wtorek, 26 lutego 2019

Nienawiści przeciwstawcie miłość - „Muza Koszmarów” Laini Taylor



*Muza Koszmarów*
Laini Taylor

*Język oryginalny:* angielski
*Tytuł oryginału:* Muse of Nightmares
*Gatunek:* fantasy
*Forma:* powieść
*Rok pierwszego wydania:* 2019
*Liczba stron:* 480
*Wydawnictwo:* SQN Imaginatio
Istnieje pewne idealne miejsce, gdzie można upchnąć przeszłość - powiedziała Suheyla. - A jeśli jej tam nie schowacie, zagraci teraźniejszość i ciągle będziecie się o nią potykać.
*Krótko o fabule:*
Lazlo i Sarai nie są już dłużej tym, czym byli. Sarai, Muza Koszmarów, dopiero odkrywa pełnię swoich możliwości, tymczasem Lazlo musi dokonać wyboru niemożliwego: ocalić życie ukochanej czy wszystkich mieszkańców Szlochu? Otwarcie zapomnianych drzwi do nowych światów zamiast odpowiedzi przynosi wiele pytań – czy bohaterowie zawsze muszą zabijać potwory, czy mogą je… ocalić?
- opis wydawcy 

*Moja ocena:*
Ustalmy jedną rzecz - jeżeli jesteście fanami młodzieżowej fantastyki to musieliście słyszeć o Marzycielu, czyli pierwszej części dylogii o tajemniczym mieście Szlochu, nad którym unosi się ogromny serafin zbudowany z magicznego metalu, mesartjum. Kiedy ją wydano było o tej książce bardzo głośno, a zachwyty zdawały się nie cichnąć i dużo później. Czytałam ją zaraz po premierze, napalona wszystkimi tymi pozytywnymi opiniami. Z perspektywy czasu kojarzyłam ją jako przyjemną młodzieżówkę, napisaną w nietypowym stylu, ale trochę mało angażującą i niezapadającą w pamięć. Na dodatek jakoś przeszkadzał mi ten wątek miłosny, co często się mi przydarza w tego typu literaturze. Z drugą częścią historia jest zgoła inna.

Dostałam możliwość przeczytania Muzy Koszmarów przed premierą i postanowiłam dać jej szansę. Gdyby nie ta propozycja to może sporo wody upłynęłoby w Odrze zanim zabrałabym się za kontynuację Marzyciela. Nie dlatego, że mi się nie podobał, bo uważam go za naprawdę dobrą młodzieżówkę, a raczej dlatego, że sporo ciekawszych lektur czeka na mojej półce, a jakoś nie kwapiłam się do poznania dalszych losów Lazlo i reszty bohaterów. Teraz wiem, że sporo bym straciła.

Wydaje mi się, że jeżeli podobała Wam się pierwsza część to musi zachwycić Was też kontynuacja. Mam wrażenie, że autorka zostawiła to co było najlepszego w Marzycielu, poprawiła się w miejscach, które trochę kulały i dodała sporo dodatkowych atutów. Jeżeli pierwsza część Was satysfakcjonowała to będą to tylko bonusy, ale jeśli nie przekonał Was Marzyciel to szczerze polecam dać szansę Muzie Koszmarów. Bo jest lepsza. A nuż, ona może zachwyci?
źródło
Akcja rusza tutaj z kopyta, już od pierwszych stron powieści. Ci, którzy znają zakończenie poprzedniczki wiedzą, że Taylor zostawiła bohaterów w dość osobliwej sytuacji, a Muza Koszmarów zabiera się za fabułę dokładnie w tym samym miejscu, w którym pozostawił nas pierwszy tom. Także nie będzie żadnych przeskoków w czasie, a tę dylogię można będzie połknąć jako jedną, długą opowieść. Dzięki temu, że Marzyciel poświęcił sporo czasu na zbudowanie podwalin, o wiele łatwiej będzie nam się odnaleźć i poczuć dobrze w tym świecie. Znamy już dość świeżą historię miasta Szlochu, znamy przeszłość Lazla i reszty jego drużyny, znamy też mieszkańców podniebnego serafina. Autorka jednak nie pozostaje w miejscu i nie skupia się wyłącznie na posiadanej przez nas już wiedzy, a zgrabnie wprowadza rozbudowywanie swojego świata. Jest to na tyle zajmująca część historii, że czytając miałam ochotę tylko przeskakiwać do kolejnych retrospekcji. Przedstawienie nam epizodów z życia uzdolnionych sióstr, Kory i Novy, okazało się wspaniałym silnikiem napędowym tego tomu.

Nie znaczy to, że wszystko inne bledło w ich cieniu. Przeżycia Lazla i boskich pomiotów były również intrygujące, bo bardzo intymne, zamknięte w magicznym pudełku, zupełnie jak w dziwnej, zrekonstruowanej rodzinie. W takiej, w której nie wszyscy potrafią o miłości mówić i czasami musimy niemal coś stracić, żeby to docenić. Świetne jest to, że na pierwszy plan Muzy Koszmarów wypływa właśnie ta miłość między rodzeństwem. Możemy ją obserwować pod różną postacią: przedstawiona jako siła napędowa, czyli chęć uratowania siostry (w przypadku Novy), a także pomagająca rozwiązać problemy, poprzez próbę spojrzenia wgłąb drugiej osoby (co robi Sarai wkradając się do snów Minyi). Te więzi rodzinne są w Muzie Koszmarów wystawiane na wiele różnych prób, bo mamy tutaj i długi czas rozłąki, i możliwość pojawienia się zazdrości o umiejętności, i niechęć dzielenia się traumatycznymi wydarzeniami z dzieciństwa, o których reszta nie ma pojęcia, i poczucie zdrady, kiedy rodzeństwo nie zgadza się z naszym zdaniem. Jednak pięknie jest oglądać jak zakorzenione głęboko więzi, które wytwarzają się między bohaterami tak naturalnie, poprzez czystą miłość rodzinną, wpływają na wspólną walkę. Razem starają się wyjść z kryzysowych sytuacji obronną ręką. Tak ramię w ramię, po prostu.

Wiecie jednak, co jest w Muzie Koszmarów najlepsze? Że ona łączy wszystko co pyszne, a zarazem lekkostrawne w literaturze młodzieżowej z możliwością wyniesienia z lektury czegoś więcej. Bo ja się tutaj rozpisuję o tej więzi siostrzanej / braterskiej, ale ktoś inny mógłby wypunktować inne motywy i je uwypuklić. Przykładowo to, że przez czyny z przeszłości nie możemy przekreślać teraźniejszości drugiego człowieka, dopóki nie poznamy jakie kierowały nim motywy. Albo, że czysta nienawiść może prowadzić tylko do nienawiści i czasami lepiej sobie odpuścić, zamiast marnować życie na poświęcenie się zemście. Także musicie mi po prostu uwierzyć, że sporo tutaj różnych wątków, których można się chwycić i za nimi podążać. Ja będę wspominała czytanie Muzy Koszmarów niczym wspaniałą podróż po magicznym, zajmującym świecie z masą barwnych bohaterów. I przymknę nawet oko na ten wątek miłosny, który do moich ulubionych nadal nie należy. Wam natomiast polecam tę dylogię, szczególnie czytaną jako całość.

Moja ocena: 8+/10



Za możliwość przeczytania dziękuję portalowi CzytamPierwszy.pl


niedziela, 24 lutego 2019

Komu dałabym Oscara? (edycja 2019)

Minął kolejny rok, a mi ponownie udało się obejrzeć wszystkie filmy nominowane w głównej kategorii. Gdybym miała ogólnie podsumować ten rok to był dla mnie bardziej rozczarowujący od zeszłego. Może dlatego, że wśród nominowanych do Oscarów 2018 sporo było filmów, które zdawały się być zrobione idealnie pode mnie - nastoletni dramat w ciekawej formie, baśniowa historia o miłości i odmienności czy hipnotyzujący związek pomiędzy znanym, cenionym krawcem a dziewczyną z prowincji. W tym roku z plusów mogę wymienić nominacje dla Polski (Zimna Wojna walczy aż o 3 statuetki) i pojawienie się w głównej kategorii filmów z kompletnie innych gatunków, bo do wora dołożono nawet film superbohaterski. Całościowo jednak jest słabiej niż w zeszłym roku, ale nie znaczy to, że zabrakło jakichś perełek. Zaczynajmy więc!


Najlepszy film

Przyznaję, że kiedy pojawiły się nominacje to byłam trochę zaskoczona. Czarna Pantera była naprawdę dobrym filmem superbohaterskim, ale żeby od razu nominacja do Oscara za najlepszy film? Cieszy to, że Akademia pozwala sobie na poszerzenie horyzontów i doceniła ten gatunek, który kasowo ma się nadal bardzo dobrze (żeby nie powiedzieć, że coraz lepiej). Jednak wciąż, jak dla mnie nie była to żadna rewelacja. To samo miałam w przypadku BlacKkKlansman, który widziałam w kinie i jakoś tak nie zrobił większego wrażenia (chociaż Adam Driver był cudowny). O Narodzinach gwiazdy trochę tutaj już pisałam. Mnie się podobał, ale ja lubię ckliwe historie miłosne. Nie jest to jednak materiał na statuetkę dla najlepszego filmu. Vice to taki typowy tytuł oscarowy, temat polityczny, ciekawe kreacje aktorskie, tym razem interesująca także reżyseria, ale to nie jest film, który zostanie mi na długo w pamięci. Także te cztery tytuły skreśliłabym od razu. Przechodząc do tych, które mają większą szansę na statuetkę, to mam jedną prośbę. Oby nie było to Bohemian Rhapsody. Naprawdę nie rozumiem zachwytów nad tym filmem. Świetna historia, wspaniały dźwięk i muzyka. A wszystko to zasługa zespołu Queen. Sam pomysł na montaż, ugrzecznienie filmu, charakteryzacja i w ogóle ubranie tego w zwyczajny film biograficzny sprawiają, że wyszłam z kina rozczarowana. Ludzie jednak takie filmy lubią i cóż, szansę na nagrodę ma, ale trzymam kciuki, żeby ekipa BR wyszła bez niej. Jeżeli chodzi o Green Book to był to taki miły i przyjemny obraz, że aż się zdziwiłam. Dawno nie było wśród nominowanych takiego feel good movie, który mówi o problemach, ale przede wszystkim ogląda go się z czystą przyjemnością, Nie jest może jakiś odkrywczy, ale radość z oglądania nie słabnie od pierwszych minut do ostatnich. Przechodząc do moich faworytów, to mam dwa, a właściwie dwie, bo Romę i Faworytę. Roma zrobiła na mnie ogromne wrażenie, sponiewierała, napełniła emocjami, zahipnotyzowała obrazem i klimatem. Nie mogłam oderwać wzroku, pokochałam historię, pokochałam te kobiety, które musiały sobie radzić w świecie, w którym mężczyźni zniknęli, zostawiając miejsce na stworzenie nowej rodziny, zbudowanej na pięknych relacjach. Z drugiej strony mam Faworytę, czyli tytuł Lanthimosa, który w końcu wyskoczył z kina niszowego. To może być najbardziej strawny i najmniej dziwny film tego reżysera, ale nadal nie traci na wieloznaczności, specyficznym humorze i osobliwym klimacie. Co zrobi Akademia? Wydaje mi się, że Faworytę sobie odpuszczą, Roma ma szansę, a jeżeli wybierać z pozostałych to już wolę Green Book od Bohemian Rhapsody.

Oscar dla najlepszego filmu może powędruje do Romy, ewentualnie do filmów Green Book/Bohemian Rhapsody.

Najlepszy aktor pierwszoplanowy

Z nominowanych nie udało mi się obejrzeć Van Gogh. U bram wieczności chociaż nie wątpię, że Dafoe poradził sobie koncertowo, w końcu to piekielnie zdolny aktor. Największe szanse ma oczywiście Rami Malek za rolę Freddiego Mercury'ego. Po pierwsze Hollywood lubi nagradzać aktorów, którzy grają prawdziwe osoby, a Malek naprawdę dał radę, nie było wstydu. Szczególnie w scenach koncertowych oddawał energię muzyka. Co nie zmienia faktu, że ja skłaniałabym się bardziej ku Viggo Mortensenowi, który przekonał mnie do postaci włoskiego Tony'ego. Zagrał to lekko, ale wykreował pełnokrwistą postać. Oprócz tego bardzo dobry również był Bale, ale ja nie przepadam kiedy aktor schowany jest za taką masą charakteryzacji. Kawał dobrego aktorstwa pokazał też Cooper, ale jednak Oscara bym za tę kreację nie wręczyła.

Oscar dla najlepszego aktora pierwszoplanowego najpewniej powędruje do Rami Maleka za rolę Freddiego Mercury'ego w Bohemian Rhapsody.

Najlepsza aktorka pierwszoplanowa

Nie widziałam Mellisy McCarthy w Can you ever forgive me?. Reszta pań zrobiła na mnie spore wrażenie. Debiutująca Yalitza, dzięki której Roma miała tyle uroku i prawdy w sobie. Poradziła sobie świetnie, chociaż po jednym filmie trudno powiedzieć ile tam talentu aktorskiego, a ile pracy reżysera i odpowiedniego doboru kobiety do granej przez nią postaci. Lady Gaga chyba wszystkich zaskoczyła, że potrafiła być tak naturalna. To jedna z najjaśniejszych stron Narodzin gwiazdy i warto o tym mówić, ale Oscara bym jej raczej nie przyznała. Największe szanse ma chyba Glenn Close. To jej siódma nominacja, wciąż bez statuetki, a aktorką jest bardzo utalentowaną. W Żonie dała świetny popis zdolności - nie taki wybuchany i efekciarski, ale realistyczny i ujmujący. Bardzo bym się cieszyła, gdyby nagroda powędrowała do niej, ale przyznaję, że na mnie największe wrażenie zrobiła Colman. To, co ona miała do zagrania i w jaki sposób to zrobiła przerasta moje wyobrażenia o czyichkolwiek zdolnościach. Po prostu fascynująca.

Oscar dla najlepszej aktorki pierwszoplanowej najpewniej powędruje do Glenn Close za rolę Joan Castleman w Żonie.

Najlepszy reżyser

W tym momencie możemy trochę puchnąć z dumy. Za granicą po ogłoszeniu nominacji zaczął się raban, że: jak to, nie ma Bradley'a Coopera? Skandal! A tymczasem jego miejsce zajął Paweł Pawlikowski. Bardzo mnie to cieszy, bo siła Zimnej wojny bije w ogromnej części od zdolności i zamysłu reżyserskiego. Na wygraną raczej nie ma co liczyć, ale dumny z nominacji być może. Spike Lee i Adam McKay odwalili kawał dobrej roboty, ale tematyka ich filmów nie trafiła w mój gust, toteż automatycznie nie mogłam docenić ich pracy bardziej niż dwóch pozostałych tytułów. Moim zdaniem Yorgos Lanthimos to wspaniały reżyser, który ma swój pomysł na robienie kina, bawi się nim, ekspetymentuje i wciąż nas zaskakuje. Oczywiście nie obrażę się za statuetkę dla Alfonso Cuarona, który jest ojcem tegorocznego czarnego konia, widać że czerpał przy produkcji ze swojego dzieciństwa i stworzył obraz niesamowity. Chociaż dzieli ludzi na bardzo skrajne obozy.

Oscar dla najlepszego reżysera najpewniej powędruje do Alfonso Cuarona za film Roma.


Najlepszy aktor drugoplanowy

Tutaj sprawa jest dla mnie dość jasna. Najlepszym w tym roku aktorem drugoplanowym był Mahershala Ali w filmie Green Book. Z początku taki wycofany, zamknięty w sobie, zdystansowany, powoli dał nam poznać swoje wnętrze, a jego kreacja była idealnie wyważona. Sam Elliot był w porządku (scena w samochodzie to naprawdę perełka), a Sam Rockwell raczej bez szału jako Bush. Jak już wspominałam, nie widziałam Can you ever forgive me?, toteż Granta nie ocenię. Adam Driver był cudowny, ale jednak w tym roku Ali zmiótł konkurencję.

Oscar dla najlepszego aktora drugoplanowego najpewniej powędruje do Mahersala Ali za rolę Dr Dona Shirley w Green Book.

Najlepsza aktorka drugoplanowa

Tutaj pojawił mi się pierwszy problem, bo nie widziałam Gdyby ulica Beale umiała mówić, a największe szanse na Oscara (patrząc na rozdania nagród z innych tegorocznych festiwali) ma Regina King. Nie wiem czy zasłużenie, ale na pewno się jeszcze przekonam. Po filmie Vice byłam zachwycona Amy Adams, jednak kiedy zobaczyłam Faworytę to obie aktorki drugoplanowe z filmu Lanthimosa wydawały mi się bardziej odpowiednimi kandydatkami. Emma Stone była świetna, nie spodziewałam się, że tak dobrze odnajdzie się w takim specyficznym kinie. Jednak ciut lepsza była w tym przypadku Rachel Weisz i gdyby King nie była nominowana to najpewniej stawiałabym właśnie na Weisz. Co do Mariny to była w Romie bardzo dobra, ale akurat w tej kategorii skłaniałabym się jednak do amerykańskich aktorek.

Oscar dla najlepszej aktorki drugoplanowej może powędruje do Reginy King za rolę w Gdyby ulica Beale umiała mówić, a może do Rachel Weisz za Faworytę.

Najlepszy scenariusz oryginalny

Tutaj jest tyle dobroci, że trudno mi wybrać, naprawdę. Nie widziałam Pierwszego reformowanego (chociaż słyszałam sporo superlatyw). Co do reszty, to odrzuciłabym Vice, ale trzy pozostałe są na tyle wspaniałe, że trudno mi między nimi wybrać. W Romie sporą robotę wykonały jednak zdjęcia, a w Faworycie cała warstwa techniczna, więc taka nagroda za czysty scenariusz oryginalny powinna trafić chyba do Green Book.

Oscar dla najlepszego scenariusza oryginalnego najpewniej powędruje do Green Book / Faworyty.

Najlepszy scenariusz adaptowany

Tutaj mam inny problem, bo z tych które widziałam, raczej żaden mnie nie porwał. Narodziny gwiazdy zaczęły się dobrze, ale im dalej tym więcej ze scenariuszem było problemów. BlacKkKlansman mnie jakoś nie przekonał, chociaż ten wątek kryminalny był całkiem zgrabnie poprowadzony. Z tych, które oglądałam najbardziej podobał mi się scenariusz, a właściwie adaptacja kilku opowieści w Balladzie o Busterze Scruggsie braci Coen. Jednak nie widziałam Gdyby ulica Beale umiała mówić i wydaje mi się, że to właśnie on zgarnie statuetkę.

Oscar dla najlepszego scenariusza adaptowanego najpewniej powędruje do Gdyby ulica Beale umiała mówić / BlacKkKlansman.


Szybka przebieżka przez resztę kategorii:
Najlepszy film nieanglojęzyczny: Roma, ale jeżeli zgarnie główną nagrodę to jest szansa dla Zimnej Wojny!
Najlepsza charakteryzacjaVice (reszty nie widziałam)
Najlepsza muzyka oryginalna: Alexandre Desplat za Wyspę psów? W sumie jakoś w tym roku się nie przysłuchiwałam, ale na pewno podobały mi się ścieżki z BlacKkKlansman i Czarnej Pantery.
Najlepsza piosenka: „Shallow” Lady Gaga i Bradley Cooper, Narodziny gwiazdy, tutaj nie może być inaczej!
Najlepsza scenografiaFaworyta
Najlepsze efekty specjalneAvengers? Sporo tutaj nie widziałam
Najlepsze kostiumyFaworyta / Czarna Pantera
Najlepsze zdjęcia: Roma
Najlepszy dźwięk/Najlepszy montaż dźwiękuBohemian Rhapsody / A star is born
Najlepszy długometrażowy film animowany: Spider-Man Uniwersum !


Jak tam Wasze typy?

wtorek, 19 lutego 2019

Dla każdego odpowiednia szufladka - „Pawilon szósty” Antoni Czechow




*Pawilon szósty*
Antoni Czechow

*Język oryginalny:* rosyjski
*Gatunek:* klasyka
*Forma:* zbiór opowiadań
*Rok wydania:* 2019
*Liczba stron:* 224
*Wydawnictwo:* MG
 Chyba nigdzie życie nie jest tak jednostajne, jak w tej oficynie.

*Krótko o fabule:*
W niniejszym zbiorze: Pawilon szósty przedstawione zostało 4 opowiadania autorstwa Antoniego Czechowa: tytułowy Pawilon szósty, Pojedynek, Wrogowie oraz Przykrość.



*Moja ocena:*
Kiedy nadarza się okazja obcowania z rosyjską literaturą to zazwyczaj takową nie pogardzę. Bardzo lubię Dostojewskiego, wręcz uwielbiam Mistrza i Małgorzatę Bułhakowa czy Martwe dusze Gogola. Jeżeli chodzi o Czechowa to najbardziej kojarzy mi się jednak z teatrem. Już kilka razy widziałam na deskach jego dramaty: Mewę (w Teatrze Starym w Krakowie i jako dyplom PWST Wrocław), a także Wiśniowy sad (Teatr Pieśni i Kozła we Wrocławiu). Jego teksty zdecydowanie sprawdzają się na scenie, charaktery postaci są mocno zarysowane, a wydarzenia powoli budują akcję dramaturgiczną, którą ogląda się z ciągłym zainteresowaniem. Wydaje mi się, że powinnam w końcu wyszukać gdzieś teksty jego sztuk i zapoznać się z pierwowzorami adaptacji. Na razie jednak, dane mi było ponownie sięgnąć po jego zbiór opowiadań.

W zeszłym roku czytałam Żarcik i inne (bardzo różne) opowiadania Czechowa, również wydane nakładem wydawnictwa MG. W tamtym zbiorze mogliśmy znaleźć prawie trzydzieści krótkich opowiadań. Natomiast w Pawilonie szóstym umieszczono jedynie cztery teksty, z czego dwa były naprawdę rozbudowane.

Tytułowa historia, rozpoczynająca tomik, skupia się na szpitalu dla umysłowo chorych, a jej głównym bohaterem jest lekarz Andriej Jefimycz Ragin. To człowiek, który wykonuje swoją pracę bez pasji, nie wierzy w uleczanie, więc traktuje przebywanie w szpitalu jako przymus, po którym odpoczywa oddając się lekturze. Pewnego dnia nawiązuje z pozoru niezobowiązującą rozmowę z jednym z pacjentów pawilonu numer sześć. To punkt wyjścia do kilku naprawdę intrygujących filozoficznych dyskusji, a finał samego opowiadania przywołuje na myśl wiele ciekawych komentarzy na temat życia w społeczeństwie. Łatwo jest zaszufladkować osobę, nawet nie dając jej możliwości wytłumaczenia się. Kiedy znajdujemy się po stronie tych oceniających nawet przez myśl nam nie przejdzie co czują oceniani. Dopiero, kiedy sami zmierzymy się z tym samym problemem, na własnej skórze poznamy ból i bezradność tych osób, wtedy przyjdzie też zrozumienie. Może być jednak na nie trochę za późno.
opowiadanie znane jest również pod tytułem Sala nr 6, źródło
Kolejnym opowiadaniem jest Pojedynek, najdłuższy tekst w książce. Tym razem mamy do czynienia ze starciem dwóch różnych charakterów, romantycznego hazardzisty - Łajewskiego z twardo stąpającym po ziemi zoologiem von Korenem. Ciekawie jest oglądać jak ich zdanie o sobie nawzajem ewoluuje przez czas trwania opowiadania. W tym tekście ważną rolę pełni również wątek miłosny, trochę tragiczny, bo zbudowany na nieszczęśliwym zakończeniu poprzedniego związku Nadieżdy. Ten element podobał mi się najbardziej, bo ta relacja dwóch osób najeżona była niedopowiedzeniami, uwierała każdą stronę, a jednak podtrzymywana ze względu na błędne postrzeganie drugiej osoby.
Na końcu mamy dwie krótkie formy. Wrogowie, w którym zmierzymy się z problemem priorytetów w chwili śmierci bliskiej osoby. Pełniąc funkcję jedynego lekarza w okolicy trudno wziąć sobie wolne od obowiązków, kiedy zdarza się nieszczęśliwy wypadek. I czy liczy się wtedy, że doktor akurat przeżywa prywatną tragedię?
Ostatnim tekstem jest Przykrość, w którym lekarz Owczynnikow pod wpływem emocji uderza pracującego z nim felczera. Lekarz zawsze był poukładany i nie mógł znieść niekompetencji felczera, ale mimo wszystko zjada go poczucie winy za swój występek i stara się znaleźć sprawiedliwość, ponieść konsekwencje swojego czynu.

Czechow bardzo sprawnie kreśli obraz społeczeństwa rosyjskiego XIX wieku, ale ponownie jest w swoich opowiadaniach bardzo uniwersalny. Wiele z jego charakterów możemy spotkać w czasach współczesnych. I chociaż dużo się zmieniło, to ludzie nadal popełniają błędy i są często małostkowi tak jak u Czechowa. Wciąż lubimy oceniać innych od pierwszego wejrzenia, przykleić im łatkę i zaszufladkować. Kiedy kolega, którego wydawało się, że dobrze znamy zaczyna przebywać z kimś z nieakceptowanej przez nasze towarzystwo szufladki jest to dla nas znak, że nasz znajomy też niedługo w niej skończy. Lubimy wydawać sądy i łatwo nam to przychodzi, nie zastanawiamy się, że po drugiej stronie też stoi człowiek, który ma uczucia i którego mogą zaboleć nasze słowa. Najlepsze jest to, że równocześnie znajdziemy u Czechowa humor sytuacyjny, który sprawi, że lektura będzie tak samo lekka co wartościowa.


Moja ocena: 7/10


czwartek, 14 lutego 2019

O miłości inaczej, czyli nietypowe filmy romantyczne

Jedno trzeba przyznać - walentynki to zawsze świetny pretekst do napisania trochę innego tekstu.
Lata mijają, a my nadal lubimy oglądać filmy o zakochanych. Nie każdego jednak zadowolą typowe romanse, historie wielkiej miłości, skrojone pod konkretny rodzaj widza. Na szczęście twórcy wychodzą naprzeciw oczekiwaniom i starają się kręcić coraz więcej takich niekonwencjonalnych filmów romantycznych.
Jeżeli zastanawiacie się dlaczego na tej liście nie znajdziecie niektórych tytułów to rzućcie okiem również na starszy wpis -> LINK. Tam pisałam m.in. o Only lovers left alive czy Before sunrise, więc nie będę ich powtarzać w tym poście.
Przed Wami moja subiektywna lista niekonwencjonalnych filmów miłosnych. Liczę, że podzielicie się wrażeniami i innymi tytułami, które mogłyby się na niej znaleźć!
Swoją drogą pisanie polskich tytułów czasami bolało, więc zostawiam też oryginalne, żebyście mieli porównanie.

The Shape of Water (2017), reż. Guillermo del Toro

Zeszłoroczny triumfator oscarowej gali to idealny przykład kina, które opowiada niby o miłości, ale pod górną warstwą fabularną kryje dużo więcej. Z pozoru prosta historia - Elisa Esposito to niemowa, na codzień pracująca w tajemniczym laboratorium. Pewnego dnia spotyka jeden z eksperymentów, a po kilku schadzkach i tuzinach zjedzonych jajek na twardo, między tą dwójką rodzi się specjalna więź. W tym przypadku jednak widzimy miłość niczym w przepięknej baśni, z pozoru nierealną, ale tak naprawdę wiążącą dwie osoby między którymi pojawia się nić porozumienia, które są wykluczone ze społeczeństwa, a w swojej odmienności odczuwają to samo odrzucenie. Wspaniale jest oglądać radość jaką czerpią z tego, że w końcu czują, że nie są sami, że jest ktoś z kim mogą dzielić swoje smutki i niepewności. Oczywiście zasługi należą się tutaj przede wszystkim Sally Hawkins, która całą tę relację dźwiga na swoich barkach, a robi to z taką gracją i delikatnością, że trudno nie kibicować tej oryginalnej historii miłosnej.

Lars and the Real Girl (2007), reż. Craig Gillespie

Ach, ten Ryan Gosling. Ucieleśnienie marzeń milionów kobiet na świecie, mężczyzna-ideał, do którego wzdychają nasze matki, siostry i córki. W niejednym filmie o miłości zagrał i to, co trzeba mu przyznać to, że w rolę amanta wpasowuje się wspaniale. Chyba nie muszę przypominać jego kreacji w La La Land czy ciekawym Blue Valentine (który znajduje się na mojej poprzedniej liście). Jednak na tę listę trafia Lars and the Real Girl. Tytułowy Lars jest mężczyzną borykającym się z problemami natury psychologicznej. Wycofany z życia towarzyskiego, ale zarazem wspaniałomyślny i uczynny dla ludzi z miasteczka. Pewnego dnia przedstawia swojemu bratu i jego żonie partnerkę, która jest plastikową lalką. Jak się zapewne domyślacie tutaj również kryje się pewien komentarz, pod pozorem „miłości” Larsa. Przede wszystkim wspaniale ogląda się mieszkańców, którzy znają chłopaka i często otrzymywali od niego pomoc. Nagle okazuje się, że ludzie mogą być tolerancyjni, wyrozumiali i wcale nie muszą pluć nienawiścią i wyśmiewać czyjejś choroby. Idealny przypadek pomocy dla chłopaka w ciężkiej sytuacji psychologicznej? Przekonajcie się sami.

Her (2013), reż. Spike Jones

Tym razem przenosimy się do przyszłości. Theodore to człowiek, któremu doskwiera samotność, właśnie skończył się jego związek małżeński. W pracy zajmuje się pisaniem listów (ta sztuka nadal istnieje i ma się dobrze w przyszłości!). Poznajemy go w momencie kiedy postanawia zainstalować nowy system operacyjny ze sztuczną inteligencją. Tak oto zaczyna się historia miłosna między nim a Samanthą, jego SO. Wiele rzeczy mogło pójść tutaj nie tak, ale Spike Jones znajduje idealny balans, pokazuje swoją historię bez zbędnego komentarza i konkretnego nacechowania całości. To czy przerazi nas, w którą stronę zmierza świat czy raczej napełni nadzieją zależy od nas samych. W dużej mierze zasługa tutaj należy się kreowaniu relacji - w pewnym momencie mamy wrażenie, że Samantha to prawdziwa osoba, a uczucie między nią a Theodorem kwitnie identycznie jak pomiędzy dwójką ludzi. W pewnych kwestiach jest ten związek zdecydowanie łatwiejszy, a jednocześnie mamy odczucie, że czegoś ważnego tam brakuje. Melancholijny klimat podbija ścieżka dźwiękowa, ciekawe zdjęcia i aksamitny głos Scarlett Johanson. To film nieoczywisty, świetnie napisany i genialnie zagrany, szczególnie przez pierwszoplanowego Joaquina Phoenixa, chociaż drugi plan nie zostaje w tyle.

Moonrise Kingdom (2012), reż. Wes Anderson


Jeżeli myślimy o nietypowych filmach to nazwisko Wesa Andersona samo ciśnie się na usta. A jeśli o miłość chodzi to musiał pojawić się tutaj tytuł Moorise kingdom. Historia, którą słyszeliśmy nieraz - chłopak poznaje dziewczynę i momentalnie rodzi się między nimi wielka miłość. Tylko że różnica jest taka, że u Wesa główni bohaterowie to po prostu dzieciaki. Film reżysera to oczywiście uczta pod względem technicznym - typowe dla niego ujęcia kamery, odpowiednia kolorystyka, idealnie dobrana muzyka. Scenariusz ponownie lekko ironiczny i niezmiennie bawiący uroczym typem humoru. A miłość? Taka która ewoluuje, zmienia się, pogłębia i jest jak najbardziej na serio. Dla reżysera nie jest ważny wiek bohaterów, on pozwala nam uwierzyć, że to jest prawdziwe uczucie i nie powinniśmy traktować go z góry. Sam i Suzy są tak sobie oddani, że nie zwracają uwagi na pościg, w który zaangażowali się harcerze, rodzice, opieka społeczna, a nawet policja. Ich celem jest wspólne życie, koniec i kropka. W tym przypadku wyobraźnia reżysera nie zawodzi, tak samo jak świetny scenariusz i aktorstwo. Jak szukacie czegoś uroczego, a zarazem nietypowego, to tytuł dla Was.

Lobster (2015), reż. Yorgos Lanthimos

W świecie kina trąbi się o najnowszym tytule tego greckiego reżysera, Faworycie (która jest cudowna, ale o tym kiedy indziej), a ja przypomnę trochę starszą produkcję. Z Lanthimosem poznałam się dość wcześnie, bo polecony został mi Kieł, film który wyświetlały tylko kina niezależne. Ten obraz naprawdę robi wrażenie. Nic więc dziwnego, że od tamtej pory śledzę poczynania reżysera. Na tę listę musiał trafić Lobster, obraz przyszłości (może alternatywnej rzeczywistości), w którym każdy człowiek musi posiadać drugą połówkę. Jeżeli jesteś samotny to trafiasz do Hotelu, gdzie masz czterdzieści pięć dni na znalezienie partnera. Co jeżeli się nie uda? Zostajesz zamieniony w wybrane przez siebie wcześniej zwierze. Po tym streszczeniu chyba nie muszę tłumaczyć Wam dlaczego ten film należy do nietypowych tytułów miłosnych. Lanthimos pod przykrywką całej masy osobliwych wydarzeń i postaci kryje ciekawe rozważania na temat współczesnego spojrzenia na miłość, na związki, samotność, na poszukiwania drugiej połówki. Wszystko to okraszone osobliwym, czarnym humorem i masą abstrakcyjnych, zaskakujących sytuacji. Dajcie się wciągnąć.

Edward Scissorhands (1990), reż. Tim Burton

Jak widzicie nietypowych filmów o miłości nie brakuje, szczególnie w ostatnich kilkudziesięciu latach. Jednak zaglądając troszeczkę dalej w przeszłość też kilka tytułów by się znalazło. Mój wybór padł na Edwarda Nożycorękiego. Prawdę powiedziawszy widziałam go całe lata temu, ale pamiętam jedno - zrobił na mnie spore wrażenie. To był jeszcze ten czas kiedy Johnny Depp potrafił zachwycić, a gdy sparował się z Timem Burtonem to mogliśmy być pewni dwóch rzeczy: będzie dziwacznie i intrygująco. Edward jest chłopakiem, który zamiast rąk ma nożyce. Poznajemy go w chwili kiedy opuszcza swoje mroczne zamczysko i zamieszkuje w osobliwym miasteczku. Tam poznaje Kim. Historia ich miłości jest naprawdę piękna i warta poznania. A oprócz tego ponownie dowiemy się więcej na temat samotności, poczucia wyobcowania, niedopasowania do społeczeństwa. Wszystko w klimacie jak najbardziej burtonowskim, za którym teraz możemy już tęsknić. Depp w tej roli radzi sobie świetnie, tak samo jak partnerująca mu Winona Ryder, a całości dopełnia nostalgiczna muzyka Danny'ego Elfmana. Chyba wszyscy pamiętamy tę scenę, w której Kim tańczy w śniegu do piosenki Ice Dance? Jeśli nie, to może warto sobie ją przypomnieć.

WALL-E (2008), reż. Andrew Stanton

Nie byłabym sobą, gdybym na takiej liście nie umieściła jakiejś animacji. Miłości w bajkach nie trzeba długo szukać, bo to temat przewodni niemal każdej ze sztandarowych produkcji. Nie trzeba jednak szukać daleko, żeby znaleźć też nietypowe uczucie - WALL-E to zdecydowanie pierwsze co przychodzi na myśl. Pixar wziął na siebie ciężkie zadanie, ale udźwignął je z lekkością, rodząc w widzach całą masę ciepłych uczuć. Ponownie akcja ma miejsce w przyszłości, ale tym razem Ziemia jest już wyludniona, a społeczeństwo zamieszkuje ogromne statki kosmiczne. Na naszej planecie została tylko ogromna sterta śmieci i tytułowy Wall-E, czyli robot, który sprząta. Jego świat wywraca się do góry nogami kiedy z nieba spada EVE, nowoczesny robot, który ma za zadanie odszukać oznak życia. Niesamowity jest kunszt twórców tej animacji. Otóż, roboty nie mówią ludzkim głosem, przez większość filmu jesteśmy świadkami kina niemego. Mimo to, jest to jedna z najpiękniejszych historii miłosnych, jakie widziałam. Roboty potrafiły wzbudzić we mnie więcej empatii, niż niektórzy ludzie w komediach romantycznych. Całość jest dodatkowo przepiękna wizualnie i po prostu fascynująca. Musicie to zobaczyć.

Laurence Anyways (2012), reż. Xavier Dolan

W twórczości młodziutkiego francuskiego artysty, Xaviera Dolana, zakochałam się od pierwszego wejrzenia, od chwili kiedy zobaczyłam Wyśnione miłości. Przez chwilę myślałam nawet o umieszczeniu tego tytułu na liście. Jednak jeżeli mam wybierać ten z najciekawszym komentarzem o miłości to musiałam postawić na Laurence Anyways. Tytułowy Laurence jest nauczycielem literatury, ma kochającą dziewczynę, która od pierwszej sceny wygląda na jego bratnią duszę, a jego życie wydaje się poukładne. W swoje trzydzieste urodziny oświadcza swojej partnerce, że chce zostać kobietą. Co jest jednak najbardziej fascynującego w tej przemianie mężczyzny? A to, że Fred, jego dziewczyna, postanawia zostać przy nim i wspierać go podczas tego procesu. Niesamowite jest oglądać tę miłość, która stara się zrozumieć drugą stronę, jest empatyczna, ale zarazem pełna skrajnych emocji i nieustannie elektryzująca. Dodajmy do tego ciekawe podejście Dolana, jego zamiłowanie do teledyskowych ujęć i mamy film, który warto zobaczyć.


Zgadzacie się z moimi wyborami? Co dodalibyście do tej listy?

sobota, 9 lutego 2019

Zło dobrem zwyciężaj - „Moc srebra” Naomi Novik



*Moc srebra*
Naomi Novik

*Język oryginalny:* angielski
*Tytuł oryginału:* Spinning Silver
*Gatunek:* fantasy
*Forma:* powieść
*Rok pierwszego wydania:* 2019
*Liczba stron:* 504
*Wydawnictwo:* REBIS

Niektórzy ludzie tak naprawdę są wilkami i chcą pożreć innych ludzi, żeby napełnić swoje brzuchy. 
*Krótko o fabule:*
Mirjem, doprowadzona do ostateczności chorobą matki, postanawia przejąć nieudolnie prowadzony przez ojca rodzinny interes. Stanowcza i zimna jak lód, skutecznie egzekwuje wszelkie należności od pożyczkobiorców. A kiedy dziadek przekazuje jej pięć kopiejek w srebrze, Mirjem oddaje mu dług w złocie. W okolicy rozchodzi się wieść o młodej lichwiarce, która potrafi zamieniać srebro w złoto. Dla Mirjem jednak ta sława okazuje się przekleństwem. Zaczyna się bowiem nią interesować król Starzyków – obdarzonych nadnaturalnymi mocami, tajemniczych lodowatych istot, które wzbudzają trwogę wśród zwykłych śmiertelników.
- opis wydawcy 

*Moja ocena:*
Znacie ten widok: gruba warstwa śniegu pokrywa pola, a płatki skrzą się złotem w słońcu? Moc srebra z automatu nasuwa mi na myśl takie wspomnienie. Jest w tej książce coś bardzo „naszego”, słowiańskiego, a magia wydaje się bliższa niż w innych powieściach. Może dlatego, że Naomi Novik wychowała się na polskich bajkach i tym łatwiej jest jej nas oczarować? Może właśnie przez to odwołuje się do czegoś, co znamy z dzieciństwa i co rozczula nas tym mocniej?

Nowa powieść autorki zapowiadała się na kontynuację pomysłu z poprzedniej książki, czyli Wybranej. Novik ponownie sięga do słowiańskich baśni i na podstawie kilku znanych schematów tworzy swoją historię. Wcześniej mieliśmy Smoka i tajemniczy Bór, a w Mocy Srebra spotkamy mieszkańców mroźnej krainy, którzy próbują sprowadzić na Litwas wieczną zimę (winter is coming zdecydowanie w modzie!). Moim zdaniem pomysł wypalił nawet lepiej niż w Wybranej.

Przede wszystkim muszę docenić tutaj zdolności stylistyczne autorki. Poznamy wiele osób, zabierających głos w pierwszoosobowej narracji i będziemy gładko przeskakiwać między przewodnikami po tej zimnej krainie. Na początku najwięcej czasu poświęcone zostanie Mirjem (dostaje ode mnie dodatkową porcję sympatii za to imię), ale szybko okazuje się, że nie będzie ona naszą jedyną główną bohaterką. Już po chwili będzie nam dane przeżyć wydarzenia z zupełnie innej perspektywy. Najbardziej zachwycały momenty, kiedy głos zabierał młodziutki Stepon - zmiana w narracji była widoczna i bardzo naturalna z perspektywy chłopaka. Trzeba jednak zaznaczyć, że w Mocy srebra najwięcej miejsca poświęcone jest kobiecym postaciom, a każda z nich jest niesamowicie silna na swój własny sposób.
źródło
Muszę tutaj zwrócić uwagę na to, jak dobrze było przeczytać młodzieżową książkę fantasy, w której to kobiety ratują sytuację. Podoba mi się, że coraz rzadziej czytamy o rycerzach na białych koniach, którzy przybywają na ratunek damie w opresji. Tutaj mamy nie jedną, a kilka świetnie zarysowanych bohaterek. Mirjem to dziewczyna, która postanawia wziąć sprawy we własne ręce i spróbować uratować podupadający interes rodzinny. Odnajduje w sobie niespodziewaną siłę i upór, a zarazem zaczyna obawiać się, że coraz bardziej wyzbywa się empatii, wpajanej jej od małego przez rodziców. Wanda wydaje się cichą, posłuszną szarą myszką, ale z jej narracji dowiemy się, że robi wszystko, by uciec z domu. Dopiero po jakimś czasie odnajduje w sobie siłę do tego, żeby walczyć także o przyszłość młodszych braci, a nie tylko o swoją. To są postaci wielowymiarowe, które na przestrzeni tej książki przechodzą przemianę i mogą nas czegoś nauczyć. Moim zdaniem o wiele ciekawsze niż te w Wybranej.

Z tej książki wręcz wykrzyczany jest nam motyw girl power, ale nie znaczy to, że nie znajdziemy też kilku intrygujących męskich postaci. Novik w ciekawy sposób odwraca role - to przedstawiciele płci brzydkiej staną się ofiarami, które ratować będą kobiety. Spotkamy więc przykładowo dwóch braci, którzy czerpiąc siłę od siostry będą w stanie zostawić dawne, nieprzyjemne życie. W innym wątku poznamy mężczyznę, który przez błędy z przeszłości dzieli ciało ze złym duchem. Wszystko to jest przedstawione bardzo baśniowo, nie będzie powodu ku temu, żeby dopatrywać się szczególnego sensu. Tak jak w bajkach, trzeba uwierzyć, że czarodziejski łańcuch po prostu uwięzi demona, a lustro przeprowadzi na drugą stronę. Ot tak. I jeżeli damy się temu ponieść to poczujemy tę iskierkę magii, którą niesie ze sobą ta książka.

Oczywiście, są też i wady. Moim zdaniem trochę długo się ta historia rozkręca, chociaż z perspektywy czasu uważam, że było to potrzebne dla zrozumienia charakteru bohaterów. Przyjmuję jednak do zrozumienia opcję, że ktoś nie przebrnie przez początek. Dodatkowo słabo wypadają wątki romantyczne. Jakoś nie kupuję tego całego podejścia: „ja jestem księciem, a Ty zwykłą chłopką”, a za kilka stron bohaterowie wpadają w sidła miłości. Bajkowa otoczka jest super, ale już bajkowe romanse są dla mnie za bardzo cukierkowe i za mało zbudowane. Na szczęście żaden z takich wątków nie jest w centrum, raczej wynikają z wydarzeń głównej akcji.

Jeśli nie jesteście przekonani do baśniowego klimatu Mocy srebra to dodam jeszcze, że pięknie wyszło Naomi Novik nakreślenie relacji międzyludzkich. Tak jak w dzieciństwie zobaczyliśmy, że jeżeli ktoś czyni dobro to ono do niego wraca. Złe uczynki natomiast potrafią się odbić czkawką. Ale! Każdy człowiek może się zmienić i warto mu dać drugą szansę. I dlatego, że pozwoliła mi na powrót do dziecięcych (ale jakże mądrych) morałów - polecam Wam sięgnąć po tę książkę. Może to nie być Wasza estetyka, ale ja, nawet pomimo kilku mankamentów, zostałam oczarowana.

Moja ocena: 8/10




niedziela, 3 lutego 2019

Zemsta jest słodka? - „Wiedźma” Anna Sokalska



*Wiedźma*
Anna Sokalska

*Język oryginalny:* polski
*Gatunek:* fantastyka
*Forma:* powieść
*Rok pierwszego wydania:* 2019
*Liczba stron:* 412
*Wydawnictwo:* Lira
Wszelkie znaki zapowiadały nadciągający Har-Magedon.
*Krótko o fabule:*
Obłożona klątwą wiedźma Jasna budzi się z długiego snu. Wyrwana ze swoich czasów, samotna i pozbawiona mocy, pragnie zemścić się za dawne krzywdy. Spotyka na swej drodze zmorę-uciekinierkę, szamana z przypadku i anioła niezadowolonego z nowych obowiązków. Każdy z nich zmaga się z cieniami przeszłości, a Los wciąga ich w nieoczywistą rozgrywkę o ludzkie dusze i przygotowania do końca świata.
- opis wydawcy 

*Moja ocena:*
Fascynacja wierzeniami słowiańskimi w polskiej fantastyce wciąż nie ustaje. Autorzy lubią wykorzystywać postacie pochodzące z tej mitologii i tworzyć mieszankę ze współczesnym światem. Dodatkowo, umieszczając akcję w jednym z dużych miast często otrzymujemy miłe, rozrywkowe urban fantasy z wątkiem miłosnym dla uradowania (najczęściej nastoletnich) serc.

Trzeba przyznać, że Anna Sokalska wpasowała się w potrzeby rynku czytelniczego całkiem zgrabnie. Wiedźma stanowi pierwszy tom cyklu „Opowieści z Wieloświata”, jej akcja ma miejsce we Wrocławiu, czyli „moim” mieście. Wspominałam już o tym przy okazji opinii na temat Demona luster, że czytając o okolicach, które zna się z codziennego życia zawsze czuję się trochę bliżej bohaterów. Tak też było w tym przypadku i uważam, że Wrocław dobrze sprawdził się jako tło dla wydarzeń z tej pozycji.

Świat przedstawiony to coś, na co należy zwrócić szczególną uwagę w przypadku początku nowej serii. To w końcu on będzie podwalinami pod każdy kolejny tom, dzięki niemu możemy wysnuwać wnioski na temat potencjału takiego cyklu. Moim zdaniem autorka poradziła sobie naprawdę dobrze. To typowe urban fantasy - perypetie postaci pochodzących z innego świata wplątane są w życie zwykłych śmiertelników. Żałuję, że większa część akcji nie odgrywała się „po drugiej stronie ”, że wciąż niewiele o niej wiemy. Ten przedsmak, który dostajemy na początku książki tworzy apetyt na więcej i po skończeniu nie czuję się nasycona. Mam wrażenie, że wiele się jeszcze w tym świecie kryje i można powiedzieć, że potencjał w nim jest, a pierwszy tom nie do końca go wykorzystał. Podejrzewam, że mógł to być zamysł autorki, żeby zaostrzyć apetyt na kolejne tomy, więc ogłaszam, że czuję się zachęcona do oczekiwania na nie.
źródło
Przyznam szczerze, że początek mnie lekko odtrącił. Wszystko zaczyna się od historii Jasnej, czyli tytułowej wiedźmy w 1507 roku. Rozdział wprowadzający trochę męczy czytelnika zamierzchłym słownictwem, przez co ciężko przez niego przebrnąć. Same wydarzenia w nim przedstawione są intrygujące, choć zapewne należałoby powiedzieć dosadnie: okrutne. Powinny zatem wywoływać silne emocje, a dla mnie, niestety, sposób napisania blokował dogłębne odczuwanie tej sytuacji. Na szczęście zaraz po tym rozdziale poznajemy Ninę, postać już współczesną, może dlatego automatycznie nam bliższą. Dziewczyna od początku pokazuje pazurki, widać, że jest charakterna, czasami nawet bezczelna. Niestety przez impulsywność trochę w życiu błądzi, ale zawsze wychodzi od pozytywnych pobudek, chce pomóc, ale nie do końca wie w jaki sposób. Mimo wszystko wzbudziła moją sympatię i miałam ochotę przejść z nią przez tę historię. Po krótkim czasie jesteśmy już świadomi, że będzie nam dane poznać wydarzenia z perspektywy kilku bohaterów, ale jednak w centrum większości z nich będzie Jasna.

W tej książce spotkałam się z ciekawym problemem, który z doświadczenia kojarzyłam wcześniej z seriali - główna postać interesowała mnie mniej niż drugi plan. Jasna, czyli wiedźma która przebyła spory przeskok w czasie wypada raczej dość mdło.  Jest delikatna, niepewna i obdarzona niesamowitą urodą. Brakowało mi w niej jakiejś dodatkowej iskierki, czegoś, co pozwoliłoby mi czekać na kolejne jej przygody. Może powodem było to, że już pierwszy rozdział mnie szczególnie nie przekonał, przez co cała jej motywacja mnie nie kupowała. Poszukiwanie zemsty jest zawsze dobrym motorem napędowym, ale w przypadku Jasnej jakoś nie popierałam jej determinacji. Co innego Nina! Dziewczyna napisana bardziej jako postać pomocnicza, która może dodać trochę koloru niewyparzonym językiem. Tymczasem jej problemy i historia były dla mnie o wiele ciekawsze. Zaczynając od tego, co przechodzi na samym początku, przez życie z tajemnicą na codzień, pozostawia nas w ciągłym oczekiwaniu kiedy się cała jej układanka wysypie. Po kreacji Niny mogę powiedzieć, że autorka wie jak stworzyć porządną i pełnokrwistą bohaterkę. Szkoda, że w tym porównaniu Jasna wypada blado i mam cichą nadzieję, że z Niną będziemy mieć jeszcze sporo do czynienia w kolejnych tomach.
Jest to raczej powieść młodzieżowa, więc możemy spodziewać się miłosnych wątków. Tutaj podobna historia jak z bohaterkami - kiedy Jasna poznaje swojego amanta nie chce mi się wierzyć w to uczucie i zdania nie zmieniam do samego końca. Inaczej jest z Niną - wątek miłosny naprawdę miałam ochotę śledzić, szczególnie że pozbawiony był słodkich scen i czułych słówek, a skupiał się bardziej na codziennej pomocy i takiej ludzkiej stronie związków.

Kolejnym plusem jest sposób, w który tak różnorodne charaktery potrafiły się jednak dogadać. Każdy tutaj jest trochę z innej bajki, ale wspólny cel powoli zbliża ich do siebie. Świetny jest wątek Starzaka, czyli anioła, który dołącza do grupy bohaterów. Prowadzi ciekawy temat poboczny, a zarazem miło się patrzy na to jak wkupuje się w ekipę. Dawid to też interesujący charakter, a jego zdolność widzenia drugiego świata wypada bardzo zgrabnie i widać, że był to bohater dobrze przemyślany. W ogóle wszystko, co pochodziło ze świata magii wprowadzało najwięcej emocji. Uważam, że gdyby było tego trochę więcej (zamiast chociażby rozbudowanych scen związanych z kręceniem teledysku) to książka zyskałaby oczko w górę.

Jeżeli lubicie lekkie pozycje z wierzeniami słowiańskimi w roli głównej, kilkoma wątkami miłosnymi i zróżnicowaną bandą bohaterów to dajcie szansę Wiedźmie. Co prawda, w zakończeniu brakowało mi efektu wow, ale zapowiadane są tam bardzo intrygujące wydarzenia na kolejne tomy. Szczególnie liczę na częstsze wykorzystanie tego drugiego świata, za zasłoną, który był dla mnie najbardziej interesującym wątkiem książki i żałuję, że nie spędziliśmy tam więcej czasu. Liczę, że to się zmieni. Ja będę czekać na kontynuację, bo jestem bardzo ciekawa, w którą stronę zaprowadzi nas wyobraźnia Anny Sokalskiej.

Moja ocena: 7-/10


Za egzemplarz dziękuję autorce i wydawnictwu Lira.

Szukaj w tym blogu

Szablon dla Bloggera stworzony przez Blokotka