Nie pamiętam dokładnie skąd się wzięło moje zauroczenie musicalami. W pewnym stopniu może to mieć jeszcze korzenie w dzieciństwie, kiedy w kółko odtwarzało się u mnie w domu bajki Disneya. Animacje takie jak Hercules, Dzwonnik z Notre Dame czy Król Lew to naturalnie pierwsze filmy z wplecionymi piosenkami jakie oglądałam. Wielu często przechodzi później w fazę, w której to wyrażanie uczuć za pomocą śpiewanych utworów wydaje się sztuczne i wymuszone. U mnie jednak ta zmiana nigdy nie nastąpiła. Nadal uwielbiam obserwować jak szczęśliwy bohater zaczyna z ekstazy tańczyć i śpiewać na środku ulicy, a smutny siada w kącie zadymionego baru i nuci smętną balladę. Ta forma do mnie przemawia i nie przeszkadza mi pewne jej oderwanie od rzeczywistości.
Notka dotycząca filmów o miłości już się pojawiła na początku przygody z blogowaniem (tutaj). Później dołączyła do niej ta o trochę innym spojrzeniu na ekranowy romans (tutaj). Pomyślałam zatem, że na tegoroczne święto ludzi zakochanych przedstawię listę moich ukochanych filmów z gatunku musicalu. Ten rok dostarczył sporo ciekawych tytułów, twórcy pokazali, że filmy muzyczne mają się dobrze, a widzowie nadal lubią je oglądać (w wyścigu oscarowym nominacje w różnych kategoriach otrzymały m.in. nowa wersja West Side Story, Tick, Tick... Boom! i Cyrano). Wydaje mi się również, że musical ma coś wspólnego z Walentynkami – jest tu miejsce dla miłości, kiczu i tandety, którą się albo kupuje albo nie. Mam nadzieję, że któryś z tytułów zainteresuje nawet i przeciwników śpiewania na ekranie.
Chicago (2002), reż. Rob Marshall
Na początek coś z klasyki. Miałam tutaj nie lada zagwozdkę i prawie znalazł się na tym miejscu inny film, który uwielbiam – Moulin Rouge!. Reżyser, Baz Luhrmann, z wszechobecnymi cekinami i brokatem olśniewa widza, kicz w jego wykonaniu jest wyjątkowo dobrze strawny, a Kidman i McGregor tworzą zapadającą w pamięć parę. Postawiłam jednak na Chicago, bo to prawdziwy majstersztyk, nagrodzony sześcioma Oscarami, w tym dla najlepszego filmu. Akcja musicalu ma miejsce w 1929 roku. Główna bohaterka, grana przez Renee Zellweger Roxie Hart, zostaje oskarżona o morderstwo swojego kochanka. Szum medialny wokół sprawy sprawia, że Roxie staje się kryminalną gwiazdą, przez co wszyscy z zaciekawieniem śledzą jej proces. Na Broadwayu musical wystawiał Bob Fosse i był to duży hit, chociaż nie zachwycił krytyków. Film pozwolił jedynie większej liczbie osób zakochać się w tej historii. Realizacja robi wrażenie, dużo scen jest mocno teatralnych, wodewilowych, a aktorzy mogą popisać się umiejętnościami tanecznymi i wokalnymi. Nie mam porównania z wersją wystawianą w teatrze, ale mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że to jeden z najlepiej zrealizowanych musicali. Do tego ścieżka dźwiękowa należy do moich ulubionych, swingowe utwory przenoszą nas w czasy prohibicji, a Cell Block Tango można słuchać na powtórzeniu całymi tygodniami.
Rocky Horror Picture Show (1975), reż. Jim Sharman
Z zupełnie innej beczki, mamy musical, który pokazuje, że bycie dziwakiem jest w porządku. Twórcy nie znają pojęcia powściągliwości i pozwalają sobie na kompletnie pokręcone sceny. Takie, na które w musicalu chętnie przymykamy oko, póki dostarczą odpowiedniej ilości rozrywki. Co ciekawe, pierwszy raz o tym musicalu usłyszałam oglądając serial Glee. W jednym z odcinków dzieciaki postanowiły przenieść Rocky Horror Picture Show na deski ich licealnego teatru. To, w jaki sposób wypowiadali się o filmie i o impakcie jaki miał na wszystkich, którzy kiedykolwiek czuli, że odstają od reszty było niesamowite. Oprócz tego ten tytuł pojawia się również w filmie The Perks of Being a Wallflower, gdzie dowiadujemy się o specjalnych pokazach musicalu, w którym biorą udział widzowie przebrani za postaci, znane z ekranu. Ten film jest jedyny w swoim rodzaju, gloryfikuje bycie outsiderem, pełen jest wpadających w ucho piosenek, które będziemy nucić jeszcze długo po seansie. Przede wszystkim jest jednak dziką przygodą z ekscentrycznymi bohaterami, niespodziewanymi zwrotami akcji i całą masą rozrywkowej frajdy.
Spotkamy się w St. Louis (1944), reż. Vincente Minnelli
Od lat 40-tych w Hollywood powstawało naprawdę sporo musicali, które teraz należą do klasyki gatunku. Często lubię wracać do tych historii, są one zazwyczaj prostymi opowieściami o miłości i poszukiwaniu szczęścia. W pewnym momencie wydaje nam się, że wiele z nich jest do siebie podobnych, ale najważniejsze jest to, że wywołują w nas to ciepłe uczucie – tak jakbyśmy wracali do czasów dzieciństwa, kiedy wszystko było prostsze. Musicale z tej ery Hollywood zasługiwałyby na swój własny ranking, ale mój wybór padł m.in. na tytuł Spotkamy się w St. Louis. Co prawda pierwszym filmem muzycznym, który przyszedł mi na myśl przy tworzeniu rankingu był Czarnoksiężnik z krainy Oz, również wart wyróżnienia. Postawiłam jednak na film w reżyserii Vincente Minnelliego, który snuje typową romantyczną historię, pełną wspaniałych utworów muzycznych, barwnych postaci i ciepła. Judy Garland jest tutaj niesamowita, przesłanie o sile rodziny jak najbardziej aktualne, a historia miłosna angażująca. Dodatkowo trudno zapomnieć klimatyczne sceny podczas świąt Bożego Narodzenia, szczególnie z Garland śpiewającą Have Yourself a Merry Little Christmas.
Rent (2005), reż. Chris Columbus
Przechodząc do czasów współczesnych, na mojej liście nie mogło zabraknąć Rent. Jeżeli widzieliście Tick, Tick... Boom! to wiecie już, że autor musicalu, Jonathan Larson zmarł dzień przed premierą i nigdy się nie dowiedział jak ogromny sukces odniosła ta sztuka. Pierwszy raz widziałam sceniczną odsłonę Rent, kiedy natrafiłam w telewizji na retransmisję z Broadwayu. To była miłość od pierwszego wejrzenia. Historia o artystach, którzy borykają się z zebraniem pieniędzy na czynsz, ale nie porzucają swoich marzeń związanych z tworzeniem sztuki. Oparta jest na Cyganerii Pucciniego, tylko zamiast Paryża mamy Nowy Jork, a zamiast gruźlicy – epidemię AIDS. Przede wszystkim muzyka zupełnie różni się od reszty podanych tutaj musicali, bo to brzmienia bardziej rockowe. Teksty chwytają za serce i wpadają w ucho. Uwielbiam tak wiele piosenek z Rent, że trudno byłoby mi wybrać najlepszą – La Vie Boheme skłania mnie to głośnego wycia przy kieliszku, dragowy wykon Today for U nieustannie zachwyca, a Seasons of love wzrusza. Przyznaję, że wersja filmowa jest gorsza od tej scenicznej, ale nadrabia fakt, że udało się zebrać w obsadzie sporo osób, znanych ze świata Broadwayu.
La La Land (2016), reż. Damien Chazelle
La La Land to jeden z moich ulubionych filmów ostatnich lat. Dokładnie pamiętam tę ekscytację związaną z oglądaniem go w kinie. To było na chwilę przed tym jak okazał się hitem, bo udało mi się go złapać na pokazie przedpremierowym. Cudownie było odczuwać te motyle w brzuchu i czystą radość z pełnego zaangażowania w oglądaną na ekranie opowieść. Historia znowu jest trochę o artystach, znowu trochę o miłości, więc to, co w musicalach się dobrze sprawdza. W La La Land znajdziemy wiele nawiązań do klasyki gatunku. Świetnie wypada gama kolorystyczna, kostiumy i scenografia są w punkt. Uwielbiam przekaz filmu, który skierowany jest do marzycieli, dodaje im odwagi, ale pokazuje też z czym wiąże się próba spełniania swoich pragnień, ilość poświęceń, która czeka na ich drodze. Do tego cudowny duet w postaci Emmy Stone i Ryana Goslinga (chemia niesamowita) i genialny soundtrack, który katowałam miesiącami po premierze. Więcej moich zachwytów nad tym filmem już kiedyś opisywałam tutaj.
Parasolki z Cherbourga (1964), reż. Jacques Demy
Skoro pojawił się La La Land to musi się znaleźć i miejsce dla ogromnej inspiracji, ulubionego filmu Damiana Chazelle, czyli Parasolek z Cherbourga. Ten film zasłużył sobie na miejsce w kanonie z wielu powodów. Nie można odmówić Jacuesowi Demy odwagi w poprowadzeniu tej historii. Przede wszystkim każdy tekst jest tutaj zaśpiewany. I mam na myśli KAŻDY, nawet pojawienie się listonosza, który mówi (w przypadku Parasolek z Cherbourga śpiewa) „Dzień dobry”. Oprócz tego kolorystyka jest niesamowita i widać, że Chazelle mógł czerpać stąd inspirację do La La Land. Żywe, ciekawe zestawienia pastelowych kolorów przenoszą nas w bajkowy świat. Fabuła na początku wydaje się typowa dla gatunku – pracownica sklepu z parasolkami poznaje mechanika i rodzi się między nimi uczucie. Po jakimś czasie z cukierkowego romansu skręca ta historia w bardziej dramatyczną stronę. Nie mogę też pominąć zjawiskowej Catherine Denevue, od której nie sposób oderwać oczu.
Once (2007), reż. John Carney
Once okazał się prawdziwym fenomenem w świecie musicali. Pozbawiony przepychu, blichtru i fantazji, stawia na naturalność. Okazuje się, że nie każdy musical musi mieć w sobie coś z kiczu. To mniej rozrywkowa forma, a raczej intymna opowieść o dwójce młodych ludzi, którzy są muzykami. Akcja ma miejsce w Dublinie, gdzie się spotykają i wspólnie tworzą piosenki. Czuć tutaj luźną atmosferę, kreatywną pracę dwójki uzdolnionych osób w kameralnym otoczeniu. Sam klimat przypomina trochę ten znany z trylogii Linklatera. Brak zbędnych efektów sprawdza się tutaj świetnie, a film wciąż pozostaje umilaczem czasu i ogląda się go z czystą przyjemnością. Ścieżka dźwiękowa trafiła w mój gust, a aktorzy wypadają naturalnie.
Kabaret (1972), reż. Bob Fosse
Grzechem byłoby nie zawrzeć w takim zestawieniu filmu w reżyserii Boba Fosse – postaci, która była fenomenem teatru muzycznego (dla zainteresowanych postacią reżysera polecam serial Fosse/Verdon). W Kabarecie znowu na pierwszym planie historia miłosna, tym razem między pracującą w kabarecie Sally a pochodzącym z Anglii, Braianem. Miejscem akcji jest Berlin wczesnych lat 30-tych, w tle romansu obserwujemy dochodzenie nazistów do władzy w Niemczech. Libretto powstało na podstawie noweli Pożegnanie z Berlinem i sztuki teatralnej I am a Camera. To pełen fantazji obraz minionych czasów, w których zagrożenie faszyzmem wisi w powietrzu. Niezapomniana jest kreacja Lizy Minnelli, która olśniewa w roli Sally (sam reżyser uparł się na ten wybór castingowy, chociaż producenci odradzali nieznaną wtedy Minnelli). Genialny jest też Joel Grey jako karykaturalny Konferansjer, narrator historii. Piosenki to prawdziwa petarda i nawet Ci, którzy nie są fanami musicali kojarzą na pewno tytułowy Cabaret czy Wilkommen.
Deszczowa piosenka (1952), reż. Stanley Donen/Gene Kelly
Ponownie czekał mnie trudny wybór między musicalami ze Złotej Ery Hollywood. Uwielbiam wiele tytułów z tamtych czasów, m.in. Paradę Wielkanocną z duetem Judy Garland i Fred Astaire, My fair lady z Audrey Hepburn, Podnieść kotwicę z Frankiem Sinatrą i Dźwięki muzyki z cudowną Julie Andrews. Stanęło jednak na Deszczowej piosence. Co ciekawe, najpierw powstała tytułowa piosenka, a dopiero później dopisano do niej scenariusz. Jednak ten film to o wiele więcej niż ten jeden, kultowy utwór. Genialny jest Gene Kelly (to gwiazda musicali z tamtych czasów), ale kroku dotrzymują mu partnerzy: Debbie Reynolds i Donald O'Connor. Świetnie sprawdza się też pomysł na fabułę, czyli kręcenie filmu niemego, a następnie przeobrażenie go w musical. Problem polegał na tym, że gwiazda filmu... nie potrafi śpiewać. Humor jest trafiony, sam film podnosi na duchu, pełen jest ciepła i czaru, tak typowego dla starego kina. Deszczową piosenkę po prostu trzeba zobaczyć.
Bo Burnham: Inside (2021), reż. Bo Burnham
Na dokładkę dorzucam oczywiście najlepszy musical ostatniego roku – Bo Burnham: Inside. O nim pisałam już wcześniej, odsyłam tutaj. Nie mogłam go tutaj nie umieścić po tym jak maltretowałam w nieskończoność pochodzące z niego piosenki.
Skończyłam tę listę z uczuciem niespełnienia. Mam wrażenie, że pominęłam tyle ukochanych filmów! Przecież dobrze pamiętam te emocje związane z oglądaniem klasyków jak Nędznicy (I dreamed a dream to piosenka petarda, ale kocham też Empty Chairs at Empty Tables w wykonaniu Redmayne'a), Upiór w operze (jeszcze niedawno wersja sceniczna była do obejrzenia na YouTube i nadal jestem tą historią oczarowana). Do tego już wspomniany Moulin Rouge! (c'mon taniec do Roxanne przyprawia o ciary) oraz pełen świetnych utworów i elektryzujących scen tańca Grease.
Z trochę innych tytułów świetnie się bawiłam podczas oglądania mrocznego Sweeney Todda, sprawnie zbudowany jest tam mroczny klimat, a casting wymarzony – Helena Bonham Carter i Johnny Depp tworzą pięknie pokręconą parę. Morze łez wylałam na Tańcząc w ciemnościach, to oryginalna produkcja, a główną rolę gra Björk i jej piękna muzyka. Płacz towarzyszył również oglądaniu belgijskiego filmu W kręgu miłości, do którego ścieżki dźwiękowej często wracam.
Rozrywkę przynosi Hairspray, a także bajkowe, aczkolwiek zawierające współczesny twist Into the Woods. Cudownie ogląda się drogę do sławy głównych bohaterek filmu Dreamgirls. Z tego musicalu doceniam soundtrack, szczególnie piosenkę And I'm Telling You I'm Not Going w wykonaniu Hudson, która wywołuje ciary, a przy Listen Beyoncé wyłam niejeden raz pod prysznicem. Dla poprawienia humoru sprawdza się młodzieżowa opowieść o grupie a cappella – Pitch perfect.
Są też musicale związane z konkretnymi twórcami świata muzyki. Świetną zabawę gwarantuje wakacyjna opowieść z muzyką Abby w tle, czyli Mamma mia!. Najlepszą muzyczną biografią pozostaje dla mnie wciąż świeża produkcja o Eltonie Johnie – Rocketman. Zakochałam się też w filmie Across the Universe, szczególnie że w czasie jego premiery przeżywałam fascynację Beatlesami. Wykorzystanie ich utworów i stworzenie wokół nich fabuły naprawdę mnie zachwyciło.
Wszystkie te tytuły cenię za różne elementy i trochę wstyd, że nie umieściłam ich na liście. Jest też grupa filmów muzycznych, których seanse wciąż przede mną: m.in. tegoroczne In the Heights i Hamilton (czekam na Disney+). Jeżeli jesteście fanami musicali dajcie koniecznie znać, które filmy są Waszymi ulubieńcami.