środa, 29 kwietnia 2020

„Pokaż mi swoją bibliotekę” Aleksandra Rybka - rozmowy z miłośnikami książek


*Pokaż mi swoją bibliotekę*
Aleksandra Rybka

*Język oryginalny:* polski
*Forma:* wywiad
*Rok pierwszego wydania:* 2020
*Liczba stron:* 341
*Wydawnictwo:* Znak
Brecht powiedział, a to też jeden z moich ulubionych pisarzy, że jeśli książka nie jest warta przeczytania po raz drugi, to nie była warta przeczytania po raz pierwszy.
*Krótko o fabule:*
Aleksandra Rybka rozmawia z pisarzami, dziennikarzami, felietonistami, znawcami literatury i języka o najintymniejszej sferze ich życia – o domowych bibliotekach. Pokaż mi swoją bibliotekę to szczera, wielogłosowa opowieść o wyborach, wspólnych rodzinnych przyjemnościach i wspomnieniach związanych z książką. Jerzy Bralczyk, Justyna Sobolewska, Sylwia Chutnik, Michał Rusinek i inni zdradzają swoje guilty pleasures, wspominają o powinnościach literackich i największych czytelniczych grzechach.
- opis wydawcy

*Moja ocena:*
Odkąd zaczęłam pielęgnować swoją własną, domową bibliotekę mam świra na punkcie oglądania książek innych, podpatrywania co czytają, czy mają na półkach te same książki co ja albo te, o których słyszałam. Próby podejrzenia okładek w tramwajach teź stały się dla mnie standardem i czasami się muszę powstrzymywać, żeby nie przechylać się specjalnie w celu przeczytania tytułu. Także książka, w której ludzie opowiadają o swoich zbiorach bibliotecznych była dla mnie lekturą idealną.

Już sporo czasu minęło odkąd ostatni raz czytałam od deski do deski jakiś wywiad. Ja, w odróżnieniu od wielu rozmówców autorki, nie przeglądam prasy w ogóle, żyję raczej na łasce Internetu, a o ważnych wydarzeniach krajowych najczęściej dowiaduję się od chłopaka. Wywiady z Pokaż mi swoją bibliotekę czytało się z czystą przyjemnością, próbowałam je sobie dawkować, ale po skończeniu jednego miałam ochotę na kolejny. I nie obraziłabym się gdyby były to cykliczne rozmowy, bo chętnie bym w dalszym ciągu czytała o cudzych bibliotekach i preferencjach czytelniczych.

Szybko można zauważyć, że autorka miała przygotowanych kilka pytań, które powtarzały się w każdym z wywiadów. Na szczęście odpowiedzi sprawiały, że nigdy się te same pytania nie nudziły i w konsekwencji zabrały nam możliwość narzekania na powtarzalność. Wspólne punkty, poruszane z każdym rozmówcą to m.in.: czy osoba korzysta z książki elektronicznej, czy pożycza książki, czy wizytę w czyimś domu rozpoczyna od zajrzenia do domowej biblioteczki, czy zagina rogi/pisze po książkach, a także lista pozycji z klasyki, których nie przeczytał/a.


Co najlepszego zyskujemy dzięki tej książce? Na pewno poszerzamy swoje horyzonty czytelnicze. Z jednej strony każdy rozmówca wrzuca jakiś tytuł/autora, którego nie znam, ale po przeczytaniu o nich w Pokaż mi swoją bibliotekę mam dużą ochotę poznać. Z drugiej strony bardzo ładnie opowiadają o tym, że wszystkiego to się znać nie da, dlatego warto wybierać lektury pod siebie. Większość wymienia również podobne książki jako te, do których wracają, często pojawiała się m.in. Anna Karenina Tołstoja, którą sama polubiłam i chętnie do niej wrócę. Niektóre wypowiedzi zachęciły mnie do szybszego zapoznania się z klasykami, bo po tylu wspominkach o Flaubercie i jego Pani Bovary to już naprawdę muszę przeczytać (a na półce jest). Dodatkowo stwierdziłam, że warto jak najszybciej sięgnąć po książki autorstwa Hesse, Cortazara czy Salingera, bo sporo osób okrzyknęło tych pisarzy jako świetnych do czytania jak się ma dwadzieścia lat, a z kolejnymi latami fascynacja szybko przechodzi. Co prawda, dwudziestu lat już nie mam, ale też młodsza raczej nie będę.

W odróżnieniu od zbiorów opowiadań, w których zazwyczaj jedne są lepsze, a inne gorsze, tutaj każdy wywiad był ciekawy. Mam oczywiście swoich ulubieńców, bo wydawało mi się, że pan Jerzy Bralczyk i pani Lucyna Kirwil to tacy mili rozmówcy, na dodatek czytanie do śniadania Nabokowa wydaje się takim dobrym rozpoczęciem dnia. Niektóre sprawiły, że czułam się dość daleko od danego książkoholika, np. gdy jeden z rozmówców przyznał, że nie czyta niczego z mainstreamu, bo uważa, że skoro wszyscy to czytają to on nie musi. Dlatego u niego w bibilioteczce można znaleźć tylko kurioza, różne białe kruki. Na pewno to ciekawe hobby, chociaż sama kompletnie nie rozumiem odmawiania sobie przyjemności ze słynnej lektury tylko dlatego, że „wszyscy to czytają”.
Jedno tylko potrafi w książce przerazić - większość rozmówców ma całe mieszkania zawalone książkami. Kiedy opowiadali o swoich zbiorach wręcz wyobrażałam sobie te stosy stojące na każdym wolnym kawałku podłogi. Aż ma człowiek chęć postanowić, że sam będzie należeć do tych czytelników, którzy co jakiś czas zrobią przegląd i oddadzą część do biblioteki, żeby nie utonąć w stertach książek.

sobota, 25 kwietnia 2020

„Fosse/Verdon” (FX) - bo najważniejsza jest sztuka

Założę się, że wiele osób może nie kojarzyć nazwiska Boba Fosse, ale po pierwszych taktach piosenki Willkommen z musicalu Kabaret wykrzykną, że gdzieś to już słyszeli. To taki utwór, który skutecznie przesiąknął do popkultury i jest często eksploatowany. Sam musical natomiast zyskał miano kultowego, tak samo zresztą jak cała kariera reżysera/choreografa. Fosse miał swój niepowtarzalny styl, jedyny szkopuł jest taki, że niewiele filmów po sobie pozostawił.
Produkcja FX Fosse/Verdon to serial biograficzny, przedstawiający sceny z życia Boba i jego żony, Gwen Verdon.
źródło
Bardzo lubię musicale. BARDZO. Nic więc dziwnego, że jak w końcu obejrzałam Kabaret to się kompletnie zachwyciłam. Klimat tego filmu był niesamowity, a ja szybko okrzyknęłam go arcydziełem gatunku. Trochę czasu od seansu minęło i ciekawa jestem czy spodobałby mi się tak samo dzisiaj, ale na razie wrażenie pozostaje całkowicie pozytywne. Oprócz Kabaretu widziałam jeszcze Słodką Charity, która była w porządku (uwielbiam piosenkę Big Spender) i bardzo dobry Cały ten zgiełk. Przyznaję, że moja niewielka wiedza na temat twórczości Fosse'a zaostrzyła apetyt na poznanie go bliżej, a wszelkie nawiązania do widzianych przeze mnie tytułów sprawiły dodatkową porcję radości podczas oglądania serialu. Dlatego na początku mogę powiedzieć, że warto znać któryś z jego filmów przed seansem (polecam zacząć od Kabaretu oczywiście).

Rozpisuję się tutaj o Bobie Fosse, ale jak tytuł wskazuje, to tylko połowa tego serialu. I tak się składa, że dzięki wspaniałej Williams w roli Verdon, ta mniej angażująca połowa. Smutny fakt, że o tej barwnej postaci nie słyszałam nic przed obejrzeniem serialu. Niestety, wielka gwiazda sceniczna nie przebiła się do światowej świadomości, tak jak Bob Fosse. Może gdyby mąż faktycznie dał jej rolę w którymś ze swoich filmów sprawa miałaby się inaczej. Trzeba jednak przyznać, że dla osób z branży musicalowego teatru to prawdziwa ikona, nazwisko, które trzeba znać.
Także, siłą napędową Fosse/Verdon jest dynamika między tytułowymi bohaterami. Sam serial ma budowę nielinearną, więc będziemy przeskakiwać w czasie między różnymi etapami ich życia. Ten zabieg wyszedł całkiem zgrabnie i pozwolił na utrzymywanie ciągłego zainteresowania. I tak na przykład w momencie kryzysu związku Fosse'a i Verdon będziemy mogli przyglądać się początkom ich relacji i zobaczyć skąd wzięła się ta nić porozumienia między nimi. Z drugiej strony, to skakanie może niektórych męczyć i choć sama nie narzekałam i odnalazłam się w tej historii, to nie zdziwię się, że inni mogą nie być zachwyceni.
źródło
Nie potrzebujemy wiele czasu, żeby zauważyć, że związek dwójki bohaterów jest toksyczny, a Bob Fosse to postać destrukcyjna, która lekką ręką niszczy relacje w swoim życiu. To jednocześnie człowiek, który zostawia całego siebie w swojej pracy, kiedy kończy jeden tytuł, już zaczyna myśleć o kolejnym, analizuje i nie pozwala pójść na kompromisy. Jeżeli coś go nie satysfakcjonuje to nie pozwoli wystawić tego na scenie. A co się dzieje kiedy dopada go największe zwątpienie? Zwraca się do Gwen Verdon.

Jakaż to niesamowita, pełna charyzmy postać! Zapewne spora tutaj zasługa genialnej w tej roli Michelle Williams, ale o aktorstwie może później. Tymczasem, Verdon często wydaje się wyprzedzać Fosse'a, ten serial należy bardziej do niej niż do reżysera (mimo że kolejność w tytule może sugerować coś innego). Dla niej także scena jest wszystkim, w teatrze nic nie umknie jej uwadze, potrafi wyczuć emocje postaci i przekuć je w ruch, widzi, w którą stronę powinna dana produkcja się skierować, a ponad wszystko kocha występować, jej taniec jest charakterny i po prostu fascynujący. Tym ciekawsze jest zderzenie tej pasjonującej się pracą dwójki tancerzy z życiem codziennym. Nie radzą sobie z wychowaniem córki, podupadają na zdrowiu, niszczą kontakt z bliskimi osobami, ale nie rezygnują ze sztuki, bo praca nad nią jest dla nich na pierwszym miejscu.

Uwielbiam to, w jaki sposób pokazano w serialu pracę nad musicalem. Wszystkie sceny dotyczące prób, poszukiwanie odpowiedniej choreografii, dopasowywanie utworów do klimatu sceny oglądało się cudownie. Zobaczyć jak Bob i Gwen pracują razem nad finałowym utworem z musicalu Chicago bądź obserwować w jakich okolicznościach wpadają na pomysł dołożenia piosenki Who's Got the Pain do musicalu Damn Yankees zupełnie mnie oczarowało. Równie mocno działały pokazane prace nad filmowymi musicalami, tak jak scena, w której Fosse odwiedza dom uciech w Niemczech, żeby znaleźć odpowiednie statystki do produkcji Kabaretu. Mając to wszystko na uwadze muszę wspomnieć, że były też w serialu momenty, nawet wątki, które nie były równie angażujące, ale te sceny prób rekompensowały mi całą resztę.
źródło
Warto też pochwalić charakteryzację, kostiumy i scenografię - bardzo dobrze uzupełniły obraz przeszłości. Jednak ten serial zdecydowanie należy do Michelle Williams. Jej Gwen Verdon jest ekscytującą postacią, to ją chcemy widzieć na ekranie, to z nią przejść przez tę historię. Tak, Fosse był wspaniałym choreografem, ale oglądając serial mamy wrażenie, że to dodatek do cudownej Verdon. Wszystko za sprawą Williams, która włożyła iskrę życia w tę postać i była wręcz bezbłędna - czy to w scenie tańca/śpiewu czy domowych rozmów przy papierosie. Za każdym razem nie można odwrócić od niej wzroku, jest pełna siły, żeby za chwilę rozpaść się na kawałki, a wszystko z wyczuciem i naturalnością. A Sam Rockwell? Poradził sobie naprawdę dobrze, to nie jego wina, że Williams dała popis umiejętności i zupełnie go przyćmiła.

Komu warto polecić ten serial? Zdecydowanie fanom musicalu, bo to dla nich niezły kąsek. Zobaczyć kulisy powstawania klasycznych teraz choreografii i podejrzeć jak rozwijały się poszczególne pomysły - to sprawia sporo uciechy. Może nie do końca wybrzmiewa myśl przewodnia twórców, bo zabrakło jakiegoś głównego wątku. Z jednej strony to chęć robienia sztuki za wszelką cenę, z drugiej nieumiejętność prowadzenia życia rodzinnego. Pobieżnie poruszanych jest sporo problemów, jak fakt, że starzejącej aktorce ciężko znaleźć pracę w musicalu, ciągły stres dotyczący tego jak publiczność odbierze dane dzieło (Fosse spodziewał się po Kabarecie srogiej porażki), ucieczka w używki (choreograf palił podobno nawet sześć paczek papierosów dziennie, do tego dochodziło nadużywanie leków), a ponadto wątek ścierających się osobowości w związku, dwóch artystów, którzy nieustannie biorą udział w cichym wyścigu. Chociaż przyznaję, że sama bawiłam się podczas oglądania na tyle dobrze, że mnie ta mnogość myśli zupełnie nie przeszkadzała. Para głównych bohaterów była tak hipnotyzująca, że do szczęścia wystarczyło mi oglądanie scen z ich życia. I tylko aż strach pomyśleć, że bez Fosse i Verdon nie mielibyśmy takich tytułów jak Słodka Charity, Kabaret czy Chicago.

sobota, 18 kwietnia 2020

„Rebeka” Daphne du Maurier - skrycie jątrząca się zazdrość


*Rebeka*
Daphne du Maurier

*Język oryginalny:* angielski
*Tytuł oryginału:* Rebecca
*Gatunek:* kryminał
*Forma:* powieść
*Rok pierwszego wydania:* 1938
*Liczba stron:* 447
*Wydawnictwo:* Albatros
Pomyślałam, jakby to było dobrze być łagodną i zrównoważoną (...). Nie denerwować się nigdy, nie dręczyć wątpliwościami i brakiem decyzji, nie stać tak jak ja, pełna nadziei i dobrych chęci, przestraszona, obgryzająca paznokcie, niepewna jaką drogę obrać, jaką kierować się gwiazdą.
*Krótko o fabule:*
Uboga dziewczyna, pracując jako dama do towarzystwa bogatej Amerykanki, pani van Hopper, trafia do Monte Carlo, gdzie poznaje bogatego wdowca Maxima de Wintera. Po krótkiej znajomości poślubia go i zamieszkuje w jego angielskiej posiadłości Manderley.
- opis wydawcy

*Moja ocena:*
Od premiery Rebeki minęło ponad 80 lat, a czytelnicy na całym świecie wciąż zaczytują się w tej lekturze i nieustannie zwiększa się liczba osób zachwyconych, których ta powieść porywa w niezapomnianą przygodę. Na mojej półce książka spędziła kilka lat, cieszę się jednak, że w końcu mogę dołączyć do w pełni usatysfakcjonowanych fanów tej powieści.

Daphne du Maurier należy do tego grona autorek, które za życia krytycy uznali za niewarte uwagi, a ich literaturę zamykano w ramach powieści romantycznych dla kobiet szukających przygód. Zaczęła pisać Rebekę pod wpływem tęsknoty za swoim ukochanym domem w Cornish. Podczas pisania przebywała w Egipcie, a jej ukochane miejsce na ziemi pozostawało poza jej zasięgiem (co jest, swoją drogą, sporą analogią do idealizowanego Manderley z kart powieści). Po latach dopiero zaczęto doceniać jej umiejętność prowadzenia narracji i nadawania fabule mistycznego, mrocznego klimatu - czego najgłośniejsza powieść du Maurier, Rebeka, jest idealnym przykładem.

Całość prowadzona jest w pierwszoosobowej narracji przez dziewczynę, której imienia nie dane nam będzie poznać. Niewiele czasu potrzeba, żeby zobaczyć, że jest to bardzo nieśmiała, skromna, nieobyta, umniejszająca swojej wartości dwudziestolatka. Kiedy zaczyna interesować się nią bogaty, ułożony mężczyzna z wyższych sfer oddaje się mu cała, zakochuje się niemal momentalnie, zapewne będąc świadomą, że lepsza partia nigdy się jej nie trafi. Rzuca wszystko i wychodzi za niego za mąż. Nie wie jednak, że razem z nowym towarzyszem życia zyskuje jego mroczną przeszłość, z martwą żoną na pierwszym planie.
źródło, shot z filmu Rebeka (1940)
Główna bohaterka poza prowadzeniem czytelnika przez poszczególne wydarzenia, pokaże nam także co siedzi w jej głowie, na papier przelane zostały wszystkie jej skryte myśli. Dziewczyna ciągle jest prześladowana imieniem Rebeki, pierwszej żony Maxa. Wszelkie porównania wśród znajomych tylko utwierdzają ją w przekonaniu, że nie jest wystarczająco dobra, że nigdy nie dorówna poziomowi uzdolnionej, silnej, towarzyskiej, tryskającej energią i pomysłami na nowe zabawy Rebeki. Właśnie dzięki monologom młodej dziewczyny zobaczymy jak człowiek sam potrafi niszczyć swoją wartość. Wciąż i wciąż analizuje słowa znajomych, dopowiada sobie co jeszcze mogli pomyśleć, wyobraża sobie plotki rozchodzące się wśród służby, wmawia w siebie, że mąż nigdy nie pokocha jej tak, jak kochał tamtą. Du Maurier otwiera nam wrota do głowy tej dziewczyny i pozwala zobaczyć jak z początkowych wyobrażeń o idealnym życiu u boku Maxima powstają koszmarne sceny, które mogły, ale nie musiały się wydarzyć. Zazdrość napędza tę postać, to źródło nieustannie towarzyszącego jej strachu.

Rebeka często była przenoszona na scenę, a jej najsłynniejsza ekranizacja, wyreżyserowana przez mistrza suspensu Alfreda Hitchcocka, zasłużyła na wyróżnienie Oscarem za najlepszy film. Po obejrzeniu zwiastuna nasunęło mi się jedno pytanie: dlaczego reklamowana była jako „historia miłosna”? Zapewne miało to związek z opinią ówczesnych krytyków, może tak lepiej film się sprzedawał. Moim zdaniem to opowieść wręcz antyromantyczna. Miłość głównej bohaterki do Maxima jest zupełnie ślepa, kocha go dla samej czynności kochania, pragnie tylko, żeby jej nie zostawiał. Patrząc na powieść mogę wymienić jedno szczere uczucie i dotyczy ono służącej, pani Danvers do byłej chlebodawczyni.

Bezimienna narratorka wydaje się stać w cieniu nieobecnej Rebeki, która na zawsze zostanie pierwszą panią de Winter. Jej brak imienia uwypukla fakt, że brakuje jej tożsamości, mocnego charakteru, a to sprawia, że tak łatwo ulega wpływom innych osób. W niektórych sytuacjach postępuje zupełnie przeciwnie do typowego wzorca, ale przez to, że dokładnie znamy każdą jej myśl rozumiemy skąd ta uległość się bierze. Niesamowite jest to, że autorka bawi się z czytelnikiem i pojęciem zbrodni - stara się tak wszystko ułożyć, żebyśmy sympatyzowali z negatywnymi bohaterami. Dopiero po odłożeniu lektury człowiek rozumie, że miał nadzieję na coś, co obiektywnie nazwano by nieszczęśliwym zakończeniem, w którym ludzie winni nie otrzymują kary za swoje czyny.
De Maurier kończy całość piękną klamrą, po której na chwilę wracamy do pierwszych stron powieści, gdzie druga pani de Winter zaczęła snuć swoją opowieść. Czytelnik natomiast ma ochotę wrócić do Manderley i znowu przeżyć tę niesamowitą przygodę. Rebeka bowiem tak szybko nie opuści naszych myśli - tak jak nie opuszcza myśli bohaterów książki.

poniedziałek, 13 kwietnia 2020

„Smoczy książę” (sezony 1-3, Netflix) - na niektóre historie nigdy nie będziemy za starzy

To, że lubię oglądać pełnometrażowe animacje to niezaprzeczalny fakt, ale nie spodziewałam się, że mogę się wciągnąć i śledzić z przyjemnością animowany serial. Dzięki rekomendacji zwierza popkulturalnego sięgnęłam jednak po Smoczego księcia na Netfliksie i oglądanie go przyniosło mi zaskakująco masę frajdy. Czy uważam, że dorośli powinni rzucić wszystko i zacząć to oglądać? Nie wiem. Wiem tyle, że mi (i partnerowi mojemu też) ta produkcja spodobała się bardzo, ale to BARDZO. A swoje latka na karku już mamy.
źródło
Królestwo ludzi i magiczna kraina Xadii od lat są w stanie wojny. Ludzie nie potrafią wybaczyć sąsiadom śmierci swojej królowej, mieszkańcy Xadii natomiast - śmierci smoczego króla. Każda zbrodnia nakręca machinę zemsty i doprowadza do kolejnych morderstw. W tym świecie poznajemy Raylę, która ze swoją drużyną wyrusza z misją: zabić króla ludzi i jego synów. Młoda elfka zaczyna mieć jednak wątpliwości czy uda jej się dokonać tej zbrodni z zimną krwią. Podczas ataku na zamek natyka się na Calluma i Ezrana, czyli książęta które były jej celem, i razem z nimi znajduje w podziemiach jajo smoczego księcia. Cała trójka postanawia zanieść je do Xadii i skończyć tę potworną wrogość pomiędzy królestwami.

Smoczy książę został stworzony przez Justina Richmonda i Aarona Ehasza, który wcześniej pracował nad popularną animacją Avatar: Legenda Aanga. Tytuł netfliksowego serialu wyglądał mi na produkcję skierowaną typowo do młodszego widza, dlatego tak długo wstrzymywałam się z oglądaniem. To było jednak zupełnie niepoprawne stwierdzenie. Owszem, serial korzysta z wielu schematów i przekazuje oklepane wartości, a młodsi widzowie znajdą w nim mnóstwo przyjemności. Zarazem twórcom udaje się świetnie żonglować wszystkimi gatunkowymi kliszami. Mamy co prawda standardowy rozłam: ludzie przeciwko elfom, ale obok tego bardzo oryginalnych bohaterów historii, jak głuchą ciotkę, która każdemu potrafi skopać tyłek czy królewską parę kobiet, rządzących jednym z państw.
źródło
Patrząc na Smoczego księcia z perspektywy obejrzanych trzech sezonów od razu chce się powiedzieć o wspaniale wykreowanych bohaterach. W tym tkwi siła i prawdziwa magia serialu. Postacie ewoluują, przeżywają traumy i próbują sobie z nimi radzić, są ostrożni względem innych, a zarazem zawiązują prawdziwe przyjaźnie, płaczą i pocieszają się nawzajem, ranią innych, bo starają się obronić ich przed smutkiem. To naprawdę niesamowite jak można rozpisać charaktery bohaterów, że człowiek jest zachwycony każdym z osobna. Przez trzy sezony poznajemy sporo postaci drugoplanowych, z których każda jest równie charyzmatyczna. W pewnym momencie zresztą mamy kilka wątków, różnych ścieżek, które śledzimy, a każda z nich jest tak samo intrygująca.

Brawa należą się za łamanie schematów w temacie bohaterów. Przede wszystkim wspaniałe są postacie kobiece, każda silna, a zarazem mierząca się z niesamowicie trudnymi wyborami i drogami. Amaya, głucha ciotka, która stoi na straży honoru, broni królestwa swojej zmarłej siostry za wszelką cenę. Rayla, młoda dziewczyna, mierząca się z różnicami między tym co inni uważają za słuszne, a co podpowiada jej serce, która postanawia doprowadzić do końca długoletniej wojny. Claudia, zapatrzona w swojego ojca, kompletnie oddana rodzinie, która bliskich stawia ponad wykonanie zadania i wypełnianie rozkazów. Każda z nich rozwija się powoli na przestrzeni tych trzech sezonów, ale na tym etapie są wspaniałymi postaciami, którym każdy chce kibicować.
Bohaterowie po obu stronach konfliktu nie są także jednoznacznie dobrzy czy źli. Ich motywacje są jasne, a intencje zupełnie zrozumiałe, dzięki temu, że historia każdego jest odpowiednio zarysowana. Może pod koniec jedna z postaci wychodzi na prowadzenie jako „główny zły”, ale jego droga do tego miejsca była dobrze uargumentowana. Zobaczymy jak będzie dalej.
źródło
Serial idealnie balansuje na granicy komediowego podejścia i heroicznego fantasy. Sprawa jest ważna, ludzie tracą życie walcząc o wygraną swojego królestwa, mamy do czynienia ze zdradą, kłamstwem, a nawet zleconym zabójstwem. Wszystko jednak idealnie równoważy lekkość scenariusza i zabawni towarzysze przygód. Serce łatwo skradnie Robal, czyli zwierz-kompan Ezrana, amator ciastek z dżemem, przywiązany do swojego pana, lojalny i współczujący, a zarazem zblazowany i leniwy (momentami przypomina typowego kota, naprawdę). Jednak sporo innych osób wnosi komediowy aspekt, chociażby Soren i jego złote myśli czy oderwana od rzeczywistości, choć bardzo pomocna, Lujanne.

Smoczy książę to również kawał dobrej roboty od strony technicznej. Animacja zdecydowanie potrafi zachwycić, jest dopracowana i przemyślana, bardzo dobrze prezentuje widzom świat przedstawiony. Szczególnie robi wrażenie, kiedy bohaterowie trafiają do Xadii i możemy podziwiać wiele magicznych miejsc i stworów. Zabawnym elementem jest to, że w celu rozróżnienia mieszkańców dwóch królestw twórcy zdecydowali się elfom dać mocny akcent (chyba irlandzki, ale pewna nie jestem). Jest to szczegół, który pięknie dopełnia różnicę pomiędzy rasami.

Widzowie, którzy uważają się za fanów fantastyki zdecydowanie łatwo zakochają się w tym serialu. To opowieść pełna przygód, magii, wspaniałych bohaterów i zwrotów akcji. Gdyby brakowało nam czegoś do pełni szczęścia to Smoczy książę jest na dodatek mądrą animacją, która uczy wspaniałych wartości. Mamy tutaj bohaterów mniejszości etnicznych, ludzi o innym kolorze skóry i osoby o odmiennej orientacji seksualnej, ale dzięki przedstawieniu różnorodnych bohaterów na równi, bez cienia uprzedzeń zyskujemy czystą przyjemność w oglądaniu. I nie są to postacie poboczne, a nawet wręcz przeciwnie: król jest osobą czarnoskórą, a Raylę wychowało dwóch mężczyzn, pozostających w związku partnerskim i zero tutaj nawet cienia myśli, że coś może być z tym nie tak. To dodatkowa cegiełka dlaczego tę właśnie animację chętnie obejrzę kiedyś ze swoimi dziećmi. A na razie czekamy na kolejny sezon przygód. Z niecierpliwością!

wtorek, 7 kwietnia 2020

„O pięknie” Zadie Smith - różne światopoglądy, te same problemy

*O pięknie*
Zadie Smith

*Język oryginalny:* angielski
*Tytuł oryginału:* On Beauty
*Gatunek:* społeczna, obyczajowa
*Forma:* powieść
*Rok pierwszego wydania:* 2005
*Liczba stron:* 600
*Wydawnictwo:* Znak

Widzę ostatnio bardzo wyraźnie, że nie żyłam dla żadnej idei ani nawet dla Boga - żyłam, bo kochałam właśnie tego człowieka. Jestem bardzo samolubna, naprawdę. Żyłam dla miłości. Nigdy nie interesowałam się moją rolą w świecie - w rodzinie tak, ale nie w świecie. Nie będę bronić mojego modelu życia, ale taka jest prawda.

*Krótko o fabule:*
Rodzina Belseyów jest zbyt normalna, by mogło to być prawdziwe. Troje dzieci, każde innego wyznania, apodyktyczna matka, była aktywistka na rzecz praw kobiet i oderwany od rzeczywistości ojciec, którego życie koncentruje się wokół twórczości Rembrandta. No i śmiertelnego wroga: Monty’ego Kippsa. Ale kiedy Jerome, najstarszy syn Belseyów, oświadcza się córce Monty’ego, wszystko wywraca się do góry nogami. Howard Belsey wyrusza za ocean, by wreszcie rozprawić się z Kippsem. I wywołać lawinę zdarzeń, które na zawsze już splotą losy dwóch rodzin.

- opis wydawcy 

*Moja ocena:*
Zadie Smith to brytyjska autorka, której twórczość w Polsce znana jest przede wszystkim z tytułów Białe zęby oraz Swing time. O pięknie to trzecia powieść w jej dorobku, za którą dostała nominację do Nagrody Bookera. Wydawnictwo Znak postanowiło wznowić tę pozycję, co okazało się idealnym bodźcem dla mnie, żeby w końcu przekonać się czy książki Smith faktycznie zasługują na tak liczne zachwyty.

Autorka powoli wprowadza nas w świat z kart książki, a zaczyna od zaprezentowania konfliktu między dwoma mężczyznami i postaci syna, który połączy te dwie strony. Tak się bowiem złożyło, że Jerome, syn Howarda Belsey'a zatrzymuje się w domu wroga rodziny numer jeden: Monty'ego Kippsa. Mało tego! Zakochuje się w jego córce. W tym punkcie spodziewałam się, że historia ruszy w stronę znaną z wielu innych książek i będzie opowieścią o współczesnych Romeo i Julii, walczących z rodzicami o przetrwanie swojego związku. Oczywiście zwiedziona zostałam tylko na krótki moment, bo fabuła podąży w zupełnie innym kierunku.

Przez to, co słyszałam przed lekturą, proza Zadie Smith kojarzyła mi się z poruszaniem problemów związanych z rasą, z różnicami pomiędzy różnymi grupami etnicznymi, klasami społecznymi, zatem tego też się po książce spodziewałam. Po części to dostałam, ale w niespodziewanej, niejednoznacznej formie. Zupełnie zaskoczył mnie fakt, w jak inteligenty sposób autorka prowadzi swoich bohaterów. Będziemy mieć tutaj styczność z przedstawicielami poglądów skrajnie lewicowych i prawicowych, to konflikt tych jednostek jest podwaliną całej historii. Autorka z siłą i pewnością wkłada postaciom do ust słowa, które będą broniły ich punktów widzenia, a czytając je możemy powiedzieć jedno: oddaje sprawiedliwość obu stronom, z żadnej nie robiąc tej „rażąco gorszej”. Świetnym pomysłem okazało się także ukazanie podobieństwa dwóch rodzin, pomimo sporych różnic w światopoglądzie. Mimo że żyją one zupełnie inaczej, mają całkowicie różne hierarchie wartości, to problemy czysto codziennego życia w rodzinie dopadają ich tak samo. Natomiast w przypadku głów rodzin, które najżarliwiej się ze sobą spierają, te problemy są wręcz identyczne.

źródło
Sposób narracji Smith robi spore wrażenie, jej powieść naszpikowana jest mnogością charakterów, a każdy z nich potraktowany jest z rozwagą, widać poświęconą pracę nad jego budową. Dialogi są przemyślane, podkreślają osobowość postaci - profesorowie perorują wyszukanym słownictwem, a syn Howarda, Levi, który przesiaduje w hip-hopowym towarzystwie podwórkowym z lekkością posługuje się ulicznym slangiem. Styl autorki jest intelektualny i zawiły kiedy opowiada o sztuce czy sporze Kippsa i Belsey'a o zasadność zachwytów nad Rembrandtem, ale z drugiej strony jest prosty i bezpośredni podczas codziennych rozmów, kiedy żony głównych bohaterów konfliktu spotykają się przy herbacie i placku. Naprawdę łatwo docenić tę zdolność operowania słowem, jaką ma Smith.

Mając te wszystkie plusy na uwadze nie uważam, żeby O pięknie było powieścią wybitną. Bardzo dobrze radzi sobie z pokazaniem dwóch światów, konflikt jest tutaj żywy i zgrabnie poprowadzony. Jednak fabularnie zdarzają się w książce mielizny, gdzie tracimy zainteresowanie na dłuższy czas. Winą obarczyłabym tutaj wielowątkowość, lektura wciąż otwiera się na nowe postaci, którym poświęcane jest sporo miejsca. Autorka po czasie złapie nas znowu i zaciekawi, jednak jestem w stanie zrozumieć, że nie każdy będzie miał cierpliwość przebrnąć przez dłuższy czas zwolnienia tempa akcji. Szkoda, bo kiedy ta się rozkręca, to naprawdę śledzimy historię z zaangażowaniem.

Miejscem, w którym O pięknie radzi sobie najlepiej jest poletko rodzinne. Zadie Smith z precyzją wnika do głów Belsey'ów i rysuje nam obraz prawdopodobny, pełen różnorodnych emocji. W pamięci zapadła mi scena, w której trójka rodzeństwa spotyka się niespodziewanie i postanawia wypić wspólnie kawę, żeby po chwili zrozumieć, że brakuje tematów, które połączą ich różne zainteresowania. Rozterka ich rodziców także poprowadzona jest wnikliwie, od kryzysu wieku średniego, folgowania swoim zachciankom, po rozmyślanie na temat sensu utrzymania pozorów i nad tym jak dalece możliwe jest wybaczenie grzechów człowieka, z którym przeżyło się trzydzieści lat.
Także pierwsze spotkanie z prozą Smith mogę uznać za udane, chociaż nie zaprzeczę, że spodziewałam się więcej.

środa, 1 kwietnia 2020

Filmy studia Ghibli na Netfliksie - które animacje (i dlaczego) warto zobaczyć?

Studio Ghibli zostało założone w 1985 roku przez trzy osoby: reżyserów Hayao Miyazaki, Isao Takahata i producenta Toshio Suzuki, po sukcesie filmu Nausicaä of the Valley of the Wind. Do napisania tej notki zostałam zainspirowana pojawieniem się filmów wyprodukowanych przez to studio na Netfliksie. Ostatnia porcja animacji wjechała na platformę pierwszego kwietnia, toteż każdy z nas może się już teraz rozkoszować aż dwudziestoma jeden tytułami! Ja jestem fanką tego studia od wielu lat, swego czasu nadrobiłam sporo ich filmów. Tak się składa, że jak zerknęłam na listę tych, które postanowił udostępnić nam Netflix to okazało się, że większość mam już za sobą. Dlatego postanowiłam, że może warto się podzielić z Wami moimi uwagami i zaznaczyć, które filmy warto obejrzeć, dla kogo będą one najlepszym wyborem i dlaczego filmy studia Ghibli są w ogóle tak wyjątkowe.

źródło

Strona wizualna

Każda z tych animacji jest wspaniała od strony wizualnej. Widać przyłożenie się twórców do detali oraz ich niesamowitą wyobraźnię. Sam Miyazaki, który wyreżyserował większość z filmów studia Ghibli wspomina o tym, że animator to po trosze również aktor. Musi zrozumieć dogłębnie psychikę swoich bohaterów, ich motywacje w danej scenie, charakterystyczne dla ich postaci przyruchy i gesty (fakt: każdy z bohaterów tych animacji biega w inny sposób). Po prostu trzeba starać się myśleć tak jak oni. Dzięki temu animator jest w stanie narysować elementy, które złożą się na charakter postaci. Są to zazwyczaj małe rzeczy, na które normalnie nie zwrócilibyśmy uwagi, dopiero gdy przyjrzymy się uważniej to możemy je docenić - jak scena, w której bohaterka Spirited Away ubiera buty, po czym uderza jeszcze podeszwą o podłogę, żeby sprawdzić czy dobrze leżą - to są naprawdę detale, które tworzą całość.
Jakość animacji wpływa również na budowanie świata przedstawionego. Twórcy nie boją się pokazywania szerokiej perspektywy miasta czy to podczas wycieczki tramwajem (Howl's Moving Castle) czy przejażdżki na miotle (Kiki's Delivery Service). Dzięki temu rysują obraz tła, który podświadomie zakodujemy i przyjmiemy jako prawdę. Skupienie na małych fragmentach jest w tym przypadku niesamowite, bo przypominam, że spora część pracy nad tymi animacjami przeprowadzona jest oldshoolową techniką, czyli po prostu ręcznie na kartkach papieru. Dodatkowo, warto wspomnieć, że te światy przedstawione szybko stają się dla nas czymś bliskim, co dobrze znamy po kilku minutach animacji, a kolejne sceny uznajemy za „realne” w przypadku wybranego miejsca akcji. Nie dziwią nas magiczni goście łaźni w Spirited Away, nie zaskoczy pojawienie się kociego autobusu w My Neighbour Totoro ani przedstawienie głównego bohatera jako świni w Porco Rosso. Wszystko za sprawą dopracowanego świata przedstawionego.

źródło

Historia i przesłanie

Wiemy już, że animacje robią wrażenie pod względem wizualnym, ale na szczęście to nie jedyny plus tych filmów. Historie opowiadane przez reżyserów są równie wyjątkowe, humor jest inteligentny, a same przesłania niezmiennie ważne. W tym przypadku każda z tych historii niesie ze sobą inne treści i warto zastanowić się, który z filmów będzie najlepszy pod względem tego, czego od seansu oczekujemy. Spokojnie, jest z czego wybierać.

Studio Ghibli może pochwalić się wieloma wspaniałymi historiami, ale ja największym sentymentem darzę Howl's Moving Castle, od którego moja przygoda się zaczęła. To opowieść pełna magii, oparta na książce fantastycznej autorstwa D. W. Jones, w której Sophie, zamieniona przez wiedźmę w staruszkę trafia do tajemniczego ruchomego zamku, należącego do czarodzieja. Akcja jest tutaj wyjątkowo wartka, plenery prawdziwie urokliwe, postaci barwne, a całość to ciekawe podejście do gatunku baśniowej fantastyki. Nie jest skierowana dla najmłodszych widzów, ale już młodzież powinna być w pełni usatysfakcjonowana. Głównym tematem jest miłość, która przezwycięża zło, ale ważna jest także miłość do samego siebie i samoakceptacja. Na dodatek mocno wyczuwalne są pacyfistyczne poglądy reżysera, krytyka wojny, jej bezsensownej brutalności i rozlewu krwi.
W podobym klimacie jest również pierwszy film wyprodukowany przez studio Ghibli, Laputa: Castle in the Sky. Dwójka bohaterów wybiera się w podróż, a ich celem jest odnalezienie legendarnego latającego zamku. Gatunkowo bliżej mu do stylistyki steampunk, całość jest nieco lżejsza niż Howl's Moving Castle, a historia, choć również angażująca, to może już być skierowana do młodszego widza.

Kolejnym tematem, z którym studio dobrze sobie radzi są opowieści o dojrzewaniu, wchodzeniu w świat dorosłych i poszukiwaniu w nim swojego miejsca. W tym przypadku świetnym przykładem będzie film Kiki's Delivery Service, w którym główna bohaterka, trzynastoletnia czarownica, wyrusza odnaleźć swoje przeznaczenie. Wspaniale zbudowana postać, z którą łatwo się utożsamić. Kiki to wesoła, pełna nadziei dziewczynka, która spotka się z wieloma rozczarowaniami na swojej drodze, ale nie podda się i będzie parła wciąż do przodu, mimo chwil zawahania. Całość jest niebywale urocza i lekka, to jeden z filmów, które nadrobiłam niedawno i muszę przyznać, że na ten okres nadaje się idealnie. Dodatkowo to naprawdę mądry film, który pokazuje różne odcienie życia, wskaże jak radzić sobie z samotnością i uczy widzów empatii. I jest jeszcze wspaniały towarzysz Kiki, czyli kot Jiji, mistrz ciętej riposty, dla którego tym bardziej warto animację zobaczyć.
Wybór dla starszej widowni? Zdecydowanie najbardziej doceniany film studia Ghibli - Spirited Away. To górna półka animacji, pokazuje jak nieograniczona jest wyobraźnia Miyazakiego, narysowany jest tak, że możemy zbierać szczękę z podłogi. Główną bohaterką jest dziesięcioletnia Chichiro, która wraz z rodzicami jedzie do swojego nowego domu. Jednak jeden nieodpowiedni zakręt sprawia, że trafiają do magicznej krainy, zamieszkanej przez przedziwne stworzenia. Dziewczynka jest nietypową bohaterką bajki, to osoba dość ponura, niecierpliwa i strachliwa. Mimo wszystko, towarzysząc jej w magicznych przygodach będziemy mogli podziwiać jej determinację, zobaczymy jak nauczy się brać odpowiedzialność za swoje czyny, jak weźmie sprawy w swoje ręce i postanowi ratować siebie oraz swoich bliskich.

źródło
Ważnym elementem filmów studia Ghibli jest również antywojenne przesłanie. Można zauważyć to już w Howl's Moving Castle kiedy czarodziej Howl postanawia w końcu zainterweniować w sprawie wojny i niszczy bronie obu armii czy w Laputa: Castle in the Sky, gdzie główni bohaterowie próbują zapobiec wybuchowi wojny. Jednym z najbardziej antywojennych filmów studia Ghibli jest podobno Grave of the Fireflies, ale tego akurat nie widziałam, a Netflix nie zawarł go w swojej ofercie (niestety!). Zresztą sam temat przewija się w naprawdę wielu tytułach, warto wspomnieć chociażby Porco Rosso, z którego pochodzi słynny cytat ze zdjęcia powyżej.
Warto także wspomnieć o temacie ekologii, który pojawia się w wielu tytułach, ale najmocniej podkreślony jest chyba w Princess Mononoke, gdzie pokazany jest spór między ludźmi, budującymi miasto z materiałów pobliskiej puszczy a jej mieszkańcami. Najbardziej niesamowite w filmie jest to, że ta wojna nie ma mocnych protagonistów i antagonistów - każdy ma tutaj swoje motywacje, zdanie i nic nie jest łatwe do zaszufladkowania.
Mówiąc o ekologii ciężko też nie wspomnieć o roli natury w My Neighbour Totoro. Od razu przychodzi mi na myśl scena, w której rosną sadzonki w ogrodzie rodziny głównych bohaterek. Chociaż sam film to raczej opowieść o siostrzanej miłości, wychowywaniu się bez matki i wspieraniu swoich najbliższych. Zaś sam Totoro stał się postacią kultową, trafił do logo studia i nadal licznie sprzedaje się na całym świecie w postaci zabawek. Nic dziwnego, bo w filmie jest po prostu rozbrajający.

źródło

Lista filmów, które widziałam

Także mamy w czym wybierać. Dla szybkiego podsumowania tytuły, które widziałam w kolejności od najukochańszych:
- Howl's Moving Castle - baśniowa opowieść o miłości, z antywojennym przesłaniem i wciągającą fabułą, pełna czarów z niezapomnianą postacią zabawnego demona ognia;
- Spirited Away - fascynująca historia, niesamowicie narysowana, zdobywca Oscara i chociaż może trochę dziwna na pierwszy ogień to naprawdę warto się zanurzyć w ten świat przedstawiony;
- My Neighbour Totoro - przepiękna opowieść o przyjaźni między siostrami, wychowywanymi przez ojca a dziwnym (ale uroczym) stworzeniem z lasu, rozczulający seans, który wzrusza i bawi;
Princess Kaguya - animacja różna od całej reszty, narysowana całkiem inną kreską, robiąca niesamowite wrażenie wizualne, dodatkowo mówiąca o miłości rodzinnej i wyciskająca rzekę łez;
- Princess Mononoke - skierowana do starszych widzów, brutalna opowieść o wojnie między światem przyrody a ludźmi i ich rozwojem industrialnym z przepięknie wykreowanymi bóstwami puszczy;
- Kiki's Delivery Service - kompletnie rozkoszna animacja o dorastaniu młodej czarownicy, która rozczuli niejednego widza i pozwoli oderwać się od rzeczywistości;
The Secret World of Arriety - historia magicznej postaci, mierzącej 10 centymetrów Arriety, film bardzo spokojny, powoli snujący opowieść o pięknej przyjaźni;
- Porco Rosso - film akcji z głównym bohaterem o facjacie świni na pierwszym planie, pełen wspaniałych podniebnych przygód i świetnie wykreowanych postaci;
Laputa: Castle in the Sky - wartka akcja o dwójce osób, próbujących uchronić świat przed kolejną wojną, w klimatach steampunka, przygodówka na bardzo dobrym poziomie;
Nausicaä of the Valley of the Wind - film, od którego wszystko się zaczęło, ponownie poruszana tematyka ekologii, ale tym razem w wydaniu post-apokaliptycznym;
- The Cat Returns - nie należy może do czołówki produkcji ze studia Ghibli, ale dla przygody toczącej się w świecie kotów warto również po niego sięgnąć;
- Ponyo - historia ryby, która staje się dziewczynką (brzmi znajomo?), animacja skierowana bardziej do młodszych widzów, momentami niesamowita wizualnie i ponownie: przeurocza;
Tales of Earthsea - tytuł oparty na znanej klasyce, której nie czytałam, lata temu bardzo mi się spodobał, ale ledwo co z niego pamiętam, co akurat nie świadczy najlepiej;
- When Marnie Was There - bardziej realistyczna animacja, trochę długo się rozkręca, ale finalnie to satysfakcjonujący seans;
The Wind Rises - najbardziej realistyczna z animacji Miyazakiego o projektancie samolotów, jednocześnie moim zdaniem po prostu poprawny, bez szału.

Podsumowanie 

Studio Ghibli tworzy filmy pełne magii i nostalgii, z detalicznie dopracowanymi światami przedstawionymi i specyficznym humorem, przede wszystkim afirmujące życie z wszystkimi jego elementami. Bohaterowie poddawani są próbom, a pokonując je kształtują swój charakter, rozwijają się. Kobiecie postacie, tak często będące tymi głównymi w filmach studia Ghibli, nie potrzebują rycerza na białym koniu, który wyciągnie je z potrzasku, ale chętnie zawiążą przyjaźnie, żeby wspólnie z towarzyszami stawić czoła przeciwnościom. Filmy te sprawiają, że najbardziej szary dzień staje się przyjemniejszy, więc są idealnym sposobem na wieczorne odprężenie w towarzystwie mądrej animacji.
Szczególnie w tym okresie.

Szukaj w tym blogu

Szablon dla Bloggera stworzony przez Blokotka