niedziela, 27 sierpnia 2017

Najważniejsze to zachować równowagę - „Bohater Wieków” Brandon Sanderson



*Bohater Wieków*
Brandon Sanderson

*Język oryginalny:* angielski
*Tytuł oryginału:* The Hero of Ages
*Gatunek:* fantasy
*Forma:* powieść
*Cykl:* część #3
*Rok pierwszego wydania:* 2011
*Liczba stron:* 672
*Wydawnictwo:* MAG

Natura świata jest taka, że tworząc coś, często niszczymy coś innego.
*Krótko o fabule:*
Kontynuacja „Z mgły zrodzonego” i „Studni Wstąpienia”. 
Czy zabicie Ostatniego Imperatora, by obalić Ostatnie Imperium, było właściwym krokiem? Wraz z powrotem zabójczej formy wszechobecnych mgieł, wzmagającymi się opadami popiołów i coraz potężniejszymi trzęsieniami ziemi, Vin i Elend zaczynają mieć wątpliwości. Przed wieloma laty Zniszczeniu – jednej z pierwotnych istot, które stworzyły świat – obiecano prawo do unicestwienia wszystkiego, co istnieje. Teraz, gdy Vin została podstępem nakłoniona do uwolnienia go ze Studni Wstąpienia, Zniszczenie pragnie wyegzekwować swoje prawo.
- opis wydawcy

*Moja ocena:*
Siadam do pisania swojej opinii na temat Bohatera Wieków i chyba trochę mi smutno. Ja wiem, że wciąż mnóstwo książek Brandona Sandersona przede mną, ale jakoś trudno rozstawać się z tak świetnymi bohaterami i światem, które spotykamy w trylogii Ostatnie Imperium. I nawet się po cichu cieszę, że starałam się rozciągnąć w czasie tę przygodę, robiąc przerwy między kolejnymi tomami. Jednak nawet to nie uchroniło mnie przed przeczytaniem ostatnich zdań trzeciej części. Teraz pozostało mi podzielić się z Wami moimi wrażeniami.
Te, oczywiście, są bardzo pozytywne. Wydaje mi się, że już każdy czytelnik o tym trąbił, ale trylogia Sandersona należy do najlepszych w gatunku. Jest to fantastyka młodzieżowa (Vin w pierwszym tomie to nastolatka), która zawiera wiele cech charakterystycznych dla tego gatunku, a zarazem jest piekielnie dojrzała. Bo mamy tutaj miłość, ale nie traktowaną jako siłę napędową fabuły, a raczej jej skutek uboczny, który z czasem dopiero wyrasta na naprawdę ważny wątek w trylogii. Jest też nasza bohaterka-wybawicielka o niebywałych mocach, ale kiedy poznajemy jej przeszłość, trudno nie kibicować jej w działaniach. Szczególnie, że nie spotykamy jej jako uzdolnionej bestii, a jako złodziejkę, która stara się nie wyściubiać nosa ze swojej nory. To dopiero działania reszty postaci sprawiają, że wyrasta z niej pewna siebie i swoich umiejętności kobieta. Idąc dalej - postacie drugoplanowe nie ograniczają się do ról zapychaczy i przyjaciół. Poznamy mnóstwo pełnokrwistych bohaterów, czy to będzie jeden z dowódców armii czy chłopak, zwerbowany do stania na czatach, ale pragnący czegoś więcej. Każdego z nich dokładnie poznamy, ich motywacje będą jasno przedstawione, a rola okaże się znacząca w fabule.
Sanderson nie traktuje też po macoszemu systemu magii, co spotykam coraz częściej w przypadku literatury fantastycznej, a czego osobiście bardzo nie lubię. Wprowadzanie zdolności na zasadzie: jestem magiem, potrafię czarować po prostu mnie boli. W przypadku tej trylogii nie ma się do czego przyczepić. Autor przedstawia system oparty na używaniu metali, w trzech różnych odsłonach, czyli tworzy jakby trzy rodzaje (nazwijmy to roboczo) czarodziei. Moce nie są nieskończone, opierają się na posiadaniu odpowiednich stopów metali, które są swoistym paliwem. Całość działania jest naprawdę złożona, ale jednocześnie przedstawiona w taki sposób, że używanie magii w świecie Sandersona staje się dla nas przejrzyście jasne i jak najbardziej logiczne.
źródło
Rozpisałam się trochę ogólnie o całej trylogii. Jak jednak na tle poprzednich książek wypada Bohater Wieków? Ano, bardzo dobrze. Pamiętacie (albo i nie), że w opinii na temat Studni Wstąpienia narzekałam trochę, że za dużo było politykowania i militarnych zagrywek. W trzeciej części mamy tego pozostałości na początku książki, jednak im fabuła toczy się dalej, tym jest lepiej. Przyznaję, że nie wprawiła mnie w zachwyt od pierwszych stron, ale kiedy zaczęła wciągać to robiła to na sto procent i po prostu nie dało się odłożyć jej na bok - musiałam dowiedzieć się jaki będzie finał.
I to właśnie ten finał zasługuje na największe oklaski. Przez dłuższy czas Sanderson wprowadzał masę wątków i zarzucał nas małymi wskazówkami, które wydawały się wtedy niezbyt potrzebne. Oczywiście, nic bardziej mylnego. Prawdziwym zaskoczeniem okazało się, że autor w takim stopniu przemyślał fabułę. Nagle wszystkie elementy świata przedstawionego zaczęły wskakiwać na odpowiednie miejsce i prowadzić do idealnego zakończenia.
W fantastyce panuje pewna moda na poświęcenie. Kto nie lubi dobrego, bohaterskiego oddania czegoś ważnego w zamian za dobro ogółu? Nawet w naszym życiu spotkać możemy przykłady codziennego bohaterstwa, kiedy ktoś poświęca coś dla innych. Natomiast w książkach narasta to do o wiele większych rozmiarów, a my możemy być pod o wiele większym wrażeniem. Sanderson korzysta z tego motywu z mistrzowskim zacięciem już od początku serii i trzyma poziom do końca. Pokazuje, że czasami poświęcenie jednego, może doprowadzić do rozwoju czegoś ważkiego w zamian. I dzięki temu  po raz kolejny podbił moje serce.
Trylogia Ostatnie Imperium to prawdziwa gratka dla fanów fantastyki. Niech Was nie zmylą opisy i wrażenie, że to może być typowa historia od zera do bohatera. Autor postarał się o dopracowanie każdego szczegółu, a fabuła okazała się głęboko przemyślana i piekielnie oryginalna. Bohaterowie zabierają nas w heroiczną podróż, walcząc o nowy, lepszy świat. To po prostu inteligenta książka, a zarazem świetna rozrywka. Czy trzeba mówić coś więcej? 

Moja ocena: 9/10



środa, 23 sierpnia 2017

Prawda bardziej przerażająca niż fikcja - „Dzikie łabędzie. Trzy córki Chin” Jung Chang



*Dzikie łabędzie. Trzy córki Chin*
Jung Chang

*Język oryginalny:* angielski
*Tytuł oryginału:* Wild Swans: Three Daughters of China
*Gatunek:* biografia/autobiografia/pamiętnik
*Forma:* powieść
*Rok pierwszego wydania:* 1991
*Liczba stron:* 640
*Wydawnictwo:* Znak literanova
„Porządnej kobiecie” nie wolno było mieć zdania, a jeśli już je miała, z pewnością nie powinna być do tego stopnia bezczelna, żeby je wypowiadać.
*Krótko o fabule:*
Przejmująca opowieść o trzech pokoleniach jednej rodziny, której doświadczenia tworzą niezwykły obraz przemian, jakie dokonały się w Chinach.
Babka autorki zgodnie ze starą tradycją miała zabandażowane stopy, a rodzice przeznaczyli ją na konkubinę generała.
Matka stała się zaangażowaną komunistką walczącą o nowe Chiny. Jednak gdy razem z mężem zaczęli dostrzegać okrucieństwo Mao, oboje doświadczyli bezwzględnych prześladowań podczas Rewolucji Kulturalnej, byli torturowani i zostali zesłani do obozów pracy.
Mała Jung dorastała jako Pionierka z Czerwoną Książeczką pod pachą, ale jako młoda kobieta zdecydowała się skorzystać z cudem nadarzającej się okazji i opuścić swój kraj na zawsze. Mieszkając w Londynie, napisała książkę, która pozwoliła zrozumieć światu, czym tak naprawdę są współczesne Chiny.
- opis wydawcy

*Moja ocena:*
Nie wiem czy się z Wami kiedyś tym faktem dzieliłam, ale rzadko czytam opisy książek. Zazwyczaj wybiórczo skupiam się na kilku zdaniach z notki wydawniczej, do tego przejrzę recenzje na goodreads i często na tej podstawie wybieram sobie lektury. Do Dzikich łabędzi zachęciło mnie, oprócz powyższych, miejsce akcji, czyli Chiny. Pamiętam jak kilka lat temu czytałam Kwiat Śniegu i sekretny wachlarz, w którym spore wrażenie zrobiła na mnie kultura tego kraju. W każdym razie mój sposób selekcji okazał się odpowiedni, a Dzikie łabędzie bardzo dobre.
Jung Chang urodziła się w 1952 roku w rodzinie chińskich komunistów. Dzięki podjęciu studiów anglistycznych dostała możliwość wyjazdu do Wielkiej Brytanii, gdzie później osiadła na stałe. Postanowiła opisać wydarzenia z życia swojego, jej matki i babki, na tle wydarzeń historycznych w Chinach. Powieść Dzikie łabędzie przyniosła jej światową sławę, sprzedano ponad 13 milionów egzemplarzy. Do tej pory jej czytanie jest zakazane przez władze w Chinach.
Przez to, że nie czytam opisów, nie wiedziałam, że spotkam się ze swoistym pamiętnikiem. Początkowe zaskoczenie szybko zostało zastąpione zaciekawieniem. Autorka ma ogromny dar wciągania w swoją historię. Pomimo dość obszernej treści, owocującej w sporą liczbę opisów i wątków pobocznych, czytelnik się przy niej nie nudzi. I duża w tym zasługa tego, że wszystko to wydarzyło się naprawdę. Czytając, trudno było mi się z tym pogodzić, że na świecie wciąż można żyć w ten sposób, będąc niewolnikiem systemu, bez możliwości podjęcia z nim walki, ponieważ od razu zostaje się eliminowanym. Ale to jeszcze nic. Największe wrażenie robi to, że system wyniszczał własnych popleczników. To było tak głęboko niesprawiedliwe, że pewnie wyśmiałabym bujną wyobraźnię autorki - gdyby nie były to prawdziwe wydarzenia.
rodzice Jung Chang, źródło
Często ubolewam nad tym, że słabo znam się na historii. Na szczęście wciąż z pomocą przychodzą mi tego typu książki. Dzięki niej dowiedziałam się wielu faktów na temat współczesnej historii Chin, przy okazji poznając życie konkretnej rodziny, do której mogłam się przywiązać i z którą przeżywałam poszczególne wydarzenia. Oczywiście słyszałam wcześniej o kulcie Mao i dojściu komunistów do władzy w Chinach, ale wszelkie szczegóły były dla mnie wielką niewiadomą. Dlatego Dzikie łabędzie to prawdziwa skarbnica wiedzy, jeżeli o to chodzi.
Wiecie już, że wiele tutaj polityki, przemian społecznych, ekonomicznych tego azjatyckiego kraju. Przyznaję, że może to brzmieć trochę nudno. Jednak nie martwcie się, z pomocą przychodzą bowiem trzy główne bohaterki, których życie opisane jest w książce. Najpierw poznajemy dzieciństwo babki pani Chang. Dorastała w czasach, kiedy nadal panowała moda na krępowanie stóp (jeżeli nie wiecie co to takiego, to pozostawię Was w słodkiej nieświadomości - dowiedzcie się z książki), a kobieta była niemal przedmiotem sprzedawanym mężczyznom. Jako że babka była piękną dziewczyną została konkubiną (jedną z wielu!) wysoko postawionego generała. To już jest wyjście do bardzo ciekawej historii. Następnie poznamy mamę autorki, która przeszła przez prawdziwe piekło dla dobra partii komunistycznej, ale nieprzerwanie wierzyła w jej moc. Natomiast ojciec Jung Chang zawsze przekładał dobro kraju nad dobrem rodziny i było to dla wszystkich jak najbardziej normalne, a nawet wskazane. 
Cała ta rodzina przeżywała wydarzenia tragiczne, po których wielu ludzi nie potrafiłoby się pozbierać. I nie mówię tu tylko o psychicznej walce - ciągłym strachu, żeby się nie wychylać, palić książki, żeby nie być posądzonym o burżujstwo bądź powinowactwo z kimś, kto kiedyś należał do Kuomintangu. Chodzi też o czysto fizyczną przemoc, jak klęczenie w deszczu przed domem, w celach nauczki. A uwierzcie, to jeszcze nic, bo w książce pełno jest realistycznych opisów pobić i znęcania się nad innymi. Tym bardziej jest przerażająca i tym większe robi na czytelniku wrażenie.
Nie będę się niepotrzebnie rozpisywać. Dzikie łabędzie to ważna powieść, którą powinniście poznać. Szczególnie jeżeli, tak jak ja, nie jesteście w pełni świadomi co jeszcze kilkadziesiąt lat temu działo się w Chinach. Polecam!

Moja ocena: 8/10


  Za egzemplarz dziękuję wydawnictwu Znak literanova.

niedziela, 20 sierpnia 2017

„Anne with an e”, czyli mroczna strona rudowłosej marzycielki

Kiedy tylko zobaczyłam zwiastun tego serialu wiedziałam, że muszę go obejrzeć. Pamiętam jak dawno temu, jeszcze jako dzieciak, zbliżający się do lat nastoletnich, zaczytywałam się w przygodach Ani z Zielonego Wzgórza. Co prawda było to tak dawno, że nie pamiętam nawet czy przeczytałam wszystkie części (za to pamiętam piękne, stare wydania wypożyczane z biblioteki). Nie muszę się jednak martwić - zamówiłam dzisiaj cały cykl (dorwałam sentymentalne wydania!) i będę sobie odświeżać całość. 
Czuję się trochę jak dzieciak. Ale szczęśliwy dzieciak.
Oprócz książek pokochałam również ekranizacje z Megan Follows w roli Ani. Oglądałam je za każdym razem kiedy emitowała je polska telewizja i kibicowałam butnej bohaterce. Szczerze powiedziawszy nie wiem jak teraz podeszłabym do tych filmów, bo pewnie nie były tak dobre jak mi się wtedy wydawało. Sentyment jednak pozostał. 
Rozumiecie już dlaczego tak czekałam na wersję serialową? Na dodatek emisją zajął się Netflix, więc już na początku odetchnęłam z ulgą. Czy słusznie?
Dla osób, które nie znają fabuły (a nuż ktoś taki się znajdzie): w serialu poznajemy historię Ani Shirley (Amybeth McNulty), sieroty, która przyjeżdża do Avonlea, gdzie ma zostać adoptowana przez dwójkę rodzeństwa. Nie obędzie się bez problemów - otóż Maryla (Geraldine James) i Mateusz (R.H. Thomson) prosili o przysłanie im chłopca, który pomógłby w gospodarstwie. Trafia się im jednak Ania, która ostatecznie zostaje przez nich adoptowana.
Nikt chyba nie zaprzeczy, że serial jest świetnie wyprodukowany. Mnóstwo elementów jest tutaj idealnie wykonanych i dobranych. Zacząć można od obsady, która od razu robi wrażenie. Wiadomo, że do Megan Follows pozostanie sentyment, ale to Amybeth wydaje się być idealną Anią. Przeraźliwie chuda, z rudymi warkoczami i twarzą usianą piegami. A najpiękniejsze jest to, że im dłużej na nią patrzymy tym bardziej jej uroda przypada nam do gustu. Trudno też odmówić jej zdolności - kiedy trzeba szarżuje aktorsko (szczególnie w momentach brodzenia w wyobraźni), a kiedy się uśmiecha człowiekowi robi się lekko na duszy. Cała obsada drugoplanowa również zadowala (no, chociaż mnie nie przekonała Diana), a na specjalne wyróżnienie należy Geraldine, która gra Marylę i Lucas Jade Zumann, wcielający się w Gilberta Blythe. Te dwie postacie mają w serialu najwięcej charyzmy i zdecydowanie przyciągają uwagę widza.
Ogromnie podobała mi się również praca osób odpowiedzialnych za całą otoczkę estetyczną serialu. Zdjęcia momentami zapierają dech w piersiach - mamy szerokie kadry, a w nich cudowne klify, lasy i w ogóle naturę, która zachwyca. Świetna jest też praca kamery, jeżeli chodzi o zbliżenia - o wiele łatwiej wywołuje dzięki temu emocje u widza. Na dodatek idealnie gra tutaj światło czy kolorystyka kadrów (w większości ponura, ale zawsze utrzymana bardzo w klimacie danej sceny). Nie możemy również zapomnieć o muzyce, która poruszyła mnie najbardziej. Ten serial ma naprawdę genialny soundtrack
Do tej pory było słodko i pochwalnie, ale muszę przejść do tego co mnie najbardziej raziło w tej produkcji. Tym czymś jest wszechobecny Dramatyzm (tak, przez duże „D”). Ci, którzy czytali książkę albo oglądali wcześniejszą ekranizację zapewne wspominają historię Ani jako ukazanie problemów dorastania, odnalezienia się w społeczeństwie, znalezienia przyjaźni - całość podana w lekki, łatwo przyswajalny sposób. Od razu wspomnę, że absolutnie nie oczekiwałam tego od tego serialu. Przyjęłam do wiadomości, że twórcy zdecydowali się pójść bardziej mroczną drogą. Ale żeby AŻ TAK?
Twórcy serialu z odcinka na odcinek starali się bardziej dokopać naszym bohaterom. Nie wiem czy zauważyli, że już w oryginalnej historii nie mieli łatwo, ale mimo to dorzucali im kolejne kłody pod nogi. A bohaterowie starali się je przeskoczyć i biec dalej (czy ktoś też zauważył, że w ogóle w serialu dużo biegają? W pierwszych odcinkach Ania wciąż gdzieś wybiegała albo Mateusz biegł za nią). Na początku nawet to kupowałam, ładnie to współgrało z klimatem serialu, ale moim zdaniem twórcy powinni pamiętać o zdaniu: co za dużo, to niezdrowo. 
Według mnie najlepiej w serialu wypadają w ogóle te sceny, które pochodzą z oryginalnej powieści. Przykładowo szkolna rywalizacja Ani z Gilbertem czy podwieczorek, na który zaproszona została Diana. Trochę mi też brakowało lepszego zbudowania przyjaźni między dziewczynkami - początkowo jakoś nie uwierzyłam w łączącą je więź. W ostatnich odcinkach było już lepiej, ale wciąż uważam, że mało było tam miejsca dla rozwinięcia ich znajomości.
Serial też na siłę wtrącał wątki związane m.in. z feminizmem. Podoba mi się, że zdecydowano się poruszyć ten temat, ale czasami bolał mnie sposób jego przedstawiania. Wciskano go niemal w każdy odcinek, tłumacząc widzowi: „tak, teraz będziemy mówić o prawach kobiet!”. Czasami naprawdę sami moglibyśmy wywnioskować, że chodzi o feminizm, nie trzeba widzowi wszystkiego wykładać jak pastuch krowie na rowie - trochę wiary w naszą inteligencję.
Rozumiecie więc, że jestem trochę rozdarta jeżeli chodzi o serial Anne with an e. Niektóre sceny powodowały u mnie dzikie podekscytowanie, a inne niemal żenowały. Jedno jest pewne - nie mogę przestać o nim myśleć i chcę więcej, więc to dobry znak. Liczę na to, że twórcy w kolejnych sezonach pójdą w dobrą stronę, a my będziemy się cieszyć tym serialem jeszcze przez długi czas. Szczególnie, że wiele dopisanych przez nich scen było świetnych (przeszłość Maryli czy jej relacja z Małgorzatą) i mam nadzieję, że takich będzie więcej. A tego Dramatyzmu ciutkę mniej. Proszę.


Ktoś oglądał? Co sądzicie?

poniedziałek, 14 sierpnia 2017

Ciekawostki z życia gwiazd Złotej Ery Hollywood - „Ostatni z żywych: Opowieści z fabryki snów” Roger Moore


 *Ostatni z żywych*
Roger Moore

*Język oryginalny:* angielski
*Tytuł oryginału:* Last Man Standing
*Gatunek:* autobiografia
*Rok pierwszego wydania:* 2015
*Liczba stron:* 285
*Wydawnictwo:* REBIS
Gdy ktoś umiera, jest tak, jakby wyszedł do innego pokoju; wiemy, że tam jest, ale nie mamy klucza, więc nie możemy tam wejść.
*Krótko o fabule:*
W tej bajecznej kolekcji anegdot sir Roger wspomina zabawne i zaskakujące epizody z własnego życia - od pracy modela na początku lat 50. po realizację siódmej części Gwiezdnych wojen w Pinewood Studios - a także zasłyszane historie o imponującym gronie gwiazd, takich jak Frank Sinatra, Gregory Peck, David Niven, Joan Collins, Michael Caine, Christopher Lee i wiele innych. Ostatni z żywych to klasyczny, intrygujący i dowcipny Moore w szczytowej formie.
- opis wydawcy

*Moja ocena:*
Prawda jest taka, że raczej nie sięgam po biografie czy autobiografie. Do tej pory kojarzyły mi się z książkami przesyconymi faktami z życia gwiazdy, które mimo że ciekawe, nie potrafią wciągnąć jak zwyczajna fabuła. Na szczęście postanowiłam przeczytać Ostatniego z żywych i w końcu mogę zmienić zdanie.
Roger Moore urodził się w 1927 roku, a zmarł 23ego maja 2017 roku. Tę książkę wydano w Polsce dwa lata przed jego śmiercią, a z kart tryska ogromny optymizm i humor tego brytyjskiego aktora. Najbardziej znany jest z postaci Jamesa Bonda (w którego wcielał się w latach 1973-1985) i z serialu Święty.
Moje największe obawy polegały na tym, że nie znam twórczości tego aktora. Oczywiście, widziałam któregoś Bonda w jego wykonaniu (swoją drogą, muszę sobie odświeżyć całą tę serię). Jednak na tej podstawie trudno byłoby mi określić się jako jego fankę czy antyfankę. Na szczęście już pierwsze rozdziały rozwiały moje wątpliwości - ta książka nie dotyczy życia Rogera Moore. A raczej nie tylko jego życia. To także olbrzymi zbiór anegdot ze świata kina, często dotyczących gwiazd, które znam i podziwiam. Czyli to takie wspomnienia aktora na temat przemysłu, w którym obracał się od lat młodzieńczych. 
Dowiemy się również wielu ciekawostek na temat pana Moore. Przeprowadzi nas przez wydarzenia ze swojego życia, sprytnie wplatając w międzyczasie usłyszane anegdoty na temat innych osób z branży. Sam Roger zaczynał jako model i statysta (w Cezarze i Kleopatrze grał rzymskiego żołnierza), a jego przełomem w karierze okazała się rola w serialu Święty. Dzięki niej zdobył sławę, a później pracował z wielkimi nazwiskami przemysłu filmowego. Przyjaźnił się m.in. z Michaelem Cainem czy Frankiem Sinatrą. Udzielał się również charytatywnie, był ambasadorem dobrej woli UNICEF. A także, co najważniejsze w kontekście tej notki, był świetnym gawędziarzem i udało mu się wydać kilka książek.
młody Roger Moore z Elizabeth Taylor - źródło
Nie będę jednak oszukiwać - najlepszymi fragmentami książki są właśnie ciekawostki z życia gwiazd minionych lat. Często dość pikantne, bo Moore jest bezkompromisowy i już we wstępie przyznaje, że nie będzie hamował języka, chcąc przedstawić sytuacje jak najbardziej rzeczywiście. Dowiemy się m.in. jaka była przyczyna sławetnego konfliktu między Bettie Davis a Joan Crawford. Swoją drogą Moore się nie patyczkuje i przedstawia Davis w dość negatywnym świetle, cytuje nawet jej słowa po śmierci Joan. Podobno nie chciała przestać źle mówić o aktorce i zapytana o to odparła: „To, że ktoś umarł, nie oznacza jeszcze, że się zmienił.”.
Książka podzielona została na kilka rozdziałów. Do najlepszych zaliczam te, w których występowało najwięcej znanych mi nazwisk, czyli o aktorkach w Zabawne i zadziorne - panie w rolach głównych oraz o słynnej „Szczurzej paczce”, czyli Rat Pack. Przyjemnie się czytało o perypetiach tak znanych osób jak Frank Sinatra, Ava Gardner, Sammy Davis Jr czy Grace Kelly. 
Dla równowagi były też fragmenty, które interesowały mnie mniej. Przykładowo ostatnie rozdziały, które dotyczyły producentów, szczególnie mnie nie pociągały. Było tam kilka ciekawych informacji, zwłaszcza na temat talentu tych ludzi do pozyskiwania pieniędzy i negocjacji, ale nie były to tak absorbujące anegdoty jak te dotyczące gwiazd.
Trzeba też wspomnieć o wydaniu książki, które robi wrażenie. Twarda okładka, a we wnętrzu całe mnóstwo zdjęć. Sprawia to, że lektura przebiega naprawdę błyskawicznie. Ponad dwieście stron, z gawędziarskim talentem Moore'a i historycznymi ilustracjami zajmie Wam najwyżej kilka godzin.
Zapewne nie jest to pozycja dla każdego. Jednak jeżeli interesujecie się kinem, a to ze Złotej Ery Hollywood jest Wam szczególnie bliskie, to warto zajrzeć do autobiografii Rogera Moore i dowiedzieć się więcej na temat naszych ulubionych gwiazd i samego przemysłu filmowego. Pomimo że autora nie ma już z nami, to wciąż możemy go spotkać. Chociażby na ekranie domowego telewizora. Ja na pewno będę chciała nadrobić jego filmografię.




Za egzemplarz dziękuję wydawnictwu REBIS.

piątek, 11 sierpnia 2017

Rozwiązanie konkursu [„Lśnij, morze Edenu” i „Kobieta na schodach”]

Cześć.

Jak widzicie (albo i nie) zaszły tutaj pewne zmiany. Przede wszystkim przeniosłam się na nową domenę i zmieniłam nazwę bloga. Mam nadzieję, że przyzwyczaicie się do tej nowej i będziecie nadal mnie wspierać w blogowych działaniach. Jeżeli się zastanawiacie dlaczego właśnie Micha, to podpowiem, że ma to związek z moim prawdziwym imieniem :) Wydaje mi się, że teraz będzie bardziej osobiście, bo Magiel był trochę nieprzemyślany i ad hoc (szczególnie, że to jednak mało oryginalna nazwa, biorąc pod uwagę masę innych magli w świadomości społeczeństwa), a utrzymał się i tak dość długo.

Jest jednak sprawa o której nie wiedziałam podczas przeprowadzki, a która zabolała najmocniej. Utrata komentarzy.

Z tego powodu naprawdę jest mi ogromnie smutno, bo była w nich prawdziwa skarbnica - i Waszego zdania na różne tematy, i polecajek, i dyskusji. Ale staram się sama pocieszać, mówiąc: będą następne! I na to liczę, czytelnicy ;)

Jednak nie przedłużając, czas ogłosić wyniki konkursu. Na szczęście wszystkie komentarze przetrwały na moim mailu. 

Zwycięzcami zostają:

Gratuluję i maile do wygranych właśnie zostały wysłane. Gdyby był jakiś problem to piszcie do mnie :)

A na dniach powinny pojawić się recenzje książek: „Ostatni z żywych” Rogere'a Moore oraz „Bohater Wieków” Brandon Sanderson.

poniedziałek, 7 sierpnia 2017

Upadek jednej cywilizacji i ewolucja innej - „Dzieci czasu” Adrian Tchaikowsky

Cała i zdrowa wróciłam z najpiękniejszego festiwalu muzycznego! Łapcie więc od razu świeżutką opinię na temat Dzieci czasu, czyli fascynującej książki science ficion.


*Dzieci czasu*
Adrian Tchaikowsky

*Język oryginalny:* angielski
*Tytuł oryginału:* Children of Time
*Gatunek:* science fiction
*Forma:* powieść
*Rok pierwszego wydania:* 2017
*Liczba stron:* 566
*Wydawnictwo:* REBIS
A jednak najwyraźniej budowanie przyszłości nie jest takie proste. Każda nić łączy się z kolejną i niełatwo jest przestać je splatać.
*Krótko o fabule:*
Ostatni ludzie opuścili umierającą Ziemię, by desperacko poszukiwać wśród gwiazd nowego domu. Odkrywają prawdziwy skarb, pozostałość po dawnej eksploracji kosmosu: terraformowaną planetę, jakby wprost przygotowaną na ich przyjęcie. Nowy Eden okazuje się jednak daleki od idyllicznej przystani dla ludzkości. Eksperymenty z czasów ziemskiego Starego Imperium stworzyły tam cywilizację, która dla ludzi jawi się niczym najgorszy koszmar. Szybko staje się jasne, że w nieuchronnym konflikcie może ocaleć tylko zwycięzca. Gra o przetrwanie będzie bezwzględna. Czy ludzie zasługują na to, by zostać spadkobiercami nowej Ziemi?
- opis wydawcy

*Moja ocena:*
Powieści science fiction wciąż nie zajmują ciepłego miejsca w moim sercu. Niby niedaleko im do fantastyki, ale ja o wiele bardziej preferuję ten drugi gatunek. Nie zrażam się jednak - nadal poszukuję i daje szansę kolejnym tytułom. Dzieci czasu zainteresowały mnie dzięki temu, że zdobyły nagrodę im. Arhtura C. Clarke'a (pierwszą książką uhonorowaną tą nagrodą była Opowieść podręcznej Margaret Atwood). Po skończonej lekturze mogę powiedzieć, że było warto. 
Adrian Tchaikowsky, a właściwie Adrian Czajkowski to syn polskich emigrantów, mieszkający w Anglii. Studiował zoologię i psychologię, pracował jako radca prawny w Leeds. Interesuje się historią naturalną, ze szczególnym naciskiem na świat owadów. Sławę zdobył dzięki cyklowi fantasy Cienie Potępionych.
To, co często zawadzało mi w pozycjach tego gatunku było lekceważenie elementów technicznych, które niesie ze sobą człon „science”. Wydawało mi się, że autorzy zarysowują jedynie tło wydarzeń, bez skupiania się na szczegółach świata przedstawionego. Tym razem jednak otrzymałam tego nawet z nadwyżką. Widać od razu, że Tchaikowsky przenosi swoje zainteresowania w treść Dzieci czasu - wszystko tutaj ma naukowe wytłumaczenie i wydaje się logicznym następstwem ewolucji znanego nam świata. 
Narracja prowadzona jest z dwóch perspektyw. Pierwszą jest ta, która przedstawia poczynania mieszkańców ostatniego statku-arki, Gilgamesza, z ludzkim ładunkiem, mającym za zadanie znalezienie i osiedlenie się na nowej planecie. Druga natomiast pokazuje nam, przyspieszoną za pomocą specjalnego wirusa, ewolucję gatunku owadów na przestrzeni tysiącleci. Czyli mamy jeden rozdział o poczynaniach ludzi w kosmosie, a drugi na temat życia jednego z milionów pająków, mieszkającego na zielonej planecie. I nigdy bym się nie spodziewała, że czytanie o przygodach owadów może tak wciągać.
źródło
Autor wybrał na swoich bohaterów ciekawe jednostki ze społeczeństwa. Na ostatnim statku-arce rozkazy wydaje twardą ręką Guyen, szefem ochrony jest Karst, sprawami sprzętowymi od strony inżynierskiej zajmuje się Lain, a taką główną postacią jest Holsten, czyli specjalista od zadań lingwistycznych. Jak to się dzieje, że bohaterowie nie zmieniają się w przeciągu tysięcy lat? Oczywiście skorzystano z pomysłu „drzemek” - czas mija, ale dla człowieka śpiącego w kapsule na statku staje w miejscu. To dość typowe rozwiązanie. Zadziwia natomiast to, które zostało zastosowane na zielonej planecie. Tam poznajemy trzy główne pająki - samice Portię i Biancę oraz samca, Fabiana. Te owady nie przeżyją tysięcy lat, ale w kolejnych częściach będziemy poznawać historię z perspektywy ich potomków, dla ułatwienia nazywanych tymi samymi imionami. Tak jak postacie ludzkie były mi dość obojętne, traktowałam je raczej jako narzędzie do pchnięcia akcji do przodu, tak do tych owadzich się przywiązałam! Trochę to trwało, ale wraz z biegiem historii szczerze kibicowałam rozwojowi tej nowej, fascynującej cywilizacji z zaradną pajęczycą, Portią, na czele.
Jednym z najciekawszych elementów książki jest właśnie opis, w jaki sposób terraformowana planeta została tak licznie zaludniona i jak wyglądały poszczególne etapy tego procesu. Dzięki temu, że co kolejną część przeskakujemy w czasie, mogliśmy dość dokładnie poznać następujące po sobie ery życia planety. Autor tłumaczy szybkość postępu pająków tajemniczym wirusem, który pierwotnie przeznaczony był dla małp - niestety eksperyment się nie powiódł i zamiast małp na planecie zostały jedynie owady, na które zadziałał nanowirus.
Początkowo podchodziłam z dystansem do pomysłu wyboru pająków jako swoich bohaterów. Jak już wspomniałam, z czasem zmieniłam zdanie. Osobiście za tym gatunkiem nie przepadam, ale w książce sprawdził się idealnie. Duża w tym zasługa wiedzy autora - wykorzystał ciekawostki ze świata owadów, a niektóre ich zachowania odnosiły się do naszej historii. Jak wiadomo tym gatunkiem rządzą samice, które samców traktują jako taki środek do rozmnażania, a po wszystkim jeszcze się nimi posilają. Wraz z rozwojem cywilizacji pojawia się więc odwieczny problem równouprawnienia, ugryziony tym razem z drugiej strony! Bardzo podobał mi się ten pomysł.
Na uznanie zasługuje również to, w jaki sposób te dwa różne wątki znajdowały części wspólne. Oprócz akcji wewnątrz poszczególnych narracji, pojawiały się też momenty konfrontacji tych dwóch światów, a całość zmierzała ku nieuchronnej wojnie. Przyznam, że im bliżej końca tym bardziej byłam ciekawa jak to wszystko się rozwiąże, a autor wybrał opcję najbardziej zaskakującą. 
Dzieci czasu to pozycja obowiązkowa dla fanów science fiction. Oryginalna, napisana z rozmachem i ogromną wnikliwością od strony technicznej opowieść o upadku jednej cywilizacji i jednoczesnym powstaniu innej. Przestroga przed tym, co może spotkać ludzkość, jeżeli nadal będziemy przeć w kierunku wzajemnego wyniszczania siebie nawzajem i środowiska. Polecam.



Za egzemplarz dziękuję wydawnictwu REBIS.

wtorek, 1 sierpnia 2017

Lipcowy magiel filmowy

Dawno nie było tego typu wpisu, ale nie ma co się dziwić - ostatnimi czasy oglądam coraz mniej filmów (o czym już wspominałam w podsumowaniu półrocza). Jednak w połowie lipca dostałam małego kopa i postanowiłam trochę tytułów nadrobić.
Jeżeli się zastanawiacie dlaczego tak różne filmy mają taką samą ocenę to odsyłam do wpisu: MÓJ SYSTEM OCENIANIA.


Sekretne życie zwierzaków domowych (2016)

Dla nikogo nie jest tajemnicą, że lubię oglądać wszelakie animacje i bajki. Kiedy zobaczyłam zwiastun Sekretnego życia zwierzaków domowych to z miejsca się zakochałam i marzyłam o obejrzeniu tej produkcji. Okazało się jednak, że nie było warto.
Max (Tomasz Borkowski) jest szczęśliwym pupilem swojej pani i prowadzi sekretne życie, kiedy zostaje sam w domu, jak wszystkie zwierzaki. Jednak sielanka ulega zmianie - do jego domu wprowadza się bowiem nowy lokator, pies Duke (Jakub Wieczorek).
Niestety, nie macie co wierzyć zwiastunowi i różnym opisom. Ta bajka nie jest o tym, co robią nasze zwierzaki kiedy nie ma nas w domu. Owszem, znajdzie się takich kilka scen (większość pokazana jest zresztą w zwiastunie), ale po krótkim wstępie fabuła skupia się na przygodach psów - Maxa i Duke'a, którzy się gubią, wpadają w tarapaty, są ścigani i ratowani przez przyjaciół. Już brzmi dość bezbarwnie. Niestety jest jeszcze gorzej, bo moim zdaniem ta animacja nie jest ani dla dorosłych (ponieważ za dużo tam głupiutkich pościgów, stworzonych żeby zainteresować dzieci, a zarazem słabo rozpisanych, nic nie wnoszących, nudnych scen) ani dla maluchów (pokazalibyście swoim podopiecznym film, w którym pada zdanie: „Nie muszę wiedzieć jak to się nazywa, żeby to zabijać”?). Słabo w tym filmie wypada przesłanie moralizatorskie, całość przynudza. Bajkę ratuje kilka bardzo dobrych scen, które są raczej przerywnikiem w całości. I postać kota, która wypadła chyba najlepiej.

Moja ocena: 4/10

Destrukcja (2015)

Niedawno wspominałam sobie seanse filmowe z Jakiem Gyllenhaalem w roli głównej i stwierdziłam, że większość z nich była na bardzo dobrym poziomie. Przeglądając ofertę telewizji natknęłam się na Destrukcję, którą od dawna chciałam zobaczyć. 
Davis (Jake Gyllenhaal) to odnoszący sukcesy bankier, który - zdawałoby się - ma w życiu wszystko. Pewnego dnia w wypadku samochodowym ginie jego żona, a on stara się znaleźć sposób na poradzenie sobie ze stratą. 
Filmów dotyczących tego trudnego tematu było już całe mnóstwo i muszę przyznać, że Destrukcja na ich tle wypada bardzo mdło. Co prawda Jake stara się jak może, jak zresztą cała obsada, ale nie udało im się przeskoczyć mielizn wynikających z fabuły. Przyznam, że nie kupiłam postaci Davisa i jego przemiany, a także jego radzenia sobie ze stratą za pomocą wyładowania fizycznego. To mogłoby zadziałać, ale nie w przypadku tak rozpisanej postaci. Nie zadowalają również relacje głównego bohatera z całą resztą - nie poczułam tam ani jednej prawdziwej więzi. Film broni się aktorstwem i kilkoma dobrymi scenami, ale w porównaniu z produkcjami o podobnej tematyce to średniak. 

Moja ocena: 5/10

Baby driver (2017)

W ciągu ostatnich kilku tygodni trudno było nie usłyszeć pełnych zachwytów opinii na temat tej gorącej, letniej produkcji. Nastawiłam się na coś wspaniałego, szczególnie że Scott Pilgrim kontra świat (tego samego reżysera) to była niezła jazda bez trzymanki. Zapowiadał się więc oryginalny film akcji.
Baby (Ansel Elgort) prowadzi samochód tak, jakby urodził się za kierownicą. Pracuje dla bossa, który zleca mu przewożenie przestępców na miejsce akcji i wywożenie ich stamtąd bezpiecznie. Kiedy Baby poznaje Deborę (Lily James) postanawia zerwać z kryminalną przeszłością. Nie będzie to jednak takie proste.
Miał być oryginalny, bardzo dobry film akcji. Dostaliśmy natomiast bardzo dobry od strony technicznej kolejny film o pościgach, tych złych i szybkich samochodach. Przyznaję, że montaż, soundtrack i zdjęcia robiły wrażenie i uratowały ten film od całkowitej sztampowości. Jednak sama fabuła nie miała zbyt wiele oryginalności do zaoferowania. Szczególnie zawodzi pierwsza część, w której wszystko jest przewidywalne i po prostu nudne (zwłaszcza jeżeli ktoś nie jest fanem scen akcji). Lepiej zaczęło być już pod koniec, kiedy można było zauważyć trochę szaleństwa znanego z poprzedniego filmu reżysera. To jednak za mało, żeby uznać ten film za jakiś wybitny. Strona techniczna jak najbardziej na tak, aktorzy słodko radzą sobie na ekranie (chociaż samo rozpisanie postaci już bardzo schematyczne). Gdyby pokręcony poziom zakończenia przenieść na całość to bardziej by mnie to kupiło. A tak to dobrze zrealizowany film akcji, ale nic poza tym.

Moja ocena: 6/10

Plan Maggie (2015)

Lubię filmy z Gretą Gerwing. Może nie widziałam jeszcze ich zbyt wielu, ale ten jej czar na ekranie do mnie po prostu przemawia. A w Planie Maggie oprócz niej mamy jeszcze Ethana Hawke'a i Julianne Moore. No i wiecie już dlaczego chciałam zobaczyć.
Maggie (Greta Gerwing) mieszka w Nowym Jorku, pracuje na uniwersytecie jako konsultantka do spraw związanych z przyszłymi planami zawodowymi studentów. Postanawia zajść w ciążę, przez inseminację. Splata się to w czasie z poznaniem przystojnego (ale żonatego) wykładowcy - Johna (Ethan Hawke).
Bardzo dobrze spędziłam czas przy tym filmie. To taka komedia romantyczna, ale z bardziej niezależnym zacięciem, bez takiej schematyczności, z lepszym scenariuszem i świetnymi rolami. Każdy z aktorów pokazał się tutaj z bardzo dobrej strony. Greta jak zawsze czarowała, ale tym razem była mniej bezradna i zagubiona, a bardziej zdeterminowana i dążąca do celu. Julianne miała rolę drugoplanową, ale poradziła sobie świetnie w roli egocentrycznej Dunki. W filmie uwagę kradną przede wszystkim kobiety, ale dobrze wypada również Ethan Hawke, który z biegiem czasu nabiera jeszcze więcej wdzięku i kolejny raz podbija moje damskie serce. Jeżeli szukacie przyjemnej komedii romantycznej, ale nie takiej typowej jak spod sztandaru Hollywood, to ten film będzie dla Was. Podobało mi się ujęcie matczynej miłości i przedstawienie innego podejścia do miłości (albo jej braku) w związku. Czasami ogromne zakochanie znika i okazuje się, że to było tak naprawdę zauroczenie. No cóż.

Moja ocena: 7/10

Król Artur: Legenda miecza (2017)

Fanką filmów z elementami fantastyki jestem od zawsze, a te dotyczące legend rycerzy Okrągłego Stołu często mi się podobały. Po zobaczeniu zwiastuna nowego Króla Artura miałam mieszane uczucia i spodziewałam się czegoś raczej z niższej półki. Ale pozytywnie się zaskoczyłam
Po śmierci króla Uthera (Eric Bana) władzę w kraju obejmuje zły Vortigern (Jude Law). Szybko okazuje się, że jego rządy upłyną pod sztandarem ucisku ludności, a jedyną osobą stojącą mu na drodze może być zaginiony syn króla - Artur (Charlie Hunnam). Przeszukuje więc kraj w celu odnalezienia chłopaka potrafiącego wyciągnąć mityczny miecz z kamienia.
Przede wszystkim to był jeden z tych seansów kinowych, który minął mi błyskawicznie. Guy Ritchie, reżyser filmu, zdołał utrzymać moją ciekawość, jak również uwagę mojego współtowarzysza w kinie. Poprzedni obraz Ritchiego (Kryptonim U.N.C.L.E.) jakoś mnie nie przekonał, ale po reżyserze sławetnego Przekrętu najwidoczniej wciąż można się spodziewać dobrych filmów. Mnie kupił przede wszystkim takim oryginalnym połączeniem średniowiecznego klimatu ze współczesnymi, brytyjskimi gangami. Kto by się spodziewał - sprawdziło się to znakomicie. Co prawda duża tu zasługa genialnej ścieżki dźwiękowej i ... montażu. Montaż tutaj sprawił, że ciekawość sięgała zenitu, a reżyser gładko lawirował między przeszłością, przyszłością i teraźniejszością. Wszystko to z nutką humoru i mrugnięciem oka. Przeszkadza samo tło i legenda króla Artura, bo te sceny nawiązujące do znanej historii wypadały najgorzej. I postać złego rozpisana dość słabo (z serii „Jestem zły, pragnę władzy, ARGH!). Ale Jude Law w tej roli nadrabia charyzmą. Oprócz niego ekran kradła dla mnie postać maga, grana przez Astrid Berges-Frisbey. Moim zdaniem warto, szczególnie kiedy nastawiamy się na średniaka - ja się bawiłam przednio.

Moja ocena: 7/10

Spider-Man: Homecoming (2017)

Ostatnio stwierdziłam, że filmy o superbohaterach przestają być kinem dla mnie. To całe ratowania świata przed tym Złym z kosmosu, który chce rozwalić Ziemię mnie nie przekonuje (nawet druga część Strażników Galaktyki poszła trochę w tę stronę, a szkoda, bo pierwsza tak mi się podobała). Jednak zawsze miałam sentyment do człowieka-pająka i nie mogłam sobie odmówić wizyty w kinie.
Petera Parkera spotykamy świeżo po wydarzeniach znanych nam z ostatniej części Avengersów. Chłopak bardzo chce być częścią świata superbohaterów, jednak póki co musi zadowolić się pomocą mieszkańcom swojego miasta. Tymczasem na horyzoncie pojawia się sprawa przemytu broni, którą Spider-Man zamierza się zająć.
Ale to było dobre! Nowy Spider-Man nie sili się na zbędny patos, który tak często znajdujemy w tego typu produkcjach. To po prostu historia młodego chłopaka, który zyskał niebywałe moce i próbuje się z nimi oswoić. Nie będzie tutaj ponownie ogólnie znanego wstępu (ugryzienie przez pająka, przemiana itp.) tylko od razu wskoczymy w rzeczywistość Petera, która jest trochę geekowska, a równocześnie czarująca. To raczej historia dla młodzieży, co jest determinowane przez wiek bohaterów, ale ja (chociaż starsza) bawiłam się przednio, a humor trafiał w moje gusta (np. bardzo mnie śmieszyły wstawki z tej szkolnej telewizji!). Czyli jest lekko i przyjemnie, a zarazem historia jest ciekawa i wciąga. Bo tym razem nasz antagonista to nie jakiś Władca Planety X tylko szary obywatel, który miał pomysł na biznes i posunął się w nim za daleko. Na dodatek w tej roli idealnie sprawdza się Michael Keaton, który świetnie oddał swój charakter. Pochwały należą się oczywiście Tomowi Hollandowi za najlepszego do tej pory Petera Parkera. Podobało mi się też jak wpleciono wątek MJ, która nie jest tym razem zwykłą heroiną, ma charakterek i coś do powiedzenia. Dużo można pisać, ale podsumowując - nowy Spider-man to lekki, komediowy film o superbohaterach bez nadęcia, który idealnie umili Wasz wieczór.

Moja ocena: 8/10

Dunkierka (2017)

Postawmy sprawę jasno - nie jestem fanką filmów wojennych. Nawet jeżeli coś jest dobrze zrealizowane zazwyczaj mnie nie porusza i chociaż doceniam, to nie polecam. Tym razem było trochę inaczej.
Trudno jest tutaj pisać o fabule. Mamy po prostu sytuację, w której alianccy żołnierze, otoczeni przez wrogie wojska starają się wrócić do domu.
Brawa dla Christophera Nolana za tchnięcie odrobiny oryginalności do kina wojennego. Nareszcie nie mamy typowego filmu z bohaterskimi poświęceniami i wysokobudżetowymi scenami batalistycznymi. Jest minimalistycznie, a dzięki temu łatwiej wyczuć klimat niepokoju płynący z obrazu. Niemal potrafimy wyczuć napięcie odciętych wojsk, które z jednej strony mają nacierającego wroga, a z drugiej zdradziecki ocean. Na pewno pomaga genialna warstwa dźwiękowa i muzyczna (Hanz Zimmer jak zawsze nie zawodzi), która zdecydowanie zasługuje na Oscara. Podoba mi się też brak jednego bohatera, obserwujemy historię z kilku perspektyw, a każda z postaci ma zaledwie kilkanaście kwestii w filmie - większość opiera się na obrazie, dialogi są dość sporadyczne i w tym przypadku sprawdza się to idealnie. Cała warstwa techniczna zachwyca, aktorzy wypadają prawdziwie, a widz przejmuje się ich losem. Jedyne co może razić to ostatnia scena, która jednak pozostawia poczucie zagubienia z serii to co w końcu reżyser chciał przekazać?. Ale można chyba przymknąć na to oko, bo do kina i tak warto się wybrać.

Moja ocena: 8/10


A Wy, co ostatnio widzieliście?

Szukaj w tym blogu

Szablon dla Bloggera stworzony przez Blokotka