niedziela, 29 marca 2020

„Kocham Cię, ja Ciebie też nie” - Serge Gainsbourg widziany oczami kobiet (Teatr Muzyczny Capitol)

Pewnego zimowego dnia siedzimy sobie w samochodzie, odwozimy znajomych po próbie. Nagle w radio słychać piosenkę Serge Gainsbourga, a z tylnego siedzenia odzywa się głos, że w Teatrze Muzycznym Capitol jest ciekawy spektakl o życiu tego twórcy, na który warto się wybrać. Akurat poleceniom znajomym zazwyczaj od razu wierzę, ale zerknęłam jeszcze pobieżnie na opis, reżysera i grupę aktorską spektaklu, po czym pozostało mi tylko kupić bilety.
źródło
Serge Gainsbourg był prawdziwym objawieniem w branży muzycznej, swego czasu wszystkie największe gwiazdy marzyły o wykonaniu jakiejkolwiek piosenki napisanej właśnie przez niego. Jeżeli chodzi o przebicie się do ogólnej świadomości, to powszechnie najbardziej kojarzona jest jego piosenka Je'taime. Łączy się z nią ciekawa historia: otóż, Bridget Bardot zgłosiła się do Serge'a z prośbą o napisanie dla niej utworu, ale po wykonaniu tej piosenki poprosiła, żeby jej nie wydawał. Finalnie na rynku pojawiła się dopiero w latach 80tych. To tylko jedna z ciekawostek, o których dowiemy się ze scenariusza przedstawienia.

Spektakl przybliża nam sylwetkę tego twórcy, wokół którego zawsze kręciła się grupka kobiet. Jak sam opowiedział ze sceny: uważano, że wygląda „specyficznie”, ale jednak miał w sobie coś, co przyciągało płeć piękną. Znany jest jego długotrwały związek z Jane Birkin, z którą miał córkę Charlotte (teraz słynna aktorka, która często gra u Larsa von Triera). Oprócz tego przeżył kilka burzliwych romansów m.in. z Bridget Bardot.
źródło
Dobrze, przejdźmy jednak do sedna tej notki, czyli spektaklu Kocham Cię, ja Ciebie też nie. Cezary Studniak, reżyser, postarał się w kwestii doboru obsady, która jest tutaj największą perełką. Sam siebie obsadził w roli Serge'a i wydaje mi się, że nikt inny nie zagrałby go tak dobrze. Aktor jest w tej roli zblazowany, pokazuje swoją fascynację kobietami, a paląc papierosa za papierosem wygłasza swoje „złote sentencje”, obserwacje na temat otaczającego go świata. Jego występ jest równy i w pełni satysfakcjonujący dla widza. No, może poza momentami muzycznymi, kiedy co prawda jest zupełnie oddany i przekonywający, ale widz nie rozumie wszystkich wyśpiewywanych przez niego słów. Tak mocno wczuł się w rolę, że zapomniał o odpowiedniej artykulacji. Partneruje mu Helena Sujecka w roli Jane Birkin. Przyznaję, że mam trochę słabość do tej aktorki odkąd zobaczyłam ją pierwszy raz w filmie Małe stłuczki, a później na scenie Capitolu, m.in. w Po Burzy Szekspira. W Kocham Cię, ja Ciebie też nie jest całkowicie hipnotyzująca. Od początku do końca kradnie dla siebie uwagę widzów, oddaje niuansy granej postaci z pełną gracją. Równie duże wrażenie robi reszta aktorek. Świetnie radzi sobie Justyna Antoniak jako Bridget Bardot, jest wystarczająco wyzywająca, a jednocześnie pozostaje pełna słodyczy i pozytywnej energii. To piosenki przez nią wykonane należą do najbardziej znanych, a sceny ich przedstawienia zostają z nami na dłużej. Ogromne brawa należą się także Klaudii Waszek, która nawet od strony czysto fizycznej była podobna do Charlotte, ale i wspaniale zagrała zapatrzoną w ojca córkę. Byłam pod wrażeniem niewielkiej roli Alicji Kalinowskiej jako France Gall, którą zazwyczaj grała Ewelina Adamska-Porczyk. Alicja miała w sobie niewinność, a zarazem charyzmę. Ostatnia kobieta Gainsbourga, grana przez Agnieszkę Oryńską-Lesicką wypadła poprawnie, ale wydaje mi się, że jej postać była najmniej charakterystyczna, a historia najmniej angażująca. Miała też najtrudniejsze zadanie, żeby zakończyć całość mrocznie, zostawić widza z pewnym ciężarem emocjonalnym.

Trzeba przyznać, że świetną robotę wykonano na platformie wizualnej. Na scenie, oprócz łózka, kanapy, stołu z kilkoma krzesłami i (jakże ważnych i często eksploatowanych) pochowanych po kątach popielniczkach, znajdzie się także miejsce dla zespołu, który na żywo akompaniuje przedstawieniu. Grają świetnie, chociaż momentami miałam wrażenie, że za głośno - nie wiem czy to kwestia niewyraźnego śpiewu aktorów czy podkręconych dźwięków instrumentów, ale czasami słowa piosenek uciekały widzowi. Skoro już przy słowach jesteśmy to ich tłumaczenie wyszło bardzo zgrabnie, chociaż wydaje mi się, że materiał źródłowy nie należał do łatwych. Gainsbourg często nadawał swoim tekstom podwójnego znaczenia, dlatego tym większe ukłony należą się Tymonowi Tymańskiemu za swoją pracę tłumacza.

źródło
Dobrą robotę wykonano również w kwestii charakteryzacji i kostiumów, które oddają faktyczne ubrania, które gwiazdy w tamtych czasach nosiły. Wystarczy zerknąć na kilka zdjęć w Internecie, żeby znaleźć chociażby Jane Birkin w kultowej białej boho sukni.
Bardzo dobrze ogląda się także numery muzyczne, pomysły na ich wykonanie były świeże i atrakcyjne dla widza. W głowie zostaje piosenka Je'taime, najpierw wykonana sensualnie przez Bardot w studio nagrań, a później kameralnie, z pełnią emocji zaśpiewana przez Jane Birkin, ale duże wrażenie robią także słynne utwory Bonnie i Clyde oraz Comic Strip. Studniak nie ominie kontrowersyjnej piosenki Lemon Incest, którą wykonuje wraz z córką, Charlotte. Utwór sugeruje kazirodczy związek między tą dwójką. Po jej wydaniu wybuchł skandal, stacje radiowe dopisywały Lomon Incest na listę piosenek zakazanych, ale Serge i Charlotte zaprzeczali wszelkim zarzutom.

Kocham Cię, ja Ciebie też nie to fascynująca opowieść o słynnym artyście, jakim był Serge Gainsbourg. Dla mnie to przede wszystkim przedstawienie jego sylwetki w ciekawej formie, przybliżenie życiorysu poprzez jego twórczość. Mężczyzna przechodzi przez wiele związków, początkowo przyciąga uwagę kobiet, a później odpycha je swoim zachowaniem. To człowiek destrukcyjny, a zarazem potrafiący budować niesamowite utwory. Warto się wybrać na opowieść o jego życiu do teatru.

czwartek, 26 marca 2020

„Elantris” Brandon Sanderson - nadzieja umiera ostatnia

*Elantris*
Brandon Sanderson

*Język oryginalny:* angielski
*Tytuł oryginału:* Elantris
*Gatunek:* fantasy
*Forma:* powieść
*Rok pierwszego wydania:* 2005
*Liczba stron:* 660
*Wydawnictwo:* MAG 

Życie to smutki i niepewności. Jeśli będziesz je tłumić, zniszczą się na pewno, pozostawiając za sobą kogoś tak opancerzonego, że żadne uczucia nie zagoszczą już nigdy w jego sercu.

*Krótko o fabule:*
Elantris - gigantyczne, piękne, dosłownie promienne miasto, zamieszkane przez istoty wykorzystujące swoje potężne zdolności magiczne, by pomagać ludowi Arelonu. Każda z tych boskich istot była jednak kiedyś zwykłym człowiekiem, dopóki nie dotknęła jej tajemnicza, odmieniająca moc Shaod. A potem, dziesięć lat temu, magia zawiodła. Elantryjczycy stali się zniszczonymi, słabymi, podobnymi do trędowatych istotami, a samo Elantris okryło się mrokiem, brudem i popadło w ruinę. Shaod stał się przekleństwem. Nowa stolica Arelonu, Kae, przycupnęła w cieniu Elantris, a jej mieszkańcy ze wszystkich sił ją ignorowali. Księżniczka Sarene z Ted przybywa do Kae, by zawrzeć polityczne małżeństwo z księciem korony Raodenem. Sądząc z korespondencji, mogła się spodziewać, że odnajdzie miłość. Dowiaduje się jednak, że Raoden nie żyje, a ona uważana jest za wdowę po nim...

- opis wydawcy 

*Moja ocena:*
Zaczęłam się zastanawiać czy jest w ogóle sens znowu pisać o książce Brandona Sandersona. Z prostej przyczyny - za każdym razem nie znajduję złego słowa, które mogłabym napisać o jego twórczości, a moje zachwyty stają się nudne. Sięgając po Elantris nastawiłam się, że tym razem może być gorzej. Słyszałam głosy, że dość długo się rozkręca i ma rozbudowany, skomplikowany świat, który ciężko pojąć. Warto także zaznaczyć, że to był jego debiut, napisany ponad dekadę temu, więc byłam przygotowana na lekki spadek formy w porównaniu z tym, co znałam dotychczas. Nie wiem po co się było przejmować - ponownie lektura okazała się czystą rozkoszą.

O Sandersonie pisałam już kilkakrotnie, więc tylko w ramach krótkiego wprowadzenia: to amerykański pisarz fantasy, który stworzył uniwersum o tajemniczej nazwie Cosmere, w którym mają miejsce jego powieści (a przynajmniej większość z nich). Każda z serii skupia się wokół innej planety, każda jest różna, każda ma inny system magiczny, inne rasy, a bohaterów czekają inne problemy. Każda, którą do tej pory czytałam, to mała perełka high fantasy.

Elantris porwało mnie od początku, co nie jest u Sandersona takie oczywiste. Wiecie, to facet, który pisuje tomy po 1000 stron, więc zawsze jestem uzbrojona w cierpliwość i wiem, że prędzej czy później załapię i się wciągnę. W przypadku Elantris nie trzeba było czekać. Już pierwsze rozdziały zasieją ziarna ciekawości, a przedstawienie tak różnorodnej trójki głównych bohaterów pozwoli rozbudzić wyobraźnię.

źródło
W fantastyce szukam zazwyczaj rozrywki, a u Sandersona znajduję ją zawsze na wysokim poziomie. Nigdy nie przestaje mnie zadziwiać sposób w jaki on buduje świat przedstawiony. Tym razem mamy do czynienia z tajemniczym, mitycznym miastem - Elantris. Swego czasu zamieszkiwanym przez ludzi obdarzonymi specjalnymi mocami. W oczach reszty świata było to miejsce przebywania bogów, którzy kreśląc tajemnicze znaki potrafili uzdrawiać, budować, a nawet „teleportować” się na spore odległości. Wszystko zależało od precyzji wykonania znaków. I pewnego dnia wszystko się zmienia, a Elantryjczycy z osób, którym oddawano cześć stali się wyrzutkami społeczeństwa. Ich moce zniknęły, ich ciała momentalnie zaczęły ulegać procesowi starzenia, na skórę wystąpiły szare plamy, a samo miasto pokrył szlam. Na dodatek każde zranienie ciała pulsowało nieustającym bólem, który doprowadzał wielu z nich do szaleństwa.

Już sama historia tego miasta brzmi dla mnie niezwykle zachęcająco. Ale czy autor na tym poprzestał? Oczywiście, że nie. Ponownie idealnie waży fundamenty każdego społeczeństwa - oprócz poznawania tajemnic Elantris, czytelnik spędzi dużo czasu w towarzystwie arystokracji (w przypadku tego królestwa - najbogatszych kupców), którzy główkują jak poprawić sytuację w kraju. Znajdzie się też sporo miejsca dla religii. Tym razem Sanderson skupia się na fanatyzmie religijnym, pokazuje jak daleko posunie się człowiek zaślepiony naukami swojego zakonu, ale skupi się także na wymiarze ludzkim, wewnętrznej walce między tym, co nakazują zasady klasztoru a tym, co wydaje się słuszne empatycznemu człowiekowi. Ta cała mieszanka pozwala dostrzec, że autor w każdej z tych dziedzin - czy to w magii, czy w polityce, czy w religii - radzi sobie śpiewająco.

Jednak to, czym Sanderson zaskarbił sobie mój zachwyt nad Elantris to bohaterowie. Uwielbiam jego kobiece postaci, które zawsze umieszcza w centrum zamieszania (nie jest to takie oczywiste w przypadku high fantasy, chociaż trend zdecydowanie na plus). Sarene to po prostu świetna babka - co prawda wychowana w świecie arystokracji księżniczka, której rękę obiecano w ramach umowy politycznej, ale autor nie pozwoli jej łatwo zaszufladkować. Dziewczynie najbardziej zależy na utrzymaniu dobrego kontraktu, uniknięciu wojny, a wreszcie na poprawie życia zwykłych mieszkańców. Cicho obserwuje, żeby po chwili dać pokaz swojej siły. Jej zmysł obserwacji, umiejętność szybkiego reagowania, znajomość zagrywek politycznych staje się bardzo potrzebna na dworze. Czytelnik zobaczy też jej słabości, a wszystkie jej wybory, będą logiczne i zrozumiałe. U Sandersona nie ma miejsca bowiem na papierowe postaci, nieważne czy na pierwszym czy na drugim planie - każdy jest zarysowany świetnie.

Współcześnie nie mamy lepszego autora fantastyki nad Brandona Sandersona. To jest człowiek, który tworzy światy za każdym razem różne, ale połączone wspólnym uniwersum. Potrafi zaintrygować systemem magicznym, historią aktualnego miejsca akcji, fascynującymi bohaterami. Wprowadza elementy zabawne, lekkie, a później zestawia je z heroicznymi czynami. Wszystko waży idealnie. Elantris oprócz wprowadzenia nas w cudowny stan niepokoju i oczekiwania na rozwiązanie akcji pokaże, że nawet w najmroczniejszym miejscu jest miejsce na nadzieję, że czasami zmiana musi wyjść od nas, że pójście pod prąd może przetrzeć drogę innym, którzy przyjdą po nas.
Mam na koncie kilka jego książek, a każda była równie zadowalająca, co poprzednia. Także na pewno na Elantris przygoda się nie skończy. I cieszy mnie, że jeszcze tyle wspaniałych przygód z prozą Sandersona przede mną.

piątek, 20 marca 2020

„Wieczna wojna” Joe Haldeman - pacyfistyczna powieść wojenna

*Wieczna wojna*
Joe William Haldeman

*Język oryginalny:* angielski
*Tytuł oryginału:* The Forever War
*Gatunek:* science fiction
*Forma:* powieść
*Rok pierwszego wydania:* 1974
*Liczba stron:* 336
*Wydawnictwo:* Rebis
Nie obchodzi mnie, czy masz dziewięćdziesiąt lat , czy trzydzieści. Jeżeli nie będę mogła być twoją kochanką, będę twoją pielęgniarką.
*Krótko o fabule:*
Wojna to piekło i William Mandella przekonuje się o tym na własnej skórze. Gdy rozpoczyna się konflikt z Taurańczykami, inteligentną rasą z kosmosu, Mandella jest ledwie szeregowcem. Towarzyszymy mu przez całą karierę, obserwując jego oczami okrucieństwa, ogrom cierpień i absurdy walk… a także przemiany technologiczne i społeczne na Ziemi, która w ciągu jego życia - na skutek efektów relatywistycznych – starzeje się o kilkaset lat.
- opis wydawcy

*Moja ocena:*
Po dłuższej przerwie postanowiłam powrócić do serii Wehikuł czasu od wydawnictwa Rebis, która składa się z klasyków gatunku science-fiction. Dwa pierwsze tomy serii mnie zachwyciły, trzeci rozczarował. Wieczna wojna akurat pojawiła się na rynku w momencie, kiedy miałam więcej czasu na nowe lektury i dlatego wybrałam właśnie ją na powrót do cyklu.

Przed podejściem do lektury na pewno warto wiedzieć, że autor odbył służbę w Wietnamie jako inżynier wojskowy. Przeżycia z tym czasem związane zdecydowanie wpłynęły na jego twórczość, co widać mocno w Wiecznej wojnie. Joe Haldeman jest z wykształcenia astronomem, a jego wiedza obok doświadczenia była niezbędnym czynnikiem, dzięki któremu powstała tak kompleksowa powieść, za którą otrzymał zasłużone, prestiżowe nagrody: Hugo oraz Nebula.

Wojenne science-fiction tak naprawdę mało mnie interesuje, ale w klasycznych przykładach tego gatunku często można znaleźć coś wyjątkowego. Tak jest w przypadku Wiecznej wojny. Przede wszystkim bardzo wyraźnie pokazuje bezsens wojny, jej wydźwięk jest mocno pacyfistyczny. Przez sporą część książki poznajemy kolejne działania wojskowe, budowanie baz, przejmowanie planet, walki z Taurańczykami, co sprawia, że ta niewielka objętościowo powieść pełna jest akcji. Natomiast wyniesiemy z niej fakt, że każda z tych akcji była zupełnie pozbawiona dalekosiężnego planu, będąca wymysłem kilku ludzi siedzących wygodnie za biurkiem. Czytelnicy natomiast będą świadkami całej masy bezcelowych, brutalnych i nagłych śmierci członków drużyny głównego bohatera.

źródło
Częstym problemem książek science-fiction jest dla mnie brak przywiązania do postaci. W tym przypadku miałam podobnie, bo autor nie poświęca czasu na dokładny rozwój charakterów i skrupulatne zarysowanie sylwetek bohaterów, a raczej skupia się na szerszym, wojennym obrazie. Póki finalny przekaz jest jasny, póty brak intrygujących postaci przestaje mi tak bardzo przeszkadzać. Mandella pozwala nam spojrzeć swoimi oczami ma wydarzenia wokół niego, ale zdecydowanie nie skłania do zbudowania do siebie silniejszych uczuć.

W Wiecznej wojnie znajdziemy sporo technicznego słownictwa i opisów licznych wynalazków przyszłej ludzkości. Dla mnie to pozytyw, bo można docenić wiedzę i przygotowanie autora, który każdy ze szczegółów musiał dobrze przemyśleć. Sam opis zastosowań skafandrów i tego, jak zmieniał się na przestrzeni czasów robi wrażenie. Dobrym pomysłem okazało się też wspomnienie o chemicznym wspomaganiu żołnierzy przed walką, tak żeby nie czuli empatii, a sztucznie wyzwalano nienawiść do wroga. Od razu mi się przypomniał jeden z odcinków serialu Black Mirror. Rozumiem jednak, że niektórzy tym technicznym słownictwem mogą być przytłoczeni.

W czym tkwi siła Wiecznej wojny? Oprócz mocno pacyfistycznego wydźwięku, który wybrzmiewa pośród sporej ilości akcji, autor bardzo ciekawie pokazuje rozwój społeczeństwa. Mandella spędza w kosmosie sporo czasu i kiedy wraca na Ziemię po roku, to na planecie minęło lat o wiele więcej. I w przypadku tej powieści nie mówimy o kilkunastu/kilkudziesięciu latach, a o wiele dłuższym okresie - akcja książki rozpoczyna się w 2007, a kończy w 3143 roku. Dzięki temu czytelnik może zaobserwować zmiany jakie zaszły na przestrzeni lat, a te są naprawdę drastyczne. Od faktu, że walutą przestają być pieniądze a zaczynają kalorie, przez panujące ogólnie bezrobocie i zatrudnianie sobie ochrony w celach przeżycia wycieczki na lotnisko, w końcu po kompletną zmianę podejścia do orientacji seksualnej. Akurat w sprawie tego ostatniego tematu: w pewnym momencie okazuje się, że heteroseksualny Mandella czuje się obco wśród ludzi, którzy w większości są homoseksualni. Jak to dobrze jest zobaczyć w tego typu książce zmienioną perspektywę i poznać to uczucie odosobnienia z powodu czegoś, co dla danej osoby jest zupełnie naturalne.
Także, klasyka science-fiction daje radę!

poniedziałek, 16 marca 2020

„Dobre żony” Louisa May Alcott - trudy i znoje życia dorosłego

*Dobre żony*
Louisa May Alcott

*Język oryginalny:* angielski
*Tytuł oryginału:* Good Wives
*Gatunek:* społeczna/obyczajowa
*Forma:* powieść
*Rok pierwszego wydania:* 1869
*Liczba stron:* 445
*Wydawnictwo:* MG 

Mężczyźnie rzadko się to zdarza, bo jeżeli kobieta podaje radę, pan świata dopiero wówczas ją przyjmuje, gdy wmówi w siebie, że właśnie zamierzał to samo uczynić.
*Krótko o fabule:*
Upłynęło kilka lat i dziewczęta powoli wkraczają w inny świat, dorośleją, zmieniają się, przeżywają smutki i rozczarowania, nawet tragedie, ale jednocześnie życie nie skąpi im także radosnych i szczęśliwych chwil. Cztery siostry - cztery różne drogi życiowe.
- opis wydawcy 

*Moja ocena:*
Tym razem zacznę od trochę innej strony niż zwykle. Otóż, warto pozachwycać się krótko nad nowymi wydaniami książek Alcott, które będą ozdobą każdej biblioteczki. Jako że klasyczna historia sióstr March, mająca początek w Małych kobietkach, należy do kanonu powieści dziecięcych/młodzieżowych to warto mieć ją na swojej półce. Szczególnie w tym wydaniu: twarda oprawa, obicie materiałem, proste, ale przepiękne rysunki w środku. Po prostu wspaniała robota wydawnicza, człowiek wręcz nie może się napatrzyć.

Oczekiwałam z niecierpliwością kiedy uda mi się zasiąść do lektury drugiej części Małych kobietek. Pierwszy tom to niejako wprowadzenie, przedstawienie postaci w ich młodzieńczych latach, ale czytelnik szybko odczuwa, że ostatni rozdział powieści jest zawieszony w powietrzu - wiemy, że to dopiero początek ich poważnych przygód.

Tak się złożyło, że między lekturą pierwszego i drugiego tomu udało mi się obejrzeć ekranizację Małych kobietek w reżyserii Grety Gerwig. Film obejmuje wydarzenia z dwóch części, więc siłą rzeczy zaspoilerował mi sporo historii opisanych przez Alcott. Nie odebrał mi za to przyjemności z czytania. Przez to, że ekranizacja tak bardzo mi się spodobała jeszcze milej było mi wrócić do znanych bohaterów. Tym razem miałam przed oczami aktorów z filmu, ale dodawało to tylko więcej życia i energii każdej z postaci. Także wiadomo, że lepiej najpierw przeczytać książkę, a później zobaczyć film, jednak jeżeli jesteście po seansie to możecie spokojnie sięgnąć po oryginał, żeby poznać szerszy obraz i liczne historie, na które nie znalazło się miejsce w ekranizacji.

źródło
Dobre żony to powieść mniej cukierkowa niż pierwsza część przygód sióstr March. Całe szczęście, bo przyznaję, że drugiej takiej dawki słodyczy mogłabym nie przetrawić. Wraz z mijającym okresem dzieciństwa panny March doświadczają trudów związanych z dorosłym życiem, a całość jawi się w o wiele ciemniejszych barwach. To wciąż nie jest dramatyczna powieść, ale zawiera w sobie kilka wydarzeń tragicznych, wystawia naszych bohaterów na próbę charakteru i siły woli. To, co mnie najbardziej kupiło to nieoczywiste wybory niektórych postaci. Czytelnik zdecydowanie miał w głowie pewien schemat, według którego mogła się potoczyć historia dziewcząt, a szczególnie niekonwencjonalnej Jo. Alcott jednak idzie tutaj pod prąd i nie daje nam typowych rozwiązań. Przyznaję, że to, na które się finalnie zdecydowała nie do końca mnie przekonuje - wierzę jednak, że wydawcy w tamtych czasach naciskali na zakończenia w tym rodzaju. Bardzo dobrze komentuje to Gerwig w najnowszej ekranizacji, oddając słuszność słowu napisanemu, ale dopowiadając historię ówczesnych pisarzy literatury młodzieżowej, skierowanej przede wszystkim do młodych panien.

Rzadko z taką sytuacją się spotykam, ale muszę przyznać, że w przypadku Małych kobietek to druga część wypada ciekawiej. Chociaż najlepiej byłoby potraktować tę historię jako całość, bo pierwszy tom faktycznie tylko lekko wprowadza nas w świat postaci, a dopiero drugi pozwala poznać ich charaktery. To z lektury Dobrych żon będziemy mogli wyciągnąć wnioski na przyszłość, nauczyć się czegoś na podstawie historii bohaterek. To tutaj znajdziemy podsumowanie bez zbędnego moralizatorstwa (szczególnie ze strony matki dziewcząt). Patrząc na życie poszczególnych postaci zaobserwujemy, że każdemu czasami zdarzy się zły dzień, w którym strzeli gafę w towarzystwie i trzeba się z tym pogodzić; że warto postępować zgodnie ze sobą i swoim sumieniem, a nie tak, żeby zadowolić wszystkich wokół; że każdy ma szansę popracować nad swoimi wadami i wyjść na prostą; że po prostu dobrze jest cieszyć się z małych chwil w życiu. Najważniejsze jednak, że po każdej, nawet najgorszej dla nas burzy, wyjdzie w końcu słońce - czasami trzeba na nie po prostu dłużej poczekać. Bywają momenty kiedy taka lektura z prostym, pozytywnym przekazem jest najlepszym czytelniczym wyborem.

piątek, 13 marca 2020

„Rat Pack, czyli Sinatra z kolegami” - koncert, który przeniesie nas w czasie (Teatr Muzyczny Capitol)

Uwielbiam klimat złotej ery Hollywood. Mam wrażenie, że w każdym z filmów tamtego okresu czuć niesłychaną miłość do kina, do sztuki, do podziwiania ludzkich talentów. W minionych czasach najbardziej doceniani aktorzy oprócz umiejętności operowania słowem musieli także potrafić śpiewać, stepować i tańczyć. Dlatego obok występowania w filmach często też brali udział w takich koncertach na żywo dla szerszej publiczności. Ostatnio mogliśmy takie życie artysty złotej ery Hollywood podejrzeć w biograficznym filmie Judy. Wybranie się do Teatru Capitol na tytuł Rat Pack, czyli Sinatra z kolegami pozwoli nam przenieść się w czasie i podziwiać na żywo odtworzony występ kilku z największych gwiazd minionych lat.
Co to jest Rat Pack? Ja pierwszy raz o tej paczce znajomych usłyszałam w książce Ostatni z żywych: Opowieści z Fabryki Snów Rogera Moore'a (tutaj o niej więcej pisałam). To taka nieformalna grupa, która skupiała się wokół postaci Humphrey'a Bogarta, powstała około 1955 roku. W tym składzie, jaki zobaczymy w spektaklu, była już po reaktywacji w 1959 roku.
źródło
Jeżeli się zastanawiacie czy ten spektakl jest tak dobry, jak to wszyscy w mediach trąbili, to potwierdzam: właśnie taki jest. Mnie ciężko byłoby nie rozczulić, bo akurat jestem fanką starych filmów, uwielbiam słuchać Franka Sinatry i czar tamtych lat zdecydowanie na mnie działa. Dlatego od początku dałam się wkręcić w konwencję, która jest bardzo przystępna dla widza - całość przypomina koncert, w jakim kiedyś grupa Rat Pack brała udział. Na scenie zatem rozstawiony jest odświętnie ubrany band, pełen wspaniałych muzyków i robiących wrażenie instrumentów. Sekcja dęta ma tutaj kilka solówek, które zachwycają, a dyrygent i pianista często pozwalają sobie na śmieszkowanie. Ogólnie klimat, mimo ciasno zapiętych much, jest bardzo luźny, a widz po chwili czuje się jakby dobrze znał artystów. Pomaga w tym świetny Marek Kocot w roli konferansjera. Wykonał kupę dobrej roboty, bo nie dość, że wprowadza ludzi w cały koncept, wyjaśnia odegrane sytuacje i ich stronę historyczną, to jeszcze jest przy tym zabawny. Czego od prowadzącego można chcieć więcej?

Całość spektaklu opiera się zatem na pomyśle próby odtworzenia koncertu trójki wielkich artystów: Deana Martina, Sammy'ego Davisa Juniora i Franka Sinatry. Sprawdza się on nad wyraz dobrze. Aktor grający Deana Martina, Maciej Maciejewski, wprost kipiał charyzmą i urokiem. Świetnie odegrał aktora, który nadto często lubił zaglądać do kieliszka, ale był przy tym czarujący i potrafił podbijać serce widowni. To zdecydowanie najciekawiej sportretowana postać wieczoru. Zaraz za nim swój segment ma Sammy, którego gra sam dyrektor teatru i reżyser tego spektaklu - Konrad Imiela. Przed jego wejściem usłyszymy zabawny dowcip o tym jak pokonał konkurencję do roli i jednogłośnie został okrzyknięty najlepszym kandydatem. Jedno trzeba przyznać - z partii wokalnych, nie tak oczywistych w przypadku Davisa, wybrnął po prostu śpiewająco. Zdecydowanie był najmocniejszy z głównej trojki w kwestii muzycznej: jego numer sam na sam z perkusją to potwierdził, a melancholijny utwór One for my baby przyprawił o wzruszenia. Na koniec stawki pojawia się gwiazda wieczoru, czyli Frank Sinatra. Wiele osób z publiczności ma do niego największy sentyment, a sam aktor, Błażej Wójcik, przedstawił go z klasą i wdziękiem, chociaż momentami miałam wrażenie, że charyzmy w porównaniu z poprzedzającą dwójką trochę mu zabrakło. Mogła to też być kwestia zmęczenia - byłam na spektaklu, który rozpoczynał się o dwudziestej, ale wiem, że grano go także o siedemnastej, więc aktorzy mogli trochę energii stracić.

źródło
Żeby nie było nudno to podczas występu znajdzie się także miejsce dla specjalnych gości. Ucieszy pojawienie się Violetty Villas, która faktycznie została zaproszona przez Sinatrę do Ameryki, gdzie wspólnie wykonali piosenkę Strangers in the night. Uważam, że Ewa Szlempo-Kruszyńska bardzo dobrze naśladowała tę niesamowitą osobowość, bez zbędnego karykaturowania oddała charakterystyczny akcent i sposób śpiewania. Spore wrażenie robi Emose Uhunmwangho, co chyba nie jest niespodzianką. Jako Ella Fitzgerald spisuje się na medal. Trzy aktorki z zespołu Sistars radzą sobie raz lepiej, raz gorzej, ale wprowadzają sporo przyjemnego zamieszania na scenie.

W sprawie spektaklu Rat Pack, czyli Sinatra z kolegami nie ma co więcej pisać. Dwie godziny spędzone w teatrze mijają w błyskawicznym czasie, człowiek wychodzi rozluźniony i szczęśliwy, na scenie widzimy wiele świetnych gagów, poznamy trochę faktów z życia wielkich gwiazd kina złotej ery Hollywood, ale przede wszystkim otrzymamy produkt dopracowany. Pod względem wokalnym, muzycznym (świetny band!), scenariuszowym, a także wspaniałej charakteryzacji (Sammy z Konrada Imieli wyszedł całkiem zgrabnie, a można było tutaj przedobrzyć). Nie ma tutaj ukrytych metafor i głębokich przemyśleń, ale jest cała masa rozrywki na poziomie. Także, gdy tylko uda Wam się dostać bilety to idźcie i bawcie się dobrze!

sobota, 7 marca 2020

Kobiecym okiem - „Emma.”, „Kłamstewko” i „Małe kobietki”

Kiedy zerknęłam w kalendarz i zobaczyłam zbliżające się święto, Dzień Kobiet, od razu wiedziałam jaki post z tej okazji wysmaruję. Przed oczami zobaczyłam Natalie Portman, która pojawiła się na rozdaniu Oscarów z narzutką, na której wyhaftowano nazwiska reżyserek pominiętych przy nominacjach. Tak się złożyło, że w ciągu ostatniego miesiąca w kinie byłam trzy razy, za każdym razem na filmie wyreżyserowanym przez kobietę. I wszystkie te seanse były dla mnie mocno satysfakcjonujące.

Gdybym miała znaleźć jeden punkt wspólny tych trzech filmów to byłoby nim mistrzowskie poprowadzenie emocji aktorów. Każdy gra niuansami - Awkwakina, której postać niemal ciągle ma ten sam wyraz twarzy, potrafi dostarczyć sporo wzruszeń, Anya i towarzyszące jej angielskie grono z wyczuciem wprowadzają komediowy klimat i samym spojrzeniem przekazują całą masę uczuć, a Saoirse Ronan z resztą kobietek przeprowadzają nas przez znaną klasykę ze współczesną energią i tworzą dzieło uniwersalne mimo swoich lat. Każdy z tych filmów wart jest zobaczenia.

źródło
Można zacząć myśleć, że ekranizacji powieści Jane Austen jest już wystarczająca ilość. Nie da się ukryć, że twórcy wciąż i wciąż odwołują się do jej książek, chociaż niektóre tytuły eksploatowane są nad wyraz często. Emma zdecydowanie należy do grona najbardziej inspirujących, bo różnych wersji tej historii mieliśmy całe mnóstwo - od przenoszenia fabuły we współczesne czasy (luźna adaptacja Clueless), po klasyczne, wiernie odwzorowane tytuły. Ja zawsze miałam z tą pozycją Jane Austen problem: Emma nie należy bowiem do tego typu bohaterek, które w pełni popieramy i którym kibicujemy. Popełnia dość poważne błędy, które przekładają się na nieszczęśliwe chwile innych bohaterów. Bardzo często twórcom zdarza się pójść prostą drogą i przedstawić Emmę jako frywolną, nieprzejmującą się konsekwencjami, dziecinną, rozkapryszoną, która za wszelką cenę szuka rozrywki i wykorzystuje do tego innych. Na szczęście w nowej wersji nic takiego nie znajdziemy, ale Emma wcale nie zostanie też na siłę wybielona. Reżyserka, Autumn de Wilde, kładąc nacisk na pewne elementy pozwoli nam lepiej bohaterkę zrozumieć.

Fabularnie nic się nie zmienia. Emma pochodzi z dobrego domu, mieszka z majętnym ojcem, którym się niejako opiekuje. Niania dziewczyny właśnie wychodzi za mąż, a Emma czuje, że to ona miała w stworzeniu tego związku spory wkład. Uważa, że taki dar do kojarzenia par nie powinien się zmarnować, więc szybko znajduje młodą dziewczynę z pobliskiej szkoły, której zamierza pomóc dobrze wyjść za mąż.

Przede wszystkim całość jest piękna od strony wizualnej - cukierkowa, pastelowa paleta w połączeniu z bogato zdobionymi wnętrzami i otwartymi przestrzeniami pełnymi zieleni sprawdza się bardzo dobrze. Nowa wersja Emmy zdecydowanie wpuściła świeżego powietrza do tej historii. Całość nadal jest lekką i przyjemną opowieścią, ale reżyserka korzysta z okazji, żeby wpleść sporo interesujących dodatków. Świetnym pomysłem okazało się wprowadzenie postaci służby, która towarzyszy każdemu krokowi bohaterów, przesuwa im parawany, otwiera okna, rozbiera, ubiera, a w międzyczasie stoi cicho w kącie pokoju - co wypada realistycznie, ale zarazem dla dzisiejszego widza mocno absurdalnie. Najlepszą decyzją reżyserki jest pomysł, żeby postacie nabrały ludzkiego, współczesnego wymiaru. Nie zmieniając nic w lini fabularnej, de Wilde potrafiła tak poprowadzić aktorów, że uwierzyliśmy w ich kreacje. Emma nagle staje się po prostu trochę naiwną dziewczyną, której zamiary są dobre, jednak doprowadzają do tragicznych konsekwencji. Widać w niej siłę, ale zarazem zagubienie młodej dziewczyny. To tak, jakby chciała wszystkim udowodnić, że jest tak dobra jak to opowiadają i w konsekwencji - przesadza.
Pozostając w świecie konwenansów, aktorzy małymi gestami i spojrzeniami potrafili oddać każdą dwoistość sytuacji. Świetnym pomysłem okazało się także wyciągnięcie prawdy z przyjaźni Emmy z Harriet. Ten wątek o wiele lepiej wypada kiedy widzimy, że dziewczyny faktycznie się lubią. Również wspaniale ogląda się na ekranie pannę Bates, której Miranda Hart oddaje sprawiedliwość, będąc zarówno irytującą gadułą, jak i dobrą sąsiadką, dumną ze swojej rodziny. Zresztą aktorsko tutaj nie ma się czego czepiać. Anya Taylor-Joy i Johnny Flynn radzą sobie wspaniale, a cały drugi plan im pięknie towarzyszy. Bill Nighy to mój osobisty faworyt - mogłabym go jeść łyżkami.

źródło
Odkąd usłyszałam o Kłamstewku czułam do tego filmu silne przyciąganie. Z wielu stron dochodziły zachwyty, na rozdaniu Złotych Globów udało mu się zgarnąć statuetkę za najlepszą aktorkę pierwszoplanową dla Awkwafiny, a Independent Spirits Awards ekipa opuściła z nagrodą za najlepszy film. Trudno było mi się wybrać, ale finalnie udało się dotrzeć na jeden z ostatnich seansów w kinie. Nie wiedziałam zbyt wiele na temat fabuły, co przełożyło się na nieodpowiednie nastawienie. Myślałam, że idę na komedię, a przepłakałam pół filmu. W tym jednak tkwi największa siła Kłamstewka. Przez większość czasu trwania odbiera się go jako film lekki, zabawny, gdzieś bokiem i mimochodem przekazujący ważne wartości. Jednak po seansie jesteśmy przede wszystkim rozczuleni i wzruszeni.

Pierwsza scena filmu pokaże nam, że mieszkająca w Ameryce Billi (Awkwafina) wciąż utrzymuje stały kontakt ze swoją babcią, Nai Nai (Shuzhen Zhou), mimo fizycznego dystansu między Stanami Zjednoczonymi a Chinami. Tytułowe kłamstewko dotyczy decyzji rodziny o utrzymywaniu w sekrecie choroby babci przed nią samą, a Billi nie do końca się z takim pomysłem zgadza. Także, gdy cala familia wybiera się do Chin na wesele (a tak naprawdę, żeby Nai Nai ostatecznie pożegnać) postanawiają zostawić dziewczynę w domu. Jak się zapewne domyślacie, Billi jednak rusza do Chin, żeby spędzić cenny czas z ukochaną babcią.

Film ma bardzo wolne tempo, ale małe gagi i zabawne sytuacje sprawiają, że ogląda się go z niegasnącym zainteresowaniem. Obserwujemy zwykłą rodzinę, która boryka się z problemem emigracji. W tym przypadku dwóch synów opuściło lata temu dom rodzinny, jeden zamieszkał w Ameryce, drugi w Japonii. Kiedy po latach spotykają się przy wspólnym stole to nie obejdzie się bez przyziemnego dogryzania sobie nawzajem: który brat lepiej sobie w życiu radzi, które dzieci odbierają lepsze wykształcenie. W spojrzeniach, w udręczonym wzroku ojca Billi, widać jednak ten strach przed utratą matki. Rozmawiają o zwykłych, codziennych sprawach, ale każdy z nich wie, że to mogą być ostatnie chwile z bliską im osobą. Jest w tym niesamowite napięcie, kiedy Nai Nai, nieświadoma niczego, jest duszą towarzystwa, taką iskierką życia, a wszyscy wokół tylko czekają na nieuniknione.
Chemia jaką na ekranie wytwarzają Awkwafina i Shuzhen Zhou jest zupełnie rozczulająca i to dzięki niej ten film tak mocno potrafi oddziaływać na widza. Dla każdego, kto opuścił rodzinne gniazdko, ale jest człowiekiem mocno związanym z rodziną ten film będzie źródłem wzruszeń - szybko bowiem podmienimy bohaterów na znanych nam członków familii i będziemy przeżywać wszystko dwa razy intensywniej.

źródło
Co prawda o Małych Kobietkach już trochę mówiłam w poście związanym z tegorocznym rozdaniem Oscarów, wspominałam o nich na Facebooku i Instagramie. Jednak nie mogłam sobie odmówić, żeby po raz kolejny o tym filmie nie napisać. Pozachwycać się jeszcze trochę.
Zacznijmy od tego, że przed seansem czytałam Małe kobietki, ale Dobre żony już nie, a w filmie Grety Gerwig przedstawiona jest historia z tych dwóch książek. Dlatego z miejsca przyznaję, że nie potrafię zrozumieć zarzutów, że trudno było się połapać w osi czasu, bo ja od razu wiedziałam, które historie pochodzą z dziecięcych lat panien March. Chłopak, który książki nie znał, jakoś sobie jednak z tymi przeskokami w czasie poradził i nie widział w tym problemu. Szczególnie, że Greta postarała się w tej kwestii i ten podział na przeszłość i teraźniejszość wyraźnie oddzieliła innym filtrem - dzieciństwo jawiło się więc w ciepłych, niewinnych i wesołych barwach, a teraźniejszość była zdecydowanie zimniejsza.

Greta Gerwig dokonała niemożliwego - w idealnym stopniu odkurzyła tę moralizatorską klasykę. Pierwszy tom autorstwa Alcott, Małe kobietki, należy do tych lektur cukierkowych i przesadzonych, skierowanych typowo do młodych dziewcząt, próbując wskazać im słuszną drogę w życiu. Natomiast film wprowadza do tego element realizmu, każda z dziewcząt została ograbiona z niepotrzebnych cech, zostawiając te najbardziej naturalne. Szczególnie widać to w postaci mamy, która w książce bardziej przypomina głos rozsądku, taką panią idealną niż człowieka, a tutaj w wykonaniu Laury Dern wyszła raczej przyjaciółka, powierniczka małych kobietek niż ich mentorka.

Dodatkowa świeżość bije zdecydowanie z poprowadzenia postaci Amy, w książce raczej denerwującej, wyszczekanej i rozpieszczonej dziewczyny. W filmie natomiast jej historia wybija się na najważniejszą, zaraz po Jo, dzięki czemu w końcu rozumiemy jej postępowanie, a monolog o kobietach i ich wyborach to jedna z najlepszych scen filmu (podobno została dopisana przez Gerwig pod wpływem chwili, a Pugh poprowadziła monolog z pełnią charyzmy). Dla mnie jednak film wygrywa Saoirse Ronan. To prawdziwa petarda. Dziewczyna, od której nie chce odwrócić się wzroku, która absorbuje pełnię naszej uwagi. Po scenie na strychu musiałam zbierać szczękę z podłogi. Na dodatek jej chemia z Timothée Chalamet jest niezaprzeczalna, więc każda scena z Jo i Laurie'm pełna była takiego pozytywnego napięcia.

Małe kobietki to jeden z niewielu filmów, które zaraz po zakończeniu miałam ochotę zobaczyć jeszcze raz. Wszystko tutaj zagrało - wspaniałe aktorskie role, sposób prowadzenia historii, przepiękne kostiumy, klimatyczna muzyka, zabawa kolorystyką. No i jeszcze to zakończenie, które koresponduje z życiem samej Alcott - pozwala zostać wiernym oryginałowi, ale dodaje cegiełkę, obdzierającą koniec ze słodyczy. Idealne.


Szukaj w tym blogu

Szablon dla Bloggera stworzony przez Blokotka