niedziela, 31 grudnia 2017

Podsumowanie 2017 roku i wyzwania czytelnicze oraz filmowe na 2018!

Czy tylko mi ostatnio czas ucieka przez palce? Dopiero co pisałam podsumowanie 2016 roku, a tutaj już nadchodzi 2018! Nie pozostaje nic innego jak się z tym pogodzić i popatrzeć do przodu. W nadchodzącym roku czekają nas kolejne ekscytujące przeżycia książkowe, filmowe, muzyczne, teatralne i w ogóle kulturalne.

Najpierw jednak, szybkie podsumowanie zeszłego roku.


Książek przeczytanych w tym roku mam 44 (wyczuwam fluidy Mickiewicza, „a imię jego czterdzieści i cztery...”). Było wśród nich wiele wspaniałych powieści i kilka średnich, ale chyba brak sporych rozczarowań. Wychodzi więc na to, że starałam się dobierać lektury przemyślanie, z czego jestem dumna. Gotowi na listę tegorocznych ulubieńców? ;)

Wszystkie książki z listy oczywiście bardzo polecam!

Co do filmów, to z roku na rok oglądam ich trochę mniej, ale wciąż nie mam na co narzekać. W 2017 zobaczyłam 102 tytuły. W porównaniu z poprzednimi latami o wiele częściej pojawiałam się w kinie na nowościach, za sprawą karty Cinema City Unlimited. Najbardziej polecam poniższe tytuły.

Z muzycznych ulubieńców, ten rok stał u mnie pod znakiem polskich twórców. Polubiłam się z Marią Peszek, zapętlałam płytę NowOsiecka, bawiłam się na koncertach Zalewskiego, Julii Pietruchy, Hey, Łąki Łan, domowych melodii. Słuchałam też często Mikromusic, The Dumplings, Darii Zawiałow, Lao Che. Na Woodstocku odkryłam też morze charyzmy, jaką posiadają członkowie zespołu Nocny Kochanek. Z zagranicznych twórców słuchałam przede wszystkim soundtracków („La La Land”, „King Arthur”). Zaczęłam też doceniać Snarky Puppy, o którym moi znajomi opowiadali mnóstwo dobrego.

Teatralnie było ciekawie. Widziałam trzy spektakle w ramach Przeglądu Piosenki Aktorskiej i dwa z Festiwalu Dialog (oba mają miejsce we Wrocławiu). Byłam również w teatrze w Legnicy i w Opolu. I przede wszystkim znowu wybrałam się do kina, na retransmisję dzięki Na żywo w kinach (znowu było cudownie!). W przyszłym roku mam zamiar też częściej dzielić się swoimi wrażeniami, nawet jeżeli niewielu moich stałych czytelników to interesuje. W styczniu jadę na „Wiedźmina” (Gdynia), w lutych wybieram się na „Frankensteina” (Wrocław), będzie więc o czym pisać.


Dobrze, ale co z kolejnym rokiem? Postanowiłam, dość spontanicznie, stworzyć dwa wyzwania i mam nadzieję, że ktoś z Was będzie nimi zainteresowany. Jeżeli chcecie wziąć udział w zabawie z poniższymi kategoriami to zapraszam też na stronę wydarzenia TUTAJ, gdzie mile widziane będą jakieś wrażenia po przeczytaniu książki z danej kategorii czy obejrzeniu filmu.
Wśród najbardziej aktywnych członków wyłonię osobę, do której pod koniec roku powędruje prezent-niespodzianka ;)





Lista wszechczasów -> TUTAJ



A jak Wam minął ten rok? Bierzecie udział w wyzwaniach? :)

sobota, 23 grudnia 2017

Zderzenie oczekiwań z rzeczywistością - „Młokos” Fiodor Dostojewski

Zapewne zauważyliście, że trochę mnie tutaj nie było. Okazało się, że poziom nagromadzonych spraw przedświątecznych po prostu mnie przytłoczył. Na szczęście wylądowałam już w rodzinnym domu i mam nadzieję znaleźć więcej czasu na stronę.
A Wam życzę wesołych świąt! Spędźcie je z bliskimi, spróbujcie zachować spokój, ale nie zachowujcie umiaru w jedzeniu. W końcu wszyscy wiemy, że to na Boże Narodzenie mamy przygotowują najpyszniejsze potrawy ;)

*Młokos*
Fiodor Dostojewski

*Język oryginalny:* rosyjski
*Tytuł oryginału:* Podrostok
*Gatunek:* klasyka
*Forma:* powieść
*Rok pierwszego wydania:* 1875
*Liczba stron:* 624
*Wydawnictwo:* MG

A więc i ty czasami cierpisz nad tym, że myśl nie da się wytłumaczyć słowami! To jest szlachetne cierpienie i dane jest tylko wybranym; głupiec zawsze jest zadowolony z tego, co powiedział, a przy tym zawsze powie więcej, niż trzeba; oni tak lubią na zapas.  

*Krótko o fabule:*
Dziewiętnastoletni Arkadiusz Wiersiłow znajduje się w okolicznościach, które czynią problem wyboru możliwym i nieuniknionym. Możliwość zawiera się w jego młodości, nieukończeniu procesu kształtowania osobowości. Nieuniknioność zawiera się w stanie już zaczętego rozpadu jego osobowości, moralnego i psychicznego. Pisarz pokazuje, jak formuje się ona przez chciwość, żądzę zysku i rozpustę. W dodatku młokos to młody chłopak, który kocha swego ojca, ale do końca nie potrafi odpowiedzieć na pytanie, czy jest on bohaterem, czy łajdakiem.  

- opis wydawcy 


*Moja ocena:*
Jesień to moja ulubiona pora na czytanie klasyki, a szczególnie tej rosyjskiej. Nic nie zastąpi wymagającej lektury, gdy na zewnątrz siąpi deszcz i wszędzie panują ciemności. To wtedy potrafię dać się ponieść autorowi i poczuć wszystkie pisane przez niego słowa. Dostojewski pasuje do tego okresu wręcz idealnie, bo mnie klimat jego książek zawsze będzie się kojarzył z ponurym dniem i słońcem schowanym za chmurami. 

Młokos był przedostatnią powieścią Dostojewskiego, po nim napisał jeszcze moich ulubionych Braci Karamazow. Po przeczytaniu kilku jego książek można zauważyć czym się interesował jako autor. Jego bohaterowie za każdym razem są dogłębnie przeanalizowani psychologicznie. To osoby często porywcze, działające pod wpływem chwili i popełniające mnóstwo błędnych decyzji. Jego powieściom zawsze towarzyszy taki ciemny, mroczny klimat, a czytelnik ma przeświadczenie, że bohaterów czeka wiele bólu i cierpienia. Postacie zazwyczaj są targane emocjami, a przy tym popadają w skrajności, przykładowo jeżeli kogoś kochają - to na zabój. Dodatkowo, Fiodor Dostojewski zazwyczaj wybiera swoich bohaterów z takiej „średniej” grupy społecznej, a w trakcie fabuły wprowadza również świat arystokratów i pokazuje zderzenie postaci, pochodzących z różnych stanów.

Wróćmy jednak do samego Młokosa. Tym razem w centrum powieści znajduje się ciekawy konflikt rodzinny, pomiędzy ojcem i synem. Tytułowy młodzik, Arkadiusz, przyjeżdża do miasta z pewnym wyobrażeniem na temat swojego rodziciela, trzeba przyznać, że nienajlepszym. Chłopak jest również naszym narratorem, więc bądźcie pewni, że poznamy jego dogłębne przemyślenia na ten i wiele innych tematów. Przede wszystkim przekaże nam swoją ideę, którą zamierzał kierować się w życiu. Jak to jednak bywa z młodym, temperamentnym chłopakiem - wiele z jego planów zostanie zniszczonych przez niespodziewane wypadki. Często będzie również zmieniał zdanie co do poznanych osób, a konflikty będą eskalować i zmieniać swoich bohaterów. Czyli jak to u Dostojewskiego bywa - dramat będzie gonił dramat.

źródło

Fabuła w Młokosie rozrasta się ze strony na stronę, a tym samym ilość wątków może przytłoczyć. Autor nie zamierza się hamować i stawiając Arkadiusza w centrum wydarzeń, pozwala sobie jednak na tworzenie sporych rozgałęzień fabularnych. Kiedy Makary Iwanowicz zaczyna rozmawiać z młodzikiem, wtrącony zostaje cały rozdział, w którym opowie historię ze swojej przeszłości. Oczywiście, w każdym takim wtrąceniu znajdziemy pewien morał - raz pokazanie, że karma wraca, a w innej (krótkiej historii o nieszczęśliwej dziewczynie z sąsiedztwa) jak nieporozumienie potrafi doprowadzić do tragedii. Dlatego trzeba pamiętać, że Dostojewski nie jest lekki i przyjemny do przyswojenia. Ja nie potrafię go czytać w komunikacji miejskiej bądź kiedy toczą się wokół mnie głośne rozmowy. Potrzebuję ciszy i spokoju, wtedy chłonę prozę autora jak spragniona dobrej literatury gąbka.

Największym plusem tej powieści (jak i każdej Dostojewskiego) są bohaterowie. Na początku zostają czytelnikowi przedstawieni w określonym świetle, tak żeby można się połapać kto jest kim i dlaczego. Jednak te pierwsze wrażenie często okazuje się złudne. Postacie, które wydawały się negatywne nabiorą lepszego wrażenia i odwrotnie. Dostojewski stawia przed swoimi bohaterami wyzwania, które zmuszają ich do dokonywania trudnych wyborów, często mających na celu pogrążenie kogoś innego. Pokazuje nam, jak rozpusta i chciwość potrafią doprowadzić do zgorszenia moralnego. Trochę żałuję, że postacie kobiece (po raz kolejny) zostały przedstawione trochę mniej interesująco. Może to się wiąże z czasami, w których żyły, ale brakowało mi tam więcej ikry. Ciekawy jest za to wątek Wiersiłowa, który niejako ma w sobie dwie osobowości i dowiemy się, że nosi ze sobą jakby złego brata bliźniaka. To wręcz szaleństwo ukryte gdzieś głęboko we wnętrzu człowieka.

Młokos jest lekturą przepełnioną przemyśleniami. Podejrzewam, że każde kolejne podejście do czytania sprawi, że odkryjemy następne prawdy, którymi raczył nas Fiodor Dostojewski. Pod pozorem prostej historii o dość skomplikowanej rodzinie, mogliśmy dowiedzieć się wiele o czasach, w których żył autor, ale także o samej naturze człowieka. Dostojewski zawsze miał pewną łatwość w niszczeniu oczekiwań czytelnika co do dalszych losów bohaterów, dlatego przygotujcie się, że również tutaj zostaniecie zaskoczeni podczas lektury. Polecam!

Moja ocena: 8/10



  Za egzemplarz dziękuję wydawnictwu MG.

niedziela, 10 grudnia 2017

Szukając wyjścia - „Ciemna strona” Tarryn Fisher


*Ciemna strona*
Tarryn Fisher

*Język oryginalny:* angielski
*Tytuł oryginału:* Mud Vein
*Gatunek:* thriller/sensacja/kryminał
*Forma:* powieść
*Rok pierwszego wydania:* 2014
*Liczba stron:* 320
*Wydawnictwo:* SQN

Każdy z nas ma kogoś, kto mu przypomina, jak potrafi boleć miłość. Bezwarunkowa miłość przeciekająca nam przez palce niczym piasek.

*Krótko o fabule:*
W dniu swoich trzydziestych trzecich urodzin popularna pisarka Senna Richards budzi się uwięziona w obcym domu. Została porwana, ale nie wie przez kogo ani dlaczego. Szybko staje się jasne, że jeśli chce odzyskać wolność, powinna dokładnie przyjrzeć się swojej przeszłości i odczytać pozostawione jej wskazówki. Jednak przeszłość skrywa mroczne tajemnice…
- opis wydawcy 


*Moja ocena:*
Ostatnimi czasy nastąpił prawdziwy wysyp miejsc rozrywki zwanych „Escape Roomami”. Gra polega na tym, że zamykają Ciebie z przyjaciółmi w pokoju. W określonym czasie musicie rozwiązać zagadki, ukryte w pomieszczeniu i znaleźć sposób na wyjście. Adrenalina, wspólna praca nad rozwikłaniem problemu, chęć wykazania się logicznym myśleniem - to wszystko sprawia, że Escape Room jest świetnym sposobem na alternatywne spotkanie ze znajomymi. Sprawa ma się zgoła inaczej jeśli zostajemy zamknięci wbrew własnej woli, z osobą, z którą chcieliśmy zerwać wszelki kontakt. A taka sytuacja spotyka główną bohaterkę Ciemnej strony.

O Tarryn Fisher trudno było nie usłyszeć w ciągu ostatnich miesięcy. Początkowo kojarzyła się przede wszystkim z literaturą młodzieżową (napisała trylogię rozpoczynającą się od tytułu Mimo moich win, a razem z Colleen Hoover stworzyły Never, never). Jednak ostatnio zaczęły się pojawiać książki dla trochę starszych czytelników, trzymające w napięciu, napisane z nutką grozy. Mam tutaj na myśli Margo i Bad mommy. W moje ręce pierwsza trafiła nowość wydawnicza, czyli Ciemna strona.

Trudno nie rozpocząć od wyłuszczenia największej zalety tej powieści - ona wciąga. I nie w taki normalny sposób, że człowiek ma ochotę poznać rozwiązanie zagadki i chciałby szybciej dotrzeć do zakończenia. To raczej jest pewne uzależnienie od czytania, ponieważ po prostu nie potrafimy przestać. Normalnie przeplatam sobie różne książki, jedne czytam w domu, drugie w tramwaju. W przypadku Ciemnej strony po prostu musiałam zostawić wszystko inne i skupić się jedynie na tej jednej powieści, powtarzając sobie w nieskończoność „jeszcze tylko jeden rozdział”.
źródło
Podobał mi się sposób prowadzenia narracji. Brak tutaj powolnego rozwoju akcji i wprowadzania w świat przedstawiony. Pierwsze strony rzucają nas w wir wydarzeń, gdzie razem z bohaterką próbujemy rozwikłać w jakim miejscu się znajdujemy i kto nas w nim umieścił. Poznajemy też w domku partnera (a raczej współwięźnia) i od razu możemy domyślić się, że bohaterka skądś go zna, ale autorka niczego nie zdradzi nam od razu. Na początku przyzwyczaimy się do zamknięcia i wpadniemy w pewien rytm życia bohaterów. A kiedy będziemy gotowi zaczniemy odkrywać wydarzenia z przeszłości, które stworzą z teraźniejszością pełen obraz psychologiczny bohaterów.

Także jest ciekawie, akcja naprawdę wciąga od pierwszych stron do ostatnich. Na dodatek postacie są intrygujące. Główną bohaterką jest Senna, poczytna pisarka, której przeszłość maluje się raczej w ciemnych barwach. To kobieta, która przeżyła wiele traumatycznych wydarzeń, takich, które potrafią złamać nawet najsilniejszą osobowość. Możemy wyczuć bijące od niej uczucie odosobnienia, niechęci do zawierania więzi z innymi. Do tego stopnia, że stara się usunąć ze swojego życia osoby i sytuacje, sprawiające jej radość - może ze względu na fakt, że obawia się niesionych z nimi, kolejnych możliwości na odczuwanie bólu?
Jej współwięźniem jest Isaac, dobrze prosperujący lekarz, którego ciało znaczą tatuaże, dotyczące trudnych spraw z lat młodocianych. Oczywiście domyślamy się, że z Senną się znają i łączy ich wspólna przeszłość. W tym wypadku lepiej więcej nie zdradzać, a poznać ich historię z książki.

Na plus działa powolne rozwiązywanie zagadki domku, szczególnie kiedy zaczynamy rozpoznawać znajdujące się w nim wskazówki, dotyczące wydarzeń z życia bohaterów, poznawane dzięki retrospekcjom. Pojawiły się pewne nielogiczności (jeżeli wszystko szło do kominka to jakim sposobem uchował się stół?), ale autorka nadrabiała je wartką akcją. Oprócz tego ciekawym motywem było wplecenie w fabułę elementów muzycznych, które klimatycznie pasowały do odbioru całości.

Ciemna strona to oryginalny thriller psychologiczny, który potrafi niesamowicie wciągnąć. Fisher kreuje depresyjny klimat, powoli odkrywając przyczyny, stojące za nieprzyjemnym charakterem swojej bohaterki. Czy poszukując wyjścia ze swojego więzienia, znajdzie również remedium na swoje problemy i uda jej się wyjść z depresji? Tego dowiecie się czytając tę książkę. Przygotujcie się na sporą dawkę mroku i dramatycznych sytuacji, poznajcie oryginalną historię miłosną i dajcie się zaskoczyć rozwiązaniem zagadki. Warto przeczytać.


Moja ocena: 7+/10


  Za egzemplarz dziękuję wydawnictwu SQN.

środa, 6 grudnia 2017

Listopadowa micha filmów

W tym miesiącu udało mi się obejrzeć dość sporo filmów. Wciąż nie jest to imponujący wynik, ale patrząc na roczną średnią to źle nie jest.
Jeżeli się zastanawiacie dlaczego tak różne filmy mają taką samą ocenę to odsyłam do wpisu: MÓJ SYSTEM OCENIANIA

Iluzja 2 (2016)

źródło
Pamiętam, że pierwsza część przygód uzdolnionych magików to było takie fajne kino rozrywkowe. Oglądało się przyjemnie, obsada dawała radę - idealnie sprawdzało się kiedy ma się ochotę na coś lekkiego. Niestety, druga część nie spełniła oczekiwań.
Czterej Jeźdźcy po głośnym skoku, pozostawali w ukryciu i czekali na kolejną szansę, żeby pojawić się w świetle reflektorów. Do grupy dołącza nowa osoba, przykrywka Dylana wydaje się coraz bardziej krucha, a na grupę czeka kolejne zadanie do wykonania.
Ten film oglądało mi się po prostu źle. Miałam momenty, w których chciałam go wyłączyć, ale z zasady daję szansę filmom do ostatnich minut. To, co działało w pierwszej części, tutaj zostało zatracone. Sztuczki wcześniej przykuwały wzrok i wzbudzały podziw, natomiast w kontynuacji twórcy chcieli wszystkiego za dużo, przez co możemy oglądać popisy techników komputerowych, a nie magii, którą zazwyczaj prezentują iluzjoniści. Na dodatek bohaterowie, których polubiłam, zostali zmiażdżeni przez słaby scenariusz. Isla Fisher podczas kręcenia sequelu zaszła w ciążę, więc zastąpiono ją Lizzy Caplan, na którą pomysł napisano chyba na szybko, na kolanie. Pojawia się nagle, od razu dołącza do grupy i nawet znajduje się miejsce dla wątku romantycznego z jej udziałem, wziętego z kosmosu (bo na pewno nie z motywacji bohaterów). Niestety, lubiani przeze mnie Eisenberg i Harrelson, są po prostu nijacy. Wątek brata bliźniaka Woody'ego to też moim zdaniem duże nieporozumienie. To nawet nie chodzi o to, że nie bawiło, ale było po prostu żenujące. W filmie najbardziej broni się moim zdaniem Ruffalo (ale mogło mi się wydawać, bo mam do niego słabość). Także odradzam. Pierwsza część dobra dla rozluźnienia, ale kontynuacji nie warto oglądać.

Moja ocena: 3/10

Morderstwo w Orient Ekspressie (2017)

źródło
Chyba najgorszym uczuciem jest to, gdy czekasz na jakiś film, oglądasz wszystkie zwiastuny, fotosy i gdy nareszcie pojawia się w kinie, biegniesz na seans, a tam czeka cię rozczarowanie. Tak miałam z najnowszą ekranizacją książki Agathy Christie.
W jednym z wagonów pociągu ginie człowiek, bogaty biznesman (Johnny Depp). Na szczęście wsród pasażerów jest Hercules Poirot (Kenneth Branagh), znany detektyw. Podejmuje się zadania znalezienia mordercy wśród 13 podejrzanych.
Tak się cieszyłam, że przed seansem nie przeczytałam książki ani nie widziałam wcześniejszych ekranizacji. Wiedziałam, że dzięki temu dodam filmowi punktów za zaskoczenie w postaci rozwiązania zagadki. Niestety, nic to nie pomogło, bo w najnowszym dziele Branagha brak jakichkolwiek śladów suspensu. Już pierwsze sceny pokazują, w którą stronę poszedł reżyser i cóż, nie jest to mój wymarzony kierunek. Zamiast stworzenia gęstej atmosfery i wykorzystania plejady gwiazd na pokładzie, Branagh decyduje się na pokazanie nam bajeczki z tajemnicą do rozwiązania. Wszystko tutaj jest ładne i poprawne, przez co staje się nudne. Reżyser sili się także na momenty komediowe, które są moim zdaniem kompletnie nie trafione (przykład - na początku filmu Poirot niechcący wchodzi w niewiadomego pochodzenia kupę, a że jest wyznawcą symetrii, postanawia zatopić w niej też drugiego buta - powiedziałabym, że bardziej niesmaczne niż zabawne). Aktorsko powinno być idealnie, ale niestety wydaje mi się, iż nastąpił tutaj przesyt gwiazd, które nie do końca mogą wykorzystać swoje umiejętności. Cóż, głównym bohaterem jest Poirot, reszta pojawia się na ekranie dość sporadycznie, nie mają więc dużo miejsca na popisy. Branagh moim zdaniem poradził sobie z postacią dobrze, chociaż kim ja jestem, żeby to oceniać? Ani nie widziałam poprzednika, ani nie znam pierwowzoru z książki! No, ale nie przeszkadzał mi w tej roli, miał na nią jakiś pomysł, chociaż swoją przerysowaną grą przypominał czasami postać z jakiejś kreskówki, a nie człowieka z krwi i kości. Cóż, taką bajkową konwencję sobie wybrał i tak całość prowadził. Rozwiązanie zagadki było zaskoczeniem, ale podanym w taki sposób, że nie wyczułam tam żadnego narastania emocji i oczekiwania. Po prostu nagle Poirot przedstawił widzowi wszystko na tacy i tyle. Brakowało pokazania jakiegoś głębszego procesu dochodzenia do prawdy. Wyszło z tego takie kino familijne i to nie najwyższych lotów. Ot, do obejrzenia przy niedzielnym obiedzie. 
Ale kostiumy i charakteryzacja ładne.

Moja ocena: 5/10

Liga Sprawiedliwości (2017)

źródło
W kinach co jakiś czas pojawia się kolejny film o superbohaterach, a ja niezmiennie wybieram się na te seanse. Najczęściej wywodzą się one spod szyldu Marvela, ale DC się nie poddaje i wciąż walczy. Jak sobie poradziło z najnowszym filmem?
Batman (Ben Affleck) staje przed ciężkim zadaniem - żeby pokonać niszczyciela światów, którego kolejnym celem jest Ziemia, musi zebrać specjalną drużynę superbohaterów. 
Pamiętam, że kiedyś każdy taki film wzbudzał we mnie duże emocje. Uwielbiałam oglądać te postaci w ciasnych rajtach, po raz setny ratujące nasz świat przed zagładą. Wraz z wiekiem przyszło jednak znużenie utartymi schematami. Na szczęście współcześni twórcy zdają sobie z nich sprawę i starają się przełamywać konwenanse i odchodzić od zbędnego patosu. No, może nie w DC. Tutaj nadal mamy poważnych superbohaterów, którzy z zaciętą miną będą bronić każdej jednostki. I za każdym razem kiedy film uderzał w te dobrze znane, superbohaterskie tony, widz zgrzytał zębami. ALE! Okazuje się, że ostatnie sukcesy Marvela czegoś twórców nauczyły. Na całe szczęście obok sztywnych i nudnych: Batmana i Supermana, pojawia się ciekawy drugi plan, który o wiele poprawia jakość oglądanego filmu. Oczywiście najjaśniej błyszczy tutaj Flash, świetnie zagrany przez Ezrę Millera. To postać napisana niemal w całości jako komediowy dodatek i sprawdza się w tej roli bardzo dobrze. Oprócz tego pozytywnie wypada Aquaman, którego może nie jest zbyt dużo, ale grający go Jason Mamoa, ma w sobie tyle naturalnej swady i zadziorności, że gdy już się pojawia to trudno odwrócić od niego wzrok. Tym bardziej szkoda, że najważniejszym bohaterem wydaje się być tutaj Batman, którego stara się odzwierciedlić Ben Affleck. Niestety, kompletnie brakuje mu pomysłu na tę postać. Sama fabuła to oczywiście sztampa - duży i zły niszczyciel uwziął się na naszą planetę. Żadnych głębszych motywacji, żadnego ciekawego sposobu na pozbycie się tego pana. Jednak całość oglądało się dość przyjemnie. Jeżeli w kolejnych filmach będą coraz bardziej rezygnować z tego nadęcia superbohaterskiego, to może być coraz lepiej.
I ja tam chciałabym zobaczyć osobny film o Flashu.

Moja ocena: 6/10

Sing (2016)

źródło
Po zobaczeniu pierwszych zwiastunów jakoś nie byłam ciekawa tej animacji. Jednak kiedy pojawiła się w telewizji postanowiłam dać jej szansę. I dobrze zrobiłam.
Buster Moon tonie w długach, jego wymarzony teatr z każdą kolejną premierą przynosi coraz większe straty. Szukając rozwiązania problemu zaradny koala wpada na pomysł zorganizowania konkursu piosenki, w którym każdy może wziąć udział. 
Wydaje mi się, że Sing sprawdza się bardzo dobrze jako bajka dla dzieci. Jest kolorowa, pełna barwnych i zabawnych postaci, fabuła jest dość prosta i zrozumiała, a na dodatek znajdziemy w niej mnóstwo piosenek. Co prawda tutaj bardziej zadowolone mogą być osoby znające język angielski, bo przy okazji polskiego dubbingu zdecydowano się nie tłumaczyć piosenek i zostawić je w oryginale. Wydaje mi się, że to było dobre posunięcie, ale razi trochę niekonsekwencja - utwór, który na potrzeby konkursu tworzy jedna z bohaterek jest już w języku polskim. Przyznaję, że początek animacji trochę mnie rozczarował, szczególnie że nasuwa się pewne porównanie do świetnego Zwierzogrodu. Tutaj jednak nie skupiano się na detalach i odwzorowaniu jakiegoś obrazu prawdy - po prostu postawiono na rozrywkę. I w tej kwestii Sing daje radę, bo powoli nabiera rozpędu, aż gdzieś pod koniec naprawdę nie chciałam przerywać seansu. Podobał mi się pomysł tworzenia zespołu ze zwykłych, szarych mieszkańców, którzy mogli pokazać swój talent i zabłysnąć przed bliskimi. Temat walki o marzenia też zawsze popieram, a już tym bardziej, że to film skierowany do młodszych, którzy marzeń mają pewnie całą masę. Ale tak naprawdę najbardziej kupiła mnie postać asystentki Moona - panny Crawly. Bardzo bawiła mnie ta jej urocza niezdarność. Wydaje mi się, że warto animację zobaczyć. Nie będzie to jakieś wybitne dzieło, ale powinniście spędzić przy nim miło czas.

Moja ocena: 6/10

Najlepszy (2017)

źródło
O tym filmie nie słyszałam nic, dopóki nie pojawił się w kinie i nie narobił szumu. Wielu znajomych polecało, więc musiałam przekonać się o jego jakości na własnej skórze.
Jerzy Górski (Jakub Gierszał) był niepokornym chłopakiem, pełnym gniewu i szukającym ukojenia w narkotykach i alkoholu. W pewnym momencie postanawia zmienić swoje życie i zaczyna brać udział w  zawodach triatlonowych.
Przede wszystkim ta historia jest oparta na faktach i to na pewno dodaje całości dodatkowych atutów. Oglądając film wydaje się, że droga jaką przebył Górski była niemal niemożliwa do pokonania, a jednak jemu się udało. A my oczywiście lubimy oglądać historie, które pokazują nam, że niemożliwe staje się możliwe, jeżeli tylko włożymy w to serce i poświęcimy odpowiednią ilość pracy. Nowy film Palkowskiego (jego wcześniejszy wart obejrzenia tytuł to Bogowie) jest porządnie opowiedzianą historią, którą starano się podkolorować na tyle, żeby była atrakcyjna dla współczesnego widza. I w sumie to, do czego mogę się przyczepić to właśnie te zagrania, mające ubarwić ekran, a w konsekwencji psujące trochę radość oglądania. Chodzi mi tutaj o przerysowane momenty, przykładowo w scenach z meliny narkomanów - wszystko tam jest takie na siłę złe i patologiczne, aktorzy przecharakteryzowani do bólu, a przez to brakuje prawdy. Oprócz tego było wiele scen jakby podpatrzonych z typowego filmu hollywoodzkiego, na przykład kiedy Górski potyka się kilka metrów przed metą i resztę pokonuje niemal na czworaka, widząc za linią swoich bliskich, do których zmierza. Takie sceny wywoływały we mnie negatywne odczucia, szczególnie że oglądamy film na faktach, a nie kolorową produkcję familijną. Jednak oprócz tego Najlepszego oglądało się naprawdę dobrze. Przede wszystkim świetnie spisuje się scenariusz, który tworzy logiczną całość. Aktorzy radzą sobie dobrze, dla mnie Gierszał zagrał poprawnie (miał ciężką rolę do odegrania), ale całość skradł Jakubik - zagrał naturalnie, ze swoją wrodzoną lekkością i charyzmą. Jest to porządnie zrealizowany film, który wielu osobom przypadnie do gustu. Dla mnie - dobre polskie kino, więc na pewno warto się z nim zapoznać.

Moja ocena: 7/10


Śmietanka towarzyska (2016)

źródło
W kinach właśnie zagościł najnowszy film Woody'ego Allena, Wonder Wheel, a ja nadrobiłam jego poprzedni tytuł. 
Bobby (Jesse Eisenberg) postanawia wyrwać się z Bronxu i pojechać do swojego wujka Phila (Steve Carell), który trzęsie całym Hollywood. Tam poznaje intrygującą asystentkę, Vonnie (Kristen Stewart), która podbija jego serce.
Jeżeli miałabym określić czy bardziej lubię czy nie lubię twórczość Allena to zdecydowanie zagłosowałabym na to pierwsze. Ma na swoim koncie kilka filmów, które są moim zdaniem cudowne (jak Vicky Christina Barcelona bądź O północy w Paryżu), uwielbiam jego cięty humor i niepowtarzalne pomysły na scenariusze. Niestety, ostatnimi czasy ma raczej tendencję spadkową i tworzy w większej mierze zwykłe historie ze specyficznym klimatem niż oryginalne produkcje. Nie mówię, że to źle, ale po prostu trochę rozczarowuje, biorąc pod uwagę jego dobytek. Wciąż, filmy takie jak Śmietanka towarzyska ogląda się nader przyjemnie. Mamy tutaj ekscentrycznego głównego bohatera (kiedyś to Allen grał takich typków w swoich filmach, teraz szuka godnych następców), utrzymanie się w wybranym klimacie (tym razem blichtr minionych czasów Hollywood), a wszystko perfekcyjnie nakręcone, zmontowane i udźwiękowione. Brakuje tylko jej nutki oryginalności, która mogłaby widza w filmie rozkochać. Ten film akurat jest mi bliższy niż poprzednia dwa tytuły, które Allen nakręcił, bo zawsze lubiłam podglądać Hollywood od kuchni. Na dodatek w głównej roli dobrze radzi sobie Jesse Eisenberg, grając postać trochę znerwicowaną i roztrzęsioną, ale uparcie dążącą do celu. Miło się patrzy na Kristen Stewart i Blake Lively, chociaż nie mają jakiegoś dużego pola do popisu. Ogólnie, film ogląda się przyjemnie, może szału nie uświadczymy, ale możemy dobrze spędzić te półtorej godziny.

Moja ocena: 7/10

Thor: Ragnarok (2017)

źródło
Czas na takie wyznanie: nie jarałam się zwiastunem Thor: Ragnarok. Kiedy pojawił się w sieci i wszyscy piali z zachwytu, ja widziałam tam chaos. A z tego chaosu powstało coś pięknego!
Thor (Chris Hemsworth) wraca do Asgardu. Okazuje się, że jego planecie grozi Ragnarok, czyli taka ichniejsza apokalipsa. 
Zacznijmy od tego, że długo nie interesowałam się tą produkcją, więc nie wiedziałam kto zajął się reżyserią nowej części przygód nordyckiego boga. I tutaj takie zaskoczenie - toż to Taika Waititi! Pan od cudownego Co robimy w ukryciu, idealnie wpasowujący się w moje gusta komediowe. Dlatego gdy się o tym dowiedziałam, a później poczytałam pierwsze recenzje (ogólnie opisujące Thora bardziej jako komedię niż kino superbohaterskie) wiedziałam, że muszę jak najszybciej go zobaczyć. I oczywiście się nie zawiodłam. Już pierwsza scena wprawiła mnie w świetny humor, po prostu nie mogłam powstrzymać śmiechu. Może lepiej się stało, że byłam przygotowana na taką komediową jazdę, bo to właśnie dostałam. Faktycznie, zgodzę się, że są zgrzyty. Montaż nie był najwyższych lotów, historia raczej z serii tych naciąganych, zła postać słabo zmotywowana i znowu chcąca po prostu przejąć władzę. A mimo to był to bardzo dobry seans. Na dodatek widać było, że aktorzy bawili się świetnie, przez co radość aż kipiała z ekranu. Cate Blanchett, której przypadła rola „tej złej” emanowała charyzmą i znalazła ciekawy pomysł na przedstawienie swojej postaci. Jednak dla mnie najlepsze były sceny z Lokim i Thorem w rolach głównych. O matulu kochana, to taki wspaniały duet! 
O niedociągnięciach już wspominałam, ale mimo wszystko uważam, że Waititi był bardzo konsekwentny w prowadzeniu filmu. Wszystko było kolorowe, głośne i przerysowane, a zarazem niesamowicie absorbujące uwagę widza. Szczególnie, jeżeli ten typ humoru trafi w jego gusta. To jeden z niewielu ostatnio oglądanych przeze mnie filmów, do których mam ochotę wrócić, bo wiem, że znowu wywoła we mnie salwy śmiechu. 

Moja ocena: 8/10

To wspaniałe życie (1946)

źródło
Klasykę nadrabiam powoli, ale konsekwentnie do przodu! Często spotykałam To wspaniałe życie na listach starych filmów, które trzeba obejrzeć i w końcu mi się to udało.
George Bailey (James Stewart) od dziecka marzył, żeby wyrwać się z małej, rodzinnej mieściny i zwiedzić cały świat. Jednak życie przyszykowało mu zupełnie inny scenariusz.
Film miałam zapisany na dekoderze już od ponad roku, ale czekałam cierpliwie na okres bardziej świąteczny. Wszystko dlatego, że naczytałam się opinii, jakoby To wspaniałe życie było idealnym tytułem na ten czas. I faktycznie, sprawdza się w tej kwestii bardzo dobrze, ale moim zdaniem nie trzeba się ograniczać - to będzie świetny film na każdy okres! Przede wszystkim scenariusz robi wrażenie. To kino familijne, ale nie wpada w tony zbytnio moralizatorskie. Jest raczej lekko, a zarazem intrygująco. Historia George'a może nas wiele nauczyć - za każdym razem gdy jego marzenia są już na wyciągnięcie ręki, życie rzuca mu kolejną kłodę pod nogi. Jednak morał, który płynie z całości jest naprawdę rozczulający. To też dlatego stwierdzono, że to idealny film na święta. W tym okresie lubimy oglądać ogrzewające serce historie zwykłych ludzi, którzy dla niektórych są niezastąpieni i niezbędni do funkcjonowania. Świetnie sprawdza się tutaj wątek romantyczny. Między Jamesem Stewartem a Donną Reed chemia aż kipi, oboje zagrali swoje role perfekcyjnie. Niektórych scen zapewne nigdy nie zapomnę, jak chociażby rozmowa podczas spaceru (z której pochodzi powyższy gif) bądź wspólne korzystanie z telefonu (matulu, jak tam iskrzyło!). Bardzo dobrze sprawdza się też motyw fantastyczny, który wspomniany zostaje już na początku, później długo pozostaje uśpiony, żeby znowu pojawić się pod koniec filmu. Henry Travers, odgrywający w tym wątku główną rolę z miejsca zdobywa serce widza. Bije z niego dziecięca naiwność i wiara w ludzi.
Warto zobaczyć.

Moja ocena: 8/10

Oprócz tego widziałam:

  • Nerve (2016) - jak na młodzieżówkę to nie był to zły film, przede wszystkim poruszał ciekawy współcześnie problem. Końcówka słaba i naciągana. (5/10)
  • Pochowaj me serce w Wounded Knee (2007) - film dotyczy ciekawego rozdziału z historii Stanów Zjednoczonych. Jednak momentami się dłużył. (6/10)
  • Już za tobą tęsknię (2015) - poczytałam opinie o tym filmie i spodziewałam się morza wylanych łez. Okazało się, że był na to za bardzo hollywoodzki, więc nie poruszył mnie tak jak myślałam. (6/10)
  • mother! (2017) - uwielbiam go za wzbudzane kontrowersje. Dzięki temu, że przeczytałam wcześniej, że będą w nim odniesienia biblijne, całość była dla mnie dość jasna do odszyfrowania. Film, o którym będziemy mogli długo dyskutować z przyjaciółmi (sprawdzone!). Jedni docenią, inni nie. Warto sprawdzić. (8/10)



czwartek, 30 listopada 2017

Umknąć śmierci, zamieszkać na cmentarzu - „Księga cmentarna” Neil Gaiman

Jeżeli zastanawiacie się gdzie listopadowa micha filmów, to spokojnie, będzie. Planuję na sobotę, oczywiście może się przesunąć, bo wtedy mam też zamiar buszować po Wrocławskich Targach Dobrej Książki. Z kimś się widzę? :) 

*Księga cmentarna*
Neil Gaiman

*Język oryginalny:* angielski
*Tytuł oryginału:* The Graveyard Book
*Gatunek:* młodzieżowa, fantasy
*Forma:* powieść
*Rok pierwszego wydania:* 2008
*Liczba stron:* 226
*Wydawnictwo:* MAG

Ludzie wierzą, że będą szczęśliwi, jeśli przeprowadzą się w jakieś inne miejsce, lecz przekonują się, że to tak nie działa. Gdziekolwiek się udasz, zabierasz tam siebie.
*Krótko o fabule:*
Kiedy małemu dziecku udaje się uciec przed mordercą zamierzającym zabić całą rodzinę, kto mógłby przypuszczać, że schronienia udzieli mu miejscowy cmentarz? Wychowany przez zamieszkujące go duchy, zjawy i widma, Nik musi uczyć się życia od umarłych. Ale wciąż grozi mu niebezpieczeństwo, bo morderca nie ustaje w wysiłkach, żeby dokończyć swoje zadanie...
- opis wydawcy 


*Moja ocena:*
Neil Gaiman to zdecydowanie jeden z moich ulubionych autorów fantastyki. Cenię w jego twórczości tę narracyjną lekkość, wprowadzanie w świat przedstawiony, czerpanie inspiracji z różnych źródeł. Do tej pory miałam do czynienia przede wszystkim z jego książkami dla starszych czytelników. Postanowiłam to zmienić - Koralina wciąż przede mną, ale w pierwszej kolejności zdecydowałam się sięgnąć po Księgę cmentarną

Już od pierwszych stron towarzyszyło mi przeczucie, że to będzie jedna z lepszych książek dla młodzieży, jaką dane było mi czytać. Akcja rusza z kopyta, bo już w pierwszym rozdziale jesteśmy świadkami morderstwa. Zarazem Gaiman opisuje wszystko na tyle delikatnie i z wyczuciem, że spokojnie po powieść mogą sięgnąć młodsi czytelnicy. Jest więc tajemniczo i mrocznie, a dzięki lekkiemu pióru Gaimana nie możemy się oderwać od lektury.

Gdy zaczynamy czytać towarzyszy nam dreszcz niepokoju, możemy wyobrazić sobie ten mroczny klimat cmentarza, pełnego mgieł i ciemnych zakamarków. Jednak ze strony na stronę autor kompletnie przekształca obraz tego miejsca, który do tej pory znaliśmy. Okazuje się, że u niego nie będzie to strefa strachów i złych duchów, a nowy dom dla naszego bohatera - Nikta. To w ogóle element, który często pojawia się u autora. Gaiman lubi korzystać z utartych schematów i przewracać je do góry nogami, tak na przekór czytelnikowi. Ja się tym ciągle zachwycam (szczególnie w przypadku retellingów bajek, jak opowiadanie o Królewnie Śnieżce, znajdujące się w jednym z jego tomów krótkich form). 

Nikta Owensa poznajemy jako niemowlaka i z kolejnymi rozdziałami będziemy mu towarzyszyć w procesie dojrzewania. Możecie się domyślić, że po zakończonym rozdziale następuje przeskok w czasie, po którym spotkamy chłopca już trochę starszego. Niby całość zaczyna przypominać bardziej zbiór opowiadań z życia mieszkańców cmentarza, ale ładną klamrą dla powieści jest temat mordercy, który co jakiś czas się pojawia i oczywiście będzie miał znaczącą rolę na końcu książki. 
źródło
Oprócz Nikta Owensa poznamy jeszcze sporo postaci drugoplanowych. Najbardziej zapada w pamięć jego opiekun, Silas, który nie należy do stałych mieszkańców cmentarza, ale tak jak Nikt został obdarzony „swobodą cmentarza” - czyli może w tym miejscu pomieszkiwać, widzieć więcej, przenikać ciemności, rozmawiać ze zjawami. To zdecydowanie intrygująca postać, bardzo mroczna i tajemnicza, a zarazem otaczająca chłopca opieką i dbająca o jego wychowanie. Poznamy też masę duchów, które będą się pojawiać w kolejnych rozdziałach. Często przedstawienie ich postaci będzie się wiązało z przytoczeniem epitafium wyrytego na nagrobkach. W zależności od lat, w których żyli będzie też zmieniał się sposób w jaki mówią - Gaiman jak zawsze zadbał o stylistyczne szczegóły. 

Fabularnie ta pozycja może nie robić dużego wrażenia. To wciąż powieść napisana z myślą o młodszych czytelnikach, musi posiadać interesujące ich walory - wiele z sytuacji będzie wiązało się z codziennym życiem Nikta. Będziemy świadkami jego prób odnalezienia swojego miejsca w życiu i poszukiwania swojej tożsamości. Bardzo ciekawymi wątkami są te, które dotyczą zderzenia dwóch światów chłopca - tego rzeczywistego i niematerialnego, którego normalni ludzie nie mogą zobaczyć. 

Jednak autor nadrabia braki fabularne gdzieś indziej. Wspominałam już o lekkim piórze Gaimana. Jest to bardzo ważny element książki, szczególnie że dedykowana jest młodszym czytelnikom. Na dodatek wspaniale kreuje klimat cmentarza, a także okolicy - szkoły czy sklepu, do którego w pewnym momencie zachodzi Nikt. Ale przede wszystkim autor sprawia, że czytelnik może z książki wyciągnąć wartościowe wnioski, a przy tym nie wchodzi w tony moralizatorskie. Sprytnie wplata mądrości dla młodzieży w fabułę. Dowiemy się chociażby tego, że nie powinno się negatywnie oceniać obcych tylko dlatego, iż inni uważają ich za niegodnych naszej uwagi. Ponadto czasami wyciagnięcie ręki do takich osób może przynieść korzyści w przyszłości.

Księga cmentarna może nie jest moją ulubioną książką Neila Gaimana, ale to zdecydowanie świetna powieść, którą warto przeczytać. Idealnie sprawdzi się jako lektura dla młodszych czytelników, a i starsi mogą się przy niej dobrze bawić. Nietypowa, pełna lekkiego, ale i mrocznego humoru oraz magii świata umarłych, historia chłopca potrafi niesamowicie wciągnąć. Na dodatek przekazuje istotne wartości, ukryte w kolejnych niezwykłych przygodach Nikta. Polecam.

Moja ocena: 8/10


niedziela, 26 listopada 2017

Poczuć magię świąt - „Dziadek do orzechów” E. T. A. Hoffman


*Dziadek do orzechów*
E. T. A. Hoffman

*Język oryginalny:* niemiecki
*Tytuł oryginału:* Nußknacker und Mausekönig  
*Gatunek:* dziecięca/młodzieżowa
*Forma:* bajki
*Rok pierwszego wydania:* 1816
*Liczba stron:* 188
*Wydawnictwo:* MG
Wielka choinka na środku pokoju obwieszona była mnóstwem złotych i srebrnych jabłek, ze wszystkich gałązek jak pączki i kwiaty wyrastały kandyzowane migdały i kolorowe cukierki, i wszelakie słodkości, jakie tylko można sobie wyobrazić. Jednak za najpiękniejszą rzecz w tym cudownym drzewku uznać należy, że na jego ciemnych gałązkach jak gwiazdki jaśniały setki małych świeczek i że samo drzewko rozbłyskując i migocząc, uprzejmie zapraszało dzieci, by zrywały z niego kwiaty i owoce. 
*Krótko o fabule:*
Jest Wigilia. Siedmioletnia Klara i jej braciszek Fred czekają na świąteczne prezenty. Jak zawsze najwspanialszy dostaną od sędziego Droselmajera, zegarmistrza i wynalazcy, ich chrzestnego ojca; w tym roku jest to wspaniały zamek z poruszającymi się figurkami. Jednak dzieci wolą inne zabawki od mechanicznych cudów skonstruowanych przez sędziego, którymi nie można się tak po prostu bawić: Klara dostaje nowe lalki i śliczną sukienkę, Fred pułk ołowianych huzarów oraz konia na biegunach. Pod choinką jest jeszcze jeden prezent – dziadek do orzechów, w postaci małego człowieczka o dużej głowie i cienkich, krótkich nóżkach; włożenie do jego ust orzecha i pociągnięcie za drewniany płaszczyk powoduje rozłupanie skorupki. Figurka, mimo że brzydka, bardzo przypada do serca Klarze, jej więc zostaje oddana pod opiekę… 
- opis wydawcy 

*Moja ocena:*
Zazwyczaj przed świętami następuje wysyp klimatycznych książek, z akcją umieszczoną w okresie Bożego Narodzenia. Zauważyłam, że w większości są one z gatunku obyczajówek/romansów, które to raczej mnie nie interesują. Przez kilka lat żałowałam, że nie ma jakiejś lektury, która mogłaby wprowadzić mnie w klimat świąt. W tym roku znalazłam idealny tytuł. 

E. T. A. Hoffman to niemiecki poeta, tworzący w epoce romantyzmu. Z wykształcenia prawnik, a oprócz pisania zajmował się również rysowaniem karykatur i komponowaniem muzyki. Dzisiaj uważany za prekursora fantastyki grozy, jego twórczość inspirowała m.in. Edgara Allana Poe. 

Napisanie opinii o takiej bajce to trudny orzech do zgryzienia. Wydaje mi się, że w tym przypadku najbardziej liczą się towarzyszące nam uczucia podczas lektury. A te w przypadku Dziadka do orzechów są bardzo pozytywne. Szczególnie, że wznowione wydanie książki robi spore wrażenie i pozwala jeszcze bardziej poczuć klimat nadchodzących świąt. Oprócz cudownej okładki, w środku znajdziemy mnóstwo rysunków autorstwa Bertalla. I możemy je podziwiać niemal na każdej stronie!


Główną bohaterką książki jest Klara, siedmioletnia dziewczynka, która dostaje w prezencie drewnianego dziadka do orzechów. Ten jest trochę nieforemny, głowę ma o wiele większą od tułowia i może nie umywa się do pięknych lalek, które posiada dziewczynka, ale w jakiś sposób ją fascynuje. Akcja zaczyna nabierać rozpędu, kiedy świątecznego wieczoru zabawki dzieci ożywają i dochodzi do bitwy między Dziadkiem do orzechów a Królem Myszy.

Znajdziemy tutaj ciekawie przeprowadzoną narrację, wydaje się, że to wręcz kilka części, składających się w całość. Po wspomnianej wcześniej bitwie, poznajemy przeszłość Króla Myszy, który szuka swojej zemsty, żeby później znowu wrócić do teraźniejszości i powojennych perypetii Dziadka do orzechów. Wydaje mi się, że to bardzo dobry pomysł na utrzymanie czytelnika w ciągłym zainteresowaniu (szczególnie, że ten czytelnik może mieć kilka lat).


Niesamowite jest to, że książka napisana na początku XIX wieku wciąż robi wrażenie na starszych i młodszych czytelnikach. To przepełniona akcją historia o akceptacji, dostrzeganiu wnętrza człowieka, umiejętności spoglądania głębiej, poza cielesną powierzchowność. Na dodatek pokazuje ogrom niepohamowanej dziecięcej wyobraźni. Można też poczuć elementy trochę mrocznego klimatu, mimo otaczającej nas zewsząd słodyczy i lukru. Nie zapominajmy również, że na podstawie tej historii powstał jeden z najbardziej znanych baletów, z muzyką skomponowaną przez Piotra Czajkowskiego. Dziadek do orzechów to klasyka, którą powinno się znać, a okres przedświąteczny nadaje się idealnie do nadrobienia tego tytułu.

Ja zamierzam książkę podarować chrześnicy i liczę, że będziemy razem się dobrze bawić przy jej ponownej lekturze.

Moja ocena: 7/10


  Za egzemplarz dziękuję wydawnictwu MG.

wtorek, 21 listopada 2017

Być tu i teraz - „Purezento” Joanna Bator

Premiera tej książki już niebawem. Jeżeli chcecie wiedzieć dlaczego warto ją kupić (oprócz oczywistego powodu, czyli cudownej okładki!) to zapraszam do przeczytania mojej opinii :)
*Purezento*
Joanna Bator

*Język oryginalny:* polski
*Gatunek:* literatura współczesna
*Forma:* powieść
*Rok pierwszego wydania:* 2017
*Liczba stron:* 288
*Wydawnictwo:* Znak
Zdarzają się rzeczy, które nie czynią nas silniejszymi, nawet jeśli przeżyjemy. Chcemy wierzyć, że czas nas uleczy sam z siebie. Ale czas nie jest lekarstwem, jeżeli pozostajemy bierni. Wtedy po prostu upływa, obojętny.
*Krótko o fabule:*
Kiedy drzwi zamknęły się za jej chłopakiem, nie wiedziała, że widzi go po raz ostatni. Kiedy zaczęła uczyć polskiego Panią Myōko nie przypuszczała, że dzięki niej wyruszy w daleką podróż. Kiedy po raz pierwszy spotkała Mistrza Myō, nie sądziła, że jej życie na nowo nabierze sensu. Kiedy na jej drodze stanął mężczyzna ze znamieniem w kształcie oliwki na plecach, nie spodziewała się jak silna będzie miłość, która ich połączy. 
- opis wydawcy 

*Moja ocena:*
Na początku tego roku miałam okazję odbyć pierwsze spotkanie z twórczością pani Bator. Padło na Rok królika, powieść, która podzieliła czytelników na jej wielbicieli i przeciwników. Dla mnie była to ciekawa pozycja, ale specjalną miłością do niej nie zapałałam. Sprawa ma się zgoła inaczej z najnowszą książką autorki, czyli Purezento.

Okazuje się, że polskie słowo „prezent” po japońsku brzmi niemal identycznie, dlatego taki też został nadany tytuł powieści. Moim zdaniem bardzo trafny, bo takich małych i większych prezentów można się doszukać w książce całkiem sporo. Purezento to dla mnie przede wszystkim powieść o docenianiu chwili i tych wszystkich darów, które dostajemy od życia, a o których rzadko myślimy w kontekście prezentów. Bohaterka powieści będzie się uczyć sztuki „bycia tu i teraz”, a my razem z nią doszukamy się małych rzeczy, które potrafią sprawić nam radość i poprawić humor, jeśli tylko pozostaniemy na nie otwarci. Czyli tytuł koresponduje z treścią, a zarazem pokazuje więź łączącą język polski z japońskim, co jest tylko przedsmakiem tego, co znajdziemy w powieści.

Nie od dzisiaj wiadomo, że autorka fascynuje się kulturą japońską. Niesamowite jest jednak to, jak w swojej książce odmalowała ten kraj w sposób oryginalny, a zarazem intrygujący. Bohaterka, która jest jednocześnie narratorką, odbywa podróż do Tokio i razem z nią będziemy poznawać kulturę Japonii. Całość napisana jest oszczędnym językiem, dzięki czemu będziemy mogli bardziej poczuć panujący tam specyficzny klimat, który współcześnie może nie jest tak oddalony od naszego, europejskiego. Autorka ciekawie przeplata nasze wyobrażenia o tamtym miejscu z rzeczywistością - przykładowo wspomina drogie kimona, ale bardziej w odniesieniu do tradycji, a nie jako elementu codziennego życia mieszkańców. Zarazem ten kraj posiada w sobie pewną magię. Spora w tym zasługa zajęcia, na którym skupia się autorka, czyli kintsugi. Jest to japońska sztuka naprawiania zniszczonych, rozbitych przedmiotów, która polega na sklejaniu ich z użyciem złota. Za sprawą tej czynności otrzymuje się odnowioną rzecz, na której widać złote blizny. Przedmiot jest znowu cały, możemy ponownie z niego korzystać, a zarazem dokładnie widzimy miejsca sklejenia, domyślamy się, że w przeszłości był rozbity. Wspaniale to koresponduje z życiem bohaterki, naznaczonym wieloma bliznami. Takimi bliznami, które zapewne posiada każdy z nas.

źródło
W tej niewielkiej objętościowo książce odszukamy mnóstwo tematów, które znajdą odniesienie w naszym życiu. Chyba każdy czytelnik borykał się kiedyś ze stratą bliskiej osoby i do końca nie wiedział jak sobie z nią poradzić. Zapomnieć, uciec, a może rozmyślać nad tym, co zrobiłoby się lepiej, inaczej? Bohaterka książki ma spore szczęście, że na jej drodze znalazły się osoby, które dały jej impuls do działania. Oczywiście sama też wkłada w swój rozwój mnóstwo pracy, bo nic nie dzieje się ot tak („czas nie jest lekarstwem, jeżeli pozostajemy bierni”). Z każdym sklejonym przez nią naczyniem, rozrzucone fragmenty jej życia powoli wracają na swoje miejsce. Nigdy jednak nie pozbędzie się blizn, bo prawdziwa sztuka polega na zrozumieniu, że są one częścią jej nowej tożsamości, powstałej z ważnych wydarzeń przeszłości. 

Po przyjeździe bohaterki do Tokio poznajemy jej nowego kompana codziennych czynności, czarnego kota Mushina (w słowniczku na końcu książki czytamy, że imię to oznacza „najwyższy wyraz niedoścignionego piękna poza świadomością”). Wszyscy przygotowują narratorkę, wspominając, że zwierzak jest dość osobliwy, czasami można odnieść wrażenie, że ludzka dusza mieszka w tym futrzaku. Razem z kotem bohaterka będzie przemierzać parki i ulice, a podczas tych spacerów poznamy bliżej japońskie miasto, a także jego mieszkańców. Niektórych spotkamy kilkakrotnie, inni będą jedynie wspomnieni, ale wszyscy stworzą całościowy obraz tamtego społeczeństwa.

Ciekawym wątkiem jest również relacja głównej bohaterki z matką. Za każdym razem kiedy odbywają ze sobą rozmowę, rodzicielka schodzi na tematy dotyczące osób z przeszłości córki, jakby bała się rozpoczęcia prawdziwej, wartościowej dyskusji. Dowiadujemy się także, że wiele lat temu odszedł od niej mąż, a córkę wychowała jako samotna matka. To również wydarzenie, które potrafi naznaczyć na całe życie.

Purezento na pewno sprawia wrażenie książki głęboko przemyślanej. Fabuła tworzy kompletną całość, którą pochłania się błyskawicznie i z pełnym zaangażowaniem. Treść, mimo pewnej oszczędności w stylu narratorki, jest nośnikiem wielu emocji. Natomiast najważniejsze jest to, że po zakończeniu lektury będziemy bogatsi w refleksje na temat przyjmowania ran z przeszłości i przekuwania ich w część nowego siebie. To po prostu piękna i wartościowa lektura.

I ta okładka! Tak pięknie korespondująca z treścią. 
Już rozumiem skąd zachwyty nad tą autorką i zdecydowanie muszę nadrobić resztę jej twórczości. 

Moja ocena: 8+/10



  Za egzemplarz dziękuję wydawnictwu Znak.

Szukaj w tym blogu

Szablon dla Bloggera stworzony przez Blokotka