportaż
*Forma:* powieść
*Rok pierwszego wydania:* 2018
*Liczba stron:* 318
*Wydawnictwo:* Marginesy
Być może najlepszym sposobem patrzenia na te sprawy jest uświadomienie sobie, że najprawdopodobniej nie uda się ich naprawić. Te problemy będą z nami zawsze. Możesz jednak próbować trochę przechylać szalę na korzyść tych, co są na krawędzi.

*Krótko o fabule:*
Historia Vance’ów zaczyna się w pełnych nadziei latach powojennych. Ciężką pracą udało im się awansować do klasy średniej, a ukoronowaniem sukcesu stał się J.D., który jako pierwszy w rodzinie zdobył dyplom wyższej uczelni. Vance pokazuje jednak, że nie da się uciec od spuścizny przemocy, alkoholizmu, biedy i traum, tak typowych dla rejonu, z którego się wywodzili. 
- opis wydawcy 


*Moja ocena:*
Do przeczytania Elegii dla bidoków skłania wiele czynników. Chociażby to, że z okładki książki wołają do nas hasła: „najważniejsza książka o Ameryce ostatnich lat” czy „2 miliony sprzedanych egzemplarzy”. Ja akurat niedawno poczułam się zaciekawiona poznawaniem kolejnych reportaży (dzięki książce pana Jagielskiego). Dlatego właśnie postanowiłam po tę pozycję sięgnąć. Można powiedzieć, że to reportaż z całkiem innej beczki, bo tym razem przenosimy się na drugą stronę oceanu, gdzie będzie nam dane poznać społeczność amerykańskich „bidoków”.

Od razu zaskoczył mnie fakt, że reportaż może przyjąć tak różne oblicza. W przypadku Elegii dla bidoków mamy wręcz do czynienia z osobistym pamiętnikiem J. D. Vance'a. Przeprowadzi nas on przez meandry swojego życia, a w międzyczasie pozwoli poznać bliżej społeczność amerykańskiej, białej klasy robotniczej z okolic Pasa Rdzy. Przyznaję, że chwilami czułam się trochę zdystansowana do czytanych wydarzeń, przeżywałam momenty znużenia, jednak już kilka stron później znowu autor łapał moją pełną uwagę.

Sporym plusem tej książki jest fakt, że Vance ma bardzo lekkie pióro, a jego historia z życia wzięta potrafi wciągnąć nas w świat przedstawiony. Zresztą z treści dowiemy się, że mężczyzna sporo pracował nad swoimi zdolnościami pisarskimi, podczas zajęć na Uniwersytecie Yale, gdzie skończył prawo. Dlatego bardzo szybko zdołamy załapać kontakt z autorem, a zarazem głównym bohaterem książki i kolejno, będziemy poznawać wspomnienia historii jego życia, a także życia jego bliskich.
źródło
Z jednej strony książkę można traktować jako zwykłą, fabularną powieść. Po szybkim przedstawieniu przodków Vance'a, skupiamy się na pełnoprawnej historii zaczynając od życia jego dziadków - Papaw i Mamaw, jak nazywa ich w książce. Później poznamy rodzeństwo mamy Vance'a, będziemy świadkami problemów, które jątrzą tę rodzinę od pokoleń - niewyparzone języki, brutalność, alkoholizm, przemoc. I ta historia jest naprawdę wciągająca. Wręcz kibicujemy autorowi, żeby przetrwał ciężkie chwile i jak najszybciej wyszedł na prostą. Znajdujemy wśród tych prawdziwych ludzi swoich ulubieńców, chociaż trzeba spojrzeć prawdzie w oczy - w otoczeniu Vance'a trudno znaleźć prawdziwe autorytety. Zostali nimi w końcu jego dziadkowie, chociaż i oni popadali w ludzkie słabości (problemy z alkoholem, brutalne kłótnie). Trudno nam będzie polubić matkę Vance'a. To kobieta borykająca się z wieloma udrękami: zmieniająca mężczyzn niczym rękawiczki, w krytycznych sytuacjach stawiająca siebie ponad innymi, zapatrzona we własne problemy, bagatelizująca bolączki innych, a do tego łatwo popadająca w nałogi. Jednak sam autor stara nam się przedstawić przyczyny tych zachowań. Kiedy w domu i najbliższym otoczeniu widzisz raczej negatywne wzorce, to trudno kroczyć później dobrą drogą.

Wydaje mi się, że siła książki Vance'a tkwi w tym, że pomimo bardzo osobistego wydźwięku całości, tak łatwo zobaczyć w tej rodzinie odbicie jakiejś społeczności. I nawet nie tylko tej amerykańskiej. Wystarczy rozejrzeć się wokół nas - tu też znajdziemy rejony, w których nasilenie podobnych patologii jest porównywalnie duże. Nasuwa się więc ważkie pytanie: czy każdy z nas ma w życiu takie same szanse na sukces, na udane życie? To moim zdaniem najważniejsza rzecz, którą możemy wynieść z tej książki. Otóż, prawdą jest, że przy odpowiednio dużej ilości pracy i wysiłku, każdy z nas ma szansę wspiąć się wyżej i osiągnąć założone cele. Jednak już narodziny w danym społeczeństwie determinują nasze życie, a także cały proces wychowania i osoby, na których się wzorujemy. Bo o ileż trudniej będzie osobie wywodzącej się z patologicznej rodziny osiągnąć sukces! Ten przykład idealnie pokazuje właśnie Vance, który nawet będąc na studiach prawniczych w Yale wciąż rozmyślał o tym, co dzieje się w jego rodzinnych stronach. Nawet mając już własne życie, ten bagaż wielu nieprzyjemnych doświadczeń zawsze będzie tłukł mu się gdzieś z tyłu głowy.

Zauważyłam, że wielu recenzentów skupia się na politycznym wydźwięku książki, który szczerze powiedziawszy, najmniej mnie zainteresował. Dlatego dla mnie pozostaje to reportaż o społeczeństwie i tym, jak bardzo nierówne mamy szanse na starcie. Vance poszedł pod prąd, a ciężką pracą i poświęceniem sięgnął po swój amerykański sen. Ilu jednak jest mieszkańców Ohio, pochodzących z klasy robotniczej, którym się to udało?


Moja ocena: 7+/10

  Za egzemplarz dziękuję wydawnictwu Marginesy

wtorek, 20 lutego 2018

Stracone życie - „Okruchy dnia” Kazuo Ishiguro




*Okruchy dnia*
Kazuo Ishiguro

*Język oryginalny:* angielski
*Tytuł oryginału:* The Remains of the Day
*Gatunek:* literatura piękna
*Forma:* powieść
*Rok pierwszego wydania:* 1989
*Liczba stron:* 303
*Wydawnictwo:* Albatros
Obrał w życiu jakąś drogę, okazało się, że niesłuszną, ale przynajmniej coś wybrał. A ja? Ja nie mogę powiedzieć o sobie nawet tego.

*Krótko o fabule:*
Narratorem książki jest Stevens, angielski kamerdyner, który wierność wobec pracodawcy i wypełnianie obowiązków stawia ponad wszystko. Swoje dotychczasowe życie w całości podporządkował służbie u lorda Darlingtona. Po śmierci chlebodawcy nadal prowadzi jego dom. Podczas krótkiego urlopu wyrusza samochodem do Kornwalii, by namówić do powrotu dawną gospodynię pannę Kenton. Podczas podróży rozpamiętuje minione lata.
- opis wydawcy 


*Moja ocena:*
Czytanie książki Okruchy dnia było dla mnie prawdziwą przygodą. Na początku poczułam się zaskoczona, że to taka zwykła, prosta historia. W końcu ma na koncie nagrody, umieszczana jest na listach najlepszych książek wszechczasów, a tutaj ot, angielska posiadłość i opowieść kamerdynera, wspominającego przeszłość. Jednak im dłużej czytałam, im jaśniejsze zdawało się znaczenie tej książki, tym bardziej rozumiałam wszelkie nad nią zachwyty. 

Nazwisko Kazuo Ishiguro nie powinno być Wam obce - jest zeszłorocznym laureatem Nagrody Nobla w dziedzinie literatury. Urodził się w Japonii, ale w wieku pięciu lat jego rodzina przeniosła się do Wielkiej Brytanii. Za powieść Okruchy dnia został wyróżniony Nagrodą Bookera.

Podziw od pierwszych stron budzi styl autora. Narratorem jest kamerdyner Stevens, który spisuje wydarzenia w formie swojego dziennika - opisuje w nim co zdarzyło się w danym dniu (akcja książki trwa sześć dni), a także wraca do przeszłości i snuje opowieść o czasach minionych. To z jego punktu widzenia poznamy historię właściciela domu Darlington Hall oraz panny Kenton, która była tam główną gospodynią.

Jest coś niesamowicie melancholijnego w tej opowieści zdystansowanego kamerdynera. Czasami może się złudnie wydawać, że to człowiek pozbawiony głębszych uczuć, przypominający niemal robota - żyjący tylko po to, by wykonywać rozkazy. Co rusz spotykamy się z sytuacją, w której jego zachowanie odbiega od takiego zwykłego, ludzkiego odruchu. Przykładem może tutaj być chociażby niezłożenie kondolencji po śmierci bliskiej pannie Kenton osoby. Jednak cały geniusz tej powieści polega na tym, że Ishiguro nie zrobił pana Stevensa tylko naszym głównym bohaterem, a zrobił go rownież narratorem. Dzięki temu, możemy zobaczyć, że żadne z jego zimnych zachowań nie jest podyktowane brakiem uczuć, a raczej nieumiejętnością ich okazywania.
genialni: Anthony Hopkins i Emma Thomson, w ekranizacji z 1993 roku, źródło
Mimo że powieści daleko do jakiegokolwiek melodramatyzmu, to ja doszukałam się tam przede wszystkim smutnej historii nieszczęśliwego człowieka. Zniszczonego przez otoczenie, w którym się wychowywał, ślepo wierzącego w idee, którymi karmił się od dziecka. Ojciec pana Stevensa również był kamerdynerem, a nasz bohater w pełni go gloryfikował i ewidentnie chciał kroczyć jego śladami. Jego ojciec także należał do perfekcjonistów, całe swoje życie oddał pracy i ograniczał kontakty z synem, a przez to brak między nimi prawdziwej więzi rodzicielskiej. Niech za przykład posłuży fakt, że podczas gdy ojciec Stevensa oddawał ostatnie tchnienie, to nasz kamerdyner świadomie wybrał obsługę przyjęcia - i wiedział, że tata pochwaliłby tę decyzję.

Właśnie przez to pan Stevens okazał się dla mnie jedną z najbardziej zasługujących na współczucie postaci literackich. Przyznam, że trochę mnie to zaskoczyło, ale wciąż myślę o tym, że miło byłoby go tak po ludzku przytulić i poklepać po plecach. To prawda, że wiele bohaterów ma gorsze życie - brak im rodziny, brak pieniędzy, brak dachu nad głową, brak bliskich osób. Ale to Stevens jest największym przegranym. I wpływ ma na to jego wychowanie, ale także uparte dążenie do bycia okrzykniętym kamerdynerem „godnym”. Po drodze do tego celu, Stevens nie zauważa tak wielu ważkich rzeczy bądź (jeszcze gorzej) świadomie je ignoruje. Kiedy lord Darlington zadaje się ze światowymi przedstawicielami faszyzmu i nagle każe zwolnić dwie pokojówki żydowskiego pochodzenia, Stevens po prostu wykonuje polecenie. Chociaż w głębi serca wie, że to niewłaściwe, nie mówi na ten temat ani jednego słowa. Aż trudno sobie wyobrazić, że jeden człowiek może powstrzymywać wszystkie te emocje i trzymać je głęboko w sobie. Jednak już na początku Stevens nam powie, że prawdziwie „godnymi” kamerdynerami mogą być jedynie Brytyjczycy, bo „wielkością tego kraju jest jego spokój, jego poczucie umiaru”.

Czytając te zwierzenia kamerdynera z niecierpliwością czekamy na finalne spotkanie między nim a panną Kenton. Jest to główny cel historii, ponieważ to w związku z tym mityngiem, pan Stevens w ogóle zaczyna swoją podróż i spisywanie dziennika. I samo spotkanie nie mogło być poprowadzone w lepszą stronę. Czytelnikowi pozostaje cierpki smak po tej subtelnej, a jednocześnie emocjonalnej rozmowie. A Stevens? Stevensowi pozostają gorzkie refleksje na temat przebytego życia i tytułowe okruchy dnia.

Moja ocena: 9/10

piątek, 16 lutego 2018

Śladami dzieci kwiatów - „Na wschód od zachodu” Wojciech Jagielski



*Na wschód od zachodu*
Wojciech Jagielski

*Język oryginalny:* polski
*Gatunek:* podróżnicze
*Forma:* reportaż
*Rok pierwszego wydania:* 2018
*Liczba stron:* 313
*Wydawnictwo:* Znak
Czasami czujesz, że jest ci źle, i coś ci mówi, że lepiej nie będzie. Najgorsze wtedy to załamać ręce i czekać na Bóg wie co. (...) Trzeba wtedy pakować manatki i zbierać się w drogę, przed siebie. I mieć oczy szeroko otwarte, żeby nie przegapić tego nowego, dobrego miejsca, gdzie można wszystko zacząć od nowa.

*Krótko o fabule:*
Kamal opuściła Warszawę z jednym plecakiem. Nie chciała dwóch fakultetów, mieszkania i pędu za karierą. Wybrała Indie – kraj, w którym największą wartością jest osiągnięcie duchowej równowagi. Dziś już nie pamięta poprzedniego życia... Ale ono do niej wraca ze zdwojoną siłą.  Od cywilizacji Zachodu uciekł też hippis „Święty”. Jego życie to wolna miłość, narkotykowe seanse, religijne komuny i hedonistyczne wspólnoty na Goa. Wszędzie szuka jednego – szczęścia. A ono wciąż mu się wymyka.  
- opis wydawcy 


*Moja ocena:*
Każdy z nas ma takie gatunki literackie, po które raczej nie sięga. Z niewiadomych przyczyn kojarzą mu się z czymś kompletnie nie z jego planety, odbiegające od gustu czytelniczego. Ja miałam ten problem z reportażami. Mnóstwo osób chwaliło, znajdywałam pełno wzmianek, że to najlepszy gatunek literacki, a mnie jakoś odrzucało. Wyobrażałam sobie je, jako taką łatwiej przyswajalną książkę do nauki historii. Okazało się, że tym przeświadczeniem wiele traciłam.

Książka Na wschód od zachodu została napisana przez Wojciecha Jagielskiego, we współpracy z jego żoną, Grażyną, absolwentką indologii (zajęła się ona konkretnie napisaniem części książki o Kamal). Przestrzegam przed pułapką - imię i nazwisko złudnie może się kojarzyć z innym, znanym dziennikarzem, Wojciechem Jagielskim. To nie ta sama osoba. Autor Na wschód od zachodu to dziennikarz, reportażysta, specjalista od spraw Afryki, Kaukazu, Azji Środkowej, chwalony przez samego Ryszarda Kapuścińskiego (!).

Po odłożeniu tej książki wydarzyła się dziwna rzecz. Zapragnęłam od razu sięgnąć po kolejny reportaż i to najlepiej autorstwa pana Jagielskiego. Chyba po prostu fascynuje mnie ta część świata, którą on eksploruje. Wszystkie te krainy, tak egzotyczne i odmienne, przyciągają niczym magnes - RPA, Afganistan, Pakistan, Indie. A okazało się, że reportaż to nie rozwleczone fakty o tych miejscach i mieszkańcach, a coś o wiele większego i ważniejszego. Po przeczytaniu Na wschód od zachodu mogę spokojnie stwierdzić, że dobrze napisane reportaże niosą ze sobą więcej emocji niż niejedna fikcja. A najpiękniejsze jest to, że osoby których historie poznajemy są prawdziwymi ludźmi, a nie wymyślonymi bohaterami.
źródło
Wojciech Jagielski wybrał się do Delhi, żeby zobaczyć się z Kamal, ale zbiegiem okoliczności poznał innego hippisa - Świętego (nazywa się tak, ponieważ jeden z kapłanów nadał mu nowe, hinduskie imię, które w tłumaczeniu oznacza właśnie „Święty”). To mężczyzna, który wiele lat temu wyjechał z Holandii i wybrał życie dziecka kwiatów. Bardzo ciekawie wypadają rozmowy między autorem a tym hippisem. Spotykają się przypadkowo, w jednej z kawiarni, później nie umawiają się na kolejne spotkania, ale Świętego nie jest trudno znaleźć - codziennie przesiaduje w tym samym miejscu. Toteż, powoli w dyskusji poznajemy całą przeszłość tego człowieka, która jest niezwykle barwna. Jeżeli chodzi o historię Kamal, to sprawa ma się trochę inaczej. Całe tło zostanie nam opowiedziane wcześniej, ponieważ Wojciech Jagielski ma kontakt z dziennikarką, matką Kamal (kiedyś Kamili), która winą za wyjazd córki obarcza reportaże, które napisał. Kiedy w końcu dojdzie do spotkania z Kamal, autor nie będzie potrafił do końca zrozumieć jej nowego życia i toku myślenia, to dlatego z pomocą w dopisaniu jej historii przyszła żona pana Jagielskiego, Grażyna.

Książka Na wschód od zachodu bardzo nienachalnie przekaże nam kilka gorzkich prawd o naszym świecie. Poznamy w niej ludzi, którzy zapragnęli uciec od konsumpcjonizmu, ciągłej pogoni za pieniądzem, karierą. Takich, którzy postanowili poszukać prawdziwej wolności. A gdzie najlepiej zacząć szukać, jeśli nie na Dalekim Wschodzie? To tutaj mogli się przenieść i żyć niemal za grosze, poznawać ludzi podobnych sobie, oddawać się medytacjom i odetchnąć od zachodniego kultu pieniądza. Bardzo ciekawy wydaje się tutaj fakt, jak wiele się zmieniło przez ostatnie kilkadziesiąt lat. Kiedy Święty przyjechał do Indii życie niemal nic go nie kosztowało. Myślał, że znalazł swoje miejsce na Ziemi, czyli Goa. Podczas rozmowy z Jagielskim, mówi jednak, że już nie chce tam wracać. Plaża, która przez wiele lat była schronieniem i niebiańskim miejscem dla hippisów, teraz przepełniona jest turystami, wybrzeże roi się od luksusowych hoteli, a dodatkowo mają tam miejsce śmiertelne w skutkach napaści - to zdecydowanie nie jest już raj, który sobie wymarzył. Ciekawym spostrzeżeniem jest to, że tak jak ludzie zachodu chcieli uciec od kultu pieniądza, tak ludzie wschodu pragną do niego dotrzeć. Czyli dochodzimy do wniosku, że człowiek zawsze szuka czegoś, czego mieć nie może, co nieosiągalne.

Pozostaję pod sporym wrażeniem, jak umiejętnie autor wplata fakty/informacje w swoją książkę. Co jakiś czas pojawią się wzmianki na temat polityki Indii, walk trwających w Afganistanie, różnych ludów zamieszkujących tamte ziemie, sporów o Kaszmir, rozłączenie Indii i Pakistanu, znanych osób, jak Dalajlama. Wydaje mi się, że dobrze się stało, że pierwszym przeczytanym przeze mnie reportażem okazał się ten o Indiach i hippisach (wcześniej autor pisał przede wszystkim o wojnie).

Wojciech Jagielski napisał reportaż o ludziach, którzy poszukują wolności. Takich, którzy gotowi są zostawić stare życie i odrodzić się na nowo. I takich, którzy potępiają kierunek, w którym zmierza świat Zachodu (a powoli, niestety też Wschodu). Czy udaje im się znaleźć to, czego poszukują? To już pozostawiam Wam do sprawdzenia. Polecam.

Moja ocena: 8/10



  Za egzemplarz dziękuję wydawnictwu Znak.

niedziela, 11 lutego 2018

Magiczne podróżowanie - „Sztylet rodowy” Aleksandra Ruda

To ostatnia książka, którą przeczytałam w 2017 roku. Jak widzicie pojawiło się spore opóźnienie w napisaniu opinii i brakowało mi świeżych emocji po lekturze ;)
*Sztylet rodowy*
Aleksandra Ruda

*Język oryginalny:* rosyjski
*Tytuł oryginału:* Родовой кинжал
*Gatunek:* fantastyka
*Forma:* powieść
*Rok pierwszego wydania:* 2011
*Liczba stron:* 368
*Wydawnictwo:* Papierowy Księżyc
Ja na przykład nigdy długo nie rozmyślam nad przyszłością. Bo i po co? Tak czy siak przyjdzie i na pewno nie taka, jak sobie to wymyśliłeś.

*Krótko o fabule:*
Co zrobić jeśli wraz z końcem wojny skończyły się też marzenia o wspaniałej karierze i chwale, twoje cokolwiek ograniczone zdolności magiczne nie są nikomu potrzebne, a w kieszeniach świecą pustki? Oczywiście zostać królewskim posłańcem, do obowiązków którego należy odwiedzenie regionów kraju i sprawdzanie dokumentów podatkowych. To nic, że do towarzystwa dostaniesz zakochanego trolla, tchórzliwego krasnoluda, bezczelną wojowniczkę i elfa, który utracił wiarę w piękno. I jeszcze kapitan królewskiej armii patrzy z góry i nie daje chwili wytchnienia!   
- opis wydawcy 


*Moja ocena:*
Pamiętam ten dzień, kiedy niechcący natknęłam się w bibliotece na książkę Aleksandry Rudy. Było to Odnaleźć swą drogę i ta pozycja szybko odnalazła drogę do mojego serducha. Do tej pory wspominam ją z sentymentem. Umiliła mi kilka długich wieczorów, wciągnęła w swój magiczny świat i zostawiła po sobie ciepły uśmiech na twarzy. Ubolewałam nad tym, że wyszedł jeszcze tylko drugi tom, a reszta już polskiej premiery się nie doczekała. Zrozumiałe jest więc, że kiedy usłyszałam o innej książce tej autorki to bardzo chciałam ją dorwać i przeczytać. Szczególnie, że akurat miałam ochotę na porcję literatury typowo rozrywkowej, przy której będę mogła się po prostu dobrze bawić. 

Zasiadłam do lektury z prostymi oczekiwaniami - chciałam umilić sobie czas, polubić bohaterów i kibicować im w kolejnych przygodach. Niestety, okazało się, że książka tym kilku założeniom nie sprostała. Problem pojawia się już na samym początku kiedy przedstawieni nam zostają kolejny bohaterowie. Na pierwszy ogień idzie Mila, czyli nasza główna postać. Niestety, jej charakter przez całą książkę był dość mdły i moim zdaniem, jest po prostu za mało ciekawa jak na główną bohaterkę. Widzę w niej pewne cechy wspólne z Olgą z Odnaleźć swą drogę, jednak tamta swoją nieporadnością przekonywała do siebie, a Mila raczej odpycha. To miła osóbka, ale tak typowa, że aż odstręczająca. Wystarczy powiedzieć, że po lekturze ciężko mi powiedzieć o niej coś więcej.

Drugi plan też raczej nie pomaga. Troll beznadziejne zakochany w Mili od pierwszego wejrzenia i broniący jej przed wszystkimi, to postać bardzo naciągana. Chwilami oczekiwałam, aż się okaże, że po prostu stroił sobie żarty z dziewczyny i oczywiście, tak naprawdę to wcale nie chce jej za swoją żonę (chociażby dlatego, że wcale jej nie zna?). Persik, czyli krasnolud, bojący się wszystkich i wszystkiego, spokojnie wygrałby w plebiscycie na najbardziej irytującą postać. Szczerze miałam nadzieję, że drużyna w końcu zostawi go którymś zajeździe i życzy powodzenia na dalszej drodze życia. Intrygująco wypadł Jaromir, czyli szef całej wędrownej trupy. Wywodzi się z wysokiego rodu, a jednak wybrał życie królewskiego posłańca, dbającego o spokój i ład na granicach. Szkoda, że jego charakter zostaje podeptany przez decyzję z zakończenia książki. Spodobał mi się również Daezael, czyli elf z wieczną depresją.

Aleksandra Ruda kroczy sprawdzonymi przez siebie ścieżkami. Wybiera postaci z różnych ras i stara się przekręcić ich charakter, tak żebyśmy mogli zobaczyć oryginalne podejście do gatunku. Teraz widzę, że czasami się to sprawdza, ale czasami odczuwamy przesyt. W przypadku elfa, noszącego włosy zaplecione w warkoczyki, wciąż narzekającego na jakość swojego życia i lubującego się w obserwowaniu wszelkich objaw chaosu i destrukcji, kreacja się autorce udała. Gorzej ma się sprawa z krasnoludem-maminsynkiem, który wzbudza sporo negatywnych emocji. 

Zauważycie pewnie, że rozpisałam się o bohaterach - a to dlatego, że oni tutaj grają pierwsze skrzypce. Fabule brakuje jakiejś głównej ścieżki, celu, do którego miałyby postacie dążyć. Toteż, dostajemy raczej zbiór opowiadań, w którym możemy bliżej poznać poszczególne osoby. Możliwe, że w drugiej części całość dostanie konkretny kierunek, a pierwsza była po to, żebyśmy mogli poznać i polubić bohaterów. 

Jeżeli chodzi o świat przedstawiony, to niewiele się o nim dowiadujemy. Poza tym, że akcja dzieje się świeżo po wojnie, po podpisaniu traktatów pokojowych, a na granicach grasują różne stwory. Wydaje mi się, że autorka stwierdziła, że świat przedstawiony nie jest tutaj tak ważny i nie warto poświęcać mu więcej uwagi. Szkoda, bo kiedy pojawiają się jego nowe elementy, jak wizyta na dworze szlacheckim, zaczynały wyłaniały się interesujące wątki. Może kolejna część pozwoli na głębsze poznanie tego świata. 

To, czego nie da się przeoczyć, to na pewno lekkie pióro autorki. Książkę pochłania się błyskawicznie, a przy tym sporo w niej humoru, czyli nieodłącznego atrybutu Aleksandry Rudy. Wydawała mi się mniej zabawna niż Odnaleźć swą drogę, ale powodem tego mogła być różnica wieku, w którym czytałam te dwie książki (wcześniejsze powieści autorki dorwałam jako świeżo upieczona dwudziestolatka). 

Trudno mi Wam polecić książkę Sztylet rodowy. Moim zdaniem autorkę stać na więcej i jeżeli macie ochotę na przyjemną i wciągającą przygodę, to sięgnijcie raczej po inną, napisaną przez nią serię. Kto wie, może wydawnictwo pokusi się o wydanie kolejnego jej tomu? (Z tego co wiem, to wyszły tylko dwa: Odnaleźć swą drogę i Wybór). A co do przygód Mili, to nie jestem pewna czy będę chciała poznać ich kontynuację w następnych częściach. Na teraz, na pewno nie mówię: nie. 

Moja ocena: 5/10

poniedziałek, 5 lutego 2018

O pożądaniu - „Tamte dni, tamte noce” André Aciman


*Tamte dni, tamte noce*
André Aciman

*Język oryginalny:* angielski
*Tytuł oryginału:* Call Me by Your Name
*Gatunek:* literatura piękna
*Forma:* powieść
*Rok pierwszego wydania:* 2007
*Liczba stron:* 300
*Wydawnictwo:* Poradnia K
To twoja sprawa, jak pokierujesz swoim życiem, ale pamiętaj, że nasze dusze i ciała są nam podarowane tylko raz. Większość ludzi zachowuje się tak, jakby mieli dwa życia, oryginał i kopię. Już nie mówiąc o wszystkich wariantach pośrednich. Ale życie jest tylko jedno i zanim się obejrzysz, twoja dusza jest zużyta, a na twoje ciało od pewnego momentu nikt nie ma ochoty patrzeć, a tym bardziej zbliżać się do niego.

*Krótko o fabule:*
Nastolatek Elio spędza wakacje we Włoszech, czytając i grając na pianinie. Jego ojca, uniwersyteckiego profesora, odwiedza pracujący nad doktoratem stypendysta, Amerykanin Oliver. Elio musi oddać gościowi swój własny pokój, jest więc do niego początkowo uprzedzony, uważa go za uzurpatora i aroganta. Ten stosunek z czasem ulega zmianie, pojawia się fascynacja mężczyzną, która przybiera na sile. 
- opis wydawcy 


*Moja ocena:*
Już we wrześniu zeszłego roku uslyszałam po raz pierwszy o Call Me by Your Name - film pojawił się na festiwalu kina Nowe Horyzonty we Wrocławiu. I, wnioskując z wielu opinii, zrobił bardzo dobre wrażenie. Później było coraz lepiej - tytuł małymi kroczkami zaczął wspinać się na filmowe szczyty, zdobywając coraz to nowe nominacje. Najświeższą są te do Oscara dla najlepszego filmu, aktora pierwszoplanowego i najlepszego scenariusza adaptowanego. Nic więc dziwnego, że gdy usłyszałam o wydaniu pierwowzoru książkowego w Polsce, to od razu zechciałam się z nim zapoznać. 

Tamte dni, tamte noce to historia specyficznego zauroczenia. Nazywanie jej jednak romansem byłoby krzywdzącym niedopowiedzeniem. Proza Acimana wymyka się zgrabnie ramom tego gatunku, pozostając jednocześnie historią miłosną dwójki osób. Jednak, pomimo tego, że główną osią jest relacja Elio z Oliverem, to nie czujemy się, jakbyśmy czytali zwykłego romansu - tutaj ukrywa się coś więcej. Wydaje mi się, że spora w tym zasługa umiejętności operowania słowem przez autora. Tłumacz miał trudne zadanie - już sam tytuł, który w oryginale mocno nawiązuje do treści książki został tutaj spłycony. Podobnie ma się sprawa z typowym pożegnaniem Olivera, czyli „later!”, które w przypadku polskiego „później!” traci na znaczeniu. Jednak poza takimi oczywistymi trudnościami, książka napisana jest stylem, który niesie ze sobą spory ładunek emocjonalny. Całość relacjonowana jest w narracji pierwszoosobowej, której bohaterem jest młody Elio. Uważam, że było to świetne zagranie ze strony autora. Możemy wraz z nim przejść przez wszystkie fazy pożądania, obserwując zachowania Olivera - początkową obojętność, pojawiające się oznaki zainteresowania - jednocześnie próbując go zrozumieć i przewidzieć jak potoczą się losy tej dwójki. 
źródło
Dawno nie uwierzyłam w prawdziwość jakiejś postaci, tak jak uwierzyłam w Elio. Naprawdę czułam się, jakby ten siedemnastolatek, z jednej strony bardzo dojrzały na swój wiek, z drugiej popełniający wszystkie znane błędy poszukiwającego młodzieńca, pisał tę książkę, jako swój osobisty pamiętnik. Bardzo podoba mi się podejście autora do nastoletniego chłopaka. Niestety, coraz częściej w literaturze młodzieżowej możemy spotkać bohaterów, którzy żyją tylko szkolnymi miłostkami i plotkami. Dlatego tak odświeżająco było przeczytać książkę, ze świetnie wykreowanym młodym chłopakiem, który też przeżywa te miłostki (bo to jest w końcu wpisane w ten okres naszego życia), ale oprócz tego wdaje się w dyskusje o antycznej literaturze, zaczytuje się w klasykach, a wolny czas spędza przy instrumentach, starając się zrozumieć Haydna czy Bacha. Jednocześnie to nastolatek z krwi i kości, którego pożądanie potrafi zrozumieć każdy, kto sam kiedyś w podobny sposób pragnął drugiej osoby. Momentami możemy czuć się lekko zażenowani opisywanymi sytuacjami, czy wyobrażeniami chłopaka, ale chwilę później dochodzimy do wniosku, że taka jest właśnie rzeczywistość, a niewielu autorów ma odwagę o niej równie dosadnie pisać. Dlatego warto chyba przestrzec, że ta książka skierowana jest raczej do starszego czytelnika.

Jestem pod sporym wrażeniem tego, jak autor wymyślił całą historię. Tutaj każdy element sprawia, że słowa napisane na kartce papieru, wywołują w nas dreszcze i pobudzają zmysły. Pierwszym świetnym pomysłem było umieszczenie akcji powieści we Włoszech. Niemal czujemy panującą tam duchotę, te parne noce, wyciskające z bohaterów litry potu, wycieczki nad morze w celach schłodzenia. Kolejna rzecz to uczucie, pojawiające się bardziej jako popęd seksualny. Elio i Oliver nie flirtują ze sobą, nie bawią się w podchody. Tutaj po prostu możemy wyczuć tę elektryzującą więź - dotknięcie ramienia podczas meczu tenisa, może przerodzić się w sensualne, zmysłowe doznanie. Podobały mi się również rozwiązania fabularne, jak wyjazd dwójki do Rzymu. Spontaniczny weekend ponownie odbiega od typowego romantycznego rendez-vous, to raczej czas spędzony wśród artystów i dyskusje do późnych godzin nocnych.

Tamte dni, tamte noce to oryginalna powieść o pożądaniu. Nie wiedziałam, że książka z nurtu LGBT może nieść ze sobą taką masę zmysłowości, a zarazem być tak do bólu prawdziwa. Autor perfekcyjnie kreuje swoich bohaterów, nie wpadając przy tym w żadne schematy. Nastolatek Elio jest całkowicie absorbujący, tak samo jak tajemniczy Oliver - razem tworzą niezapomniany duet. Drugi plan jest zresztą równie ciekawy (rodzice chłopaka!). I jeszcze to zakończenie! Powoli rozbijało moje serce na kawałki. Teraz pozostaje wybrać się do kina na ekranizację. 

Moja ocena: 8/10

Za egzemplarz dziękuję wydawnictwu Poradnia K




Szukaj w tym blogu

Szablon dla Bloggera stworzony przez Blokotka