czwartek, 21 listopada 2019

Walka z poczuciem winy - „Szczygieł” Donna Tartt



*Szczygieł*
Donna Tartt

*Język oryginalny:* angielski
*Tytuł oryginału:* The Goldfinch
*Forma:* powieść
*Rok pierwszego wydania:* 2013
*Liczba stron:* 848
*Wydawnictwo:* Znak Literanova

Ale czasem, niespodziewanie, rozpacz przelewała się przeze mnie falami i wtedy aż brakowało mi tchu; a gdy fale cofały się, spoglądałem na zasolony wrak zalany światłem tak jasnym, tak smutny i pusty, że nie umiałem sobie przypomnieć, czy świat kiedykolwiek nie był martwy.
*Krótko o fabule:*
Theo Decker cudem ratuje się z wybuchu. Z ruin muzeum wykrada niewielki, dziwnie fascynujący obraz. Ulubiony obraz matki, którą stracił w zamachu. Szczygieł będzie towarzyszył Theo w podróży: od ekskluzywnych apartamentów przy Park Avenue po rozpustę półświatka w Las Vegas. Przez zakurzony labirynt podupadającego nowojorskiego antykwariatu po ciemne zakątki Amsterdamu. Obraz, który początkowo jest dla Theo bezcennym skarbem, z czasem sprowadzi go do podziemia handlarzy sztuką i sprawi, że Theo znajdzie się w samym środku śmiertelne niebezpiecznego, zaciskającego się kręgu.

- opis wydawcy 

*Moja ocena:*
Donna Tartt to już trochę żywa legenda w świecie literatury, mimo że na koncie ma dopiero trzy powieści. Warto zwrócić uwagę, że pisanie każdej z nich zajęło jej około 10 lat, ale jeżeli przyjrzymy się ich objętości to od razu widzimy efekty ciężkiej pracy. Jej autorytetem jest Charles Dickens i to z jego twórczości autorka czerpie inspiracje. Stara się odwzorować wiele detali, zarysować mocniej każdą postać, chociażby pojawiającą się tylko na chwilę. Szczygieł to moje pierwsze spotkanie z Donną Tartt i muszę potwierdzić, że bardzo czuć tę skrupulatność i przywiązywanie wagi do szczegółów. Dziesięć lat pracy przyniosło autorce laur w postaci Nagrody Pulitzera za tę powieść.

Szczygieł, jak przypadło na sporą objętościowo powieść, jest pozycją wielowarstwową. Można ją czytać jako historię Theo, który przebija się przez liczne przeszkody na drodze do spokojnego życia. Można jako afirmację sztuki, polemiki na temat podejścia do niej, zastanowienia się dlaczego niektóre rzeczy przeżywają w mentalności ludzkiej dłużej, a niektóre znikają z myśli niemal od razu. Można ją też traktować jako psychologiczny obraz człowieka, który obarcza się winą za śmierć bliskiej osoby, co skutkuje w ciągłym poczuciu zwątpienia.

Dla mnie najciekawszym elementem Szczygła okazał się temat przypadkowości, rozważania na temat zrządzenia losu, przeznaczenia, wpływu ludzi, z którymi się przebywa, z którymi się dorasta. To jest najbardziej intrygująca część powieści i wszelkie dywagacje na ten temat odbierałam na plus. Szczególnie widać to w świetnym początku, do którego Tartt będzie często wracać wspomnieniami bohaterów. Na starcie widzimy jak z kilku ścieżek postacie pod wpływem impulsu, zbiegu okoliczności, nagłej potrzebny wybierają jedną. Theo ze swoją matką lądują w muzeum, gdzie nasz bohater widzi Pippę z wujkiem, co jest typowo przypadkowym spotkaniem, które okaże się kluczowe i będzie żłobić dalszą drogę obojga postaci.

źródło
Chociaż rozumiem fenomen tej książki, to nie będę należała do jej zagorzałych wielbicieli. Przede wszystkim dlatego, że czytanie jej przypominało jazdę kolejką - są momenty, w których sprawnie budowane jest napięcie, emocje buzują, czytelnik zastanawia się co stanie się z bohaterami, ale za chwilę czekają nas momenty zwolnienia, kiedy niewiele się dzieje, a fabuła rozciąga się niepotrzebnie. Co gorsza, czasami wręcz czułam się jakbym czytała kolejną oklepaną powieść obyczajową, na siłę przedłużaną i przegadaną, a jeszcze w innym momencie przynudnawy kryminał. W przypadku Szczygła zupełnie nie rozumiem tego pomieszania gatunków, bo ani to nie wpływało na stopień zaangażowania czytelnika w historię ani nie przekładało się na główną myśl książki. Gdyby powycinać niektóre wątki i przedłużone momenty to byłoby zdecydowanie lżejsze w odbiorze.

Donna Tartt ciekawie buduje portrety charakterologiczne postaci, daje nam sporo informacji na ich temat, z których możemy później zbudować pełen obraz. Główny bohater, Theo, jest człowiekiem zagubionym, podczas swoich przygód często będzie uciekał się w stronę używek, żeby choć na chwilę zapomnieć o stracie. Sytuacja z pierwszych stron książki pociągnęła za sobą zmianę całego jego życia, chłopak w jednej chwili stracił grunt pod nogami. To dlatego kurczowo trzymał się obrazu, który był liną łączącą go z ostatnimi chwilami życia matki. Dla reszty świata obraz to obiekt do podziwiania, piękno pociągnięć pędzla, historyczna sztuka, którą warto znać. Dla Theo to było coś o wiele ważniejszego. Dobrze wypada spojrzenie autorki na podejście do przedmiotu, który dla jednego będzie najcenniejszą rzeczą, a dla innego czymś, o czym za chwilę zapomni.

Wewnętrzna walka głównego bohatera z poczuciem winy, trawiącym go przez całe życie momentami jest angażująca, a momentami wręcz przeciwnie. Warto jednak po książkę sięgnąć chociażby dla podkreślenia problemu wypominania sobie podjętych decyzji, wyborów, które kładą się cieniem na resztę życia. W pewnym momencie już nic nie możemy zrobić, nie cofniemy czasu, a jednak w głowie wciąż widzimy projekcje teraźniejszości, która mogłaby być prawdziwa, gdybyśmy zdecydowali się pójść tamtego pamiętnego dnia inną ścieżką.

Wkrótce do kin wchodzi ekranizacja książki, na którą czekam, pomimo dość chłodnych recenzji. W obsadzie m.in. Ansel Elgort i Nicole Kidman.

czwartek, 14 listopada 2019

Kochać, jak to trudno powiedzieć - „Magnolia” Wrocławski Teatr Współczesny

Spektakl Magnolia we Wrocławskim Teatrze Współczesnym rozpoczyna się od informacji z offu, że wszyscy występujący tego dnia aktorzy są niedysponowani uczuciowo. Nad publicznością gaśnie światło, a z dużej dziury na scenie wyłaniają się jedna po drugiej postacie aktorów w zielonych kostiumach żab. Oglądamy wycinek z ich życia, w którym wylegują się w słońcu, zdobywają jedzenie, wchodzą między sobą w interakcje, ale tak ogólnie - mają się dobrze. W ten sposób Skonieczny koresponduje z symboliczną finałową sceną pochodzącą z filmowej wersji Magnolii P.T. Andersona, czyli przypominającym biblijną plagę deszczem żab. Reżyser teatralnej adaptacji w swojej wersji pokazuje, że mimo upływu jakiegoś czasu od premiery filmu, żaby nadal lęgną się w ludziach. Ba! Żyje im się wciąż całkiem dobrze. W jego oczach płazy symbolizują potwora, który mieszka w człowieku, wstrzymującego go od uczucia miłości i empatii, dręczącego go wątpliwościami, lękiem przed odrzuceniem, przed spojrzeniem w przyszłość bez rozpamiętywania przeszłości. Anderson deszczem żab kończy film, a Skonieczny podkreśla, że te same problemy dalej się we współczesnym człowieku jątrzą.
źródło
O Krzysztofie Skoniecznym zrobiło się głośno po tym jak stanął za sterami produkcji HBO, Ślepnąc od świateł (btw. bardzo dobrej, więcej pisałam tutaj). Oglądając Magnolię widać jego charakterystyczny styl, mocna muza i stroboskopowe światła, a na scenie porozstawiane ekrany, które będą współgrały z wydarzeniami na scenie. Skonieczny spory nacisk kładzie na efekty audiowizualne, widać, że to jego konik, korzysta ze środków sprawnie i ze świetnymi rezultatami. Często wyświetlane na ekranach były zbliżenia na twarze aktorów, nagrywane na żywo podczas trwania spektaklu. W ten sposób naprawił jeden z problematycznych teatralnych elementów, czyli niemożność przyjrzenia się mimice aktorów. Na Magnolii miałam okazję oglądać obraz pełnej sceny, ale dostałam możliwość, żeby skupić się także na przepełnionych emocjami twarzach aktorów, na których pięknie malowały się męczące ich lęki i niepewności.
Scenariusz spektaklu oparty jest na podstawie filmowej wersji Magnolii. Adaptacją tekstu zajęli się Krzysztof Skonieczny i Anka Herbut. Oboje wyszli z tego przedsięwzięcia obronną ręką, ponieważ dramaturgia jest zbudowana w sposób bardzo efektowny. Początek, czyli epizod, w którym obserwujemy życie żab jest odpowiednio zabawny, kostiumy płazów robią spore wrażenie, pomysły scenograficzne, bardzo tutaj proste, niczym namalowane ręką dziecka wywołują uśmiech, a na dodatek aktorzy porozumiewają się kumkaniem zawodowo.
Wiadomo, że spektakl, który trwa ponad trzy godziny może trochę znużyć, jednak twórcy zrobili wszystko, żeby widz mógł przeżywać intensywne wydarzenia razem z bohaterami. Pierwszy akt przepełniony jest przeskakującą między różnymi postaciami akcją, która zwalnia po przerwie, czyli w części drugiej. Nam to jednak nie przeszkadzało, druga odsłona mimo że spokojniejsza, pozwalała tym bardziej odczuć samotność i rozgoryczenie bohaterów, a każdy aktor dostał tam sporo miejsca na pokazanie swoich umiejętności.
źródło, fot. Krzysztof Skonieczny
Magnolia nie okazałaby się dla mnie takim sukcesem, gdyby nie świetny zespół aktorski. Każdy z nich miał przed sobą trudne zadanie, bo postacie w spektaklu są rozbite, szukają wyjścia z patowej sytuacji, nie potrafią mówić o uczuciach, unikają ich, nie umieją znaleźć swojej drogi do szczęścia. To spory ładunek emocjonalny, który każdy z aktorów dźwiga z autentycznością i niebywałą charyzmą. Najciekawiej wypada para Klaudia (w tej roli widziałam Marię Kanię) i January Kundelek (Piotr Łukaszczyk). Nie dość, że są to dobrze zagrane role (świetny timing!), to jeszcze ich dialogi przepełnia dynamizm i są źródłem humoru wśród otaczającego nas zewsząd tragizmu. Trzeba jednak przyznać, że aktorsko nie ma tutaj przegranych, wszyscy stają na wysokości zadania. Wspaniały jest Maciej Tomaszewski, którego Nestor Krok, wygłaszając kwestie z łoża śmierci, przeszywa widza na wskroś. Świetna jest para Róża-Szczepan Jaszczur (Ewelina Paszke-Lowitzsch i Wiesław Cichy), genialnie prezentują się też Miłosz Pietruski, Mateusz Łasowski i Anna Kieca. Cóż, po prostu wszyscy razem tworzą świetny zespół aktorski. Na dodatek potrafią także zaskoczyć w kwestiach muzycznych, bo co jakiś czas sprawnie używają instrumentów dostępnych na scenie bądź mają niewielkie wstawki śpiewane.
Jako że fabułę znałam już z filmu to cieszy mnie przede wszystkim podkręcenie wszelkich dodatkowych elementów przez ekipę Wrocławskiego Teatru Współczesnego. Kiedy kończy się początkowa sekwencja z żabami w rolach głównych i ukazuje się widzom reszta scenografii to musiałam zbierać szczękę z podłogi. Podwieszona klatka-szklarnia, pod nią staw pełen wody, psychodeliczne oświetlenie, sztuczne kwiaty - to wszystko wizualnie robi piorunujące wrażenie.  Fabien Lédé w duecie z Michałem Dymkiem stworzyli niezapomniany klimat. Skonieczny natomiast ma świetne wyczucie i korzysta z zabiegów scenograficznych i odpowiedniego oświetlenia, podbijając sytuacje sceniczne w sposób bardzo filmowy (scena padającego deszczu wręcz hipnotyzująca!).
źródło, fot. Krzysztof Skonieczny
Na Magnolię warto przyjść wypoczętym i przygotowanym na długie posiedzenie, jednak jeżeli będziemy otwarci możemy przeżyć współczesno-baśniowe przeżycie. To na pewno ciekawy głos na wrocławskim poletku teatralnym, któremu warto dać szansę. Śledzenie poczynań bohaterów angażuje naszą uwagę, daje nam obraz wnętrza człowieka: pełnego sprzeczności, niepotrafiącego podjąć decyzji, walczącego z samym sobą, pragnącego miłości i jednocześnie obawiającego się miłości. Wszystko to znamy z otoczenia, mamy z tym styczność dzień w dzień, a Magnolia pozwoli nam tylko przypomnieć sobie jak złożone i destrukcyjne są ludzkie lęki.

wtorek, 5 listopada 2019

Październikowa micha filmów

Czarny kot, biały kot (1998), reż. Emir Kusturica

źródło
Przeglądając filmy z listy „do obejrzenia” zdałam sobie sprawę jak niewiele znajduje się tam tytułów z gatunku komedii. Trochę się nie dziwię, bo ostatnio komedie i tak częściej sprawiają rozczarowanie niż przynoszą spodziewaną rozrywkę. Jednak poszukując trochę uśmiechu zdecydowałam się na film Czarny kot, biały kot Emira Kusturicy. Jak dobrze, że akurat ta komedia znalazła się na liście!
Matko Destanov jest drobnym rzezimieszkiem żyjącym nad Dunajem wraz z 17 letnim, leniwym synem Zarije. Gdy kolejny „pewny” interes kończy się fiaskiem, Matko wpada na pomysł, aby zwrócić się o pomoc do znanego gangstera Dadana. Jest jednak jeden haczyk, Dadan ma siostrę, którą usilnie chce wydać za mąż i jego wybór pada właśnie na Zarija. Problem w tym, że serce nie sługa, syn Matko jest zakochany w Idzie, a siostra Dadana czeka na swojego księcia z bajki. 
Reżysera filmu kojarzę, bo był artystą na jednym z majówkowych koncertów we Wrocławiu. Razem z zespołem tworzą energetyczną, pełną pasji muzykę bałkańską, do której cała sala bawiła się przednio. Film Czarny kot, biały kot okazał się również przepełniony dźwiękami i chociaż nie jest to typowy musical to muzyka jest integralną częścią życia bohaterów. W ogóle największą siłą tego filmu jest oryginalne podejście reżysera. Nie stara się naśladować sprawdzonych schematów przy tworzeniu swojego dzieła, raczej eksperymentuje i stawia na zabawę. Emir Kusturica pochodzi z Serbii i widać, że chce robić filmy, w których czuć jego korzenie. W Czarnym kocie, białym kocie skupia się na społeczności bałkańskich Romów. Znajdziemy tutaj miszmasz gatunków - będzie trochę gangsterki (włączając wstawiane złote zęby i strzelanie do przypadkowych przechodniów) komedii romantycznej (ze schematycznym - młodzi się kochają, ale ich rodziny nie popierają tego związku), wspomnianego wcześniej musicalu, a wszystko w farsowej otoczce, przepełnionej czarnym humorem. W tej komediowej konwencji wszystko wydaje się razem działać i napędzać akcję.
Gagi są tutaj mało wyszukane, ale niezmiennie budzące śmiech. Świnia przeżuwająca trabanta, ucieczka z własnego ślubu, chowając się w konarze drzewa czy wycieranie brudu gęsią to sceny, które brzmią jak prostacki humor. I on taki jest, ale w konwencji obranej przez Kusturicę ma to sens, nie razi głupotą, pasuje do pokręconej, mocno farsowej całości.
Jak już wspomniałam muzyka pełni tutaj bardzo ważną rolę, a podobno jest tak w każdym filmie reżysera. Przy wcześniejszych pracował nad ścieżką dźwiękową z przyjacielem Goranem Bregovicem, ale do Czarnego kota, białego kota muzykę stworzyli Nele Karajlić, Voja Aralica i Dejo Sparavalo. To zdecydowanie jeden z największych plusów produkcji, sprawiający, że na długo pozostaje w pamięci.

Inny świat (2012), reż. Dorota Kędzierzawska

źródło
Ostatnio przypomniałam sobie o reżyserce, która do tej pory mnie nie zawiodła. Mowa tutaj o Dorocie Kędzierzawskiej, której Diabły, diabły, Wrony czy Pora umierać należą do jednych z moich najbardziej udanych seansów. Tym razem włączyłam dokument o aktorce, która w dwóch z tych filmów zagrała - niezastąpionej Danucie Szaflarskiej.
"Inny Świat" to filmowa opowieść o świecie, którego już nie ma. Danuta Szaflarska jest narratorką i przewodnikiem po historii i kulturze, które ukształtowały ją jako człowieka. 
Mam wrażenie, że od strony realizatorskiej ten film się brzydko zestarzał. Pojawiające się napisy, które dosłownie przepisują wypowiadane słowa aktorki na ekran przywodziły na myśl bardziej jakiś projekt/prezentację niż film. Jednak siła tego tytułu tkwi w czymś zupełnie innym niż realizacja. Otóż, pani Danuta kipi przez cały czas trwania wywiadu taką dawką charyzmy, że trudno odwrócić od niej wzrok. Snuje historię swojego życia nie szczędząc opowieści smutnych i bolesnych, ale pozostając przy tym uśmiechnięta i pogodzona z losem. Sama kończy cały wywiad słowami: „nie ma lekko”, a jej życie zdecydowanie potwierdza to powiedzenie - nie należało do usłanych różami. W młodości straciła siostrę, brata, mieszkała w Warszawie podczas powstania, przeżyła bombardowania, doświadczyła głodu, ale nigdy nie straciła hartu ducha. W wieku 100 lat wciąż występowała na scenie, bo to było jej życie. Historie z czasów studiów pokazują jak charakterną dziewczyną była, jak potrafiła postawić się nauczycielom, „łapiąc się pod boki”. Potrafiła walczyć o swoje, nie oglądać się za siebie i wciąż iść do przodu. To naprawdę inspirująca historia, której słucha się z nieustającym zainteresowaniem. Jestem trochę w szoku, że pani Danuta potrafiła z takimi szczegółami przedstawić wydarzenia ze swojego dzieciństwa, jej pamięć robiła spore wrażenie. Widać też, że czuła się podczas rozmowy swobodnie, z reżyserką wiązała ją przyjaźń, dzięki czemu oglądanie jest czynnością jeszcze przyjemniejszą. Ciekawostką jest fakt, że film trwa dokładnie 97 minut, a aktorka podczas kręcenia miała 97 lat. Naprawdę dla tak ważnej postaci w świecie polskiego kina i teatru - warto obejrzeć.

Parasite (2019), reż. Joon-ho Bong

źródło
Zdobywca tegorocznej Złotej Palmy na festiwalu w Cannes doczekał się polskiej premiery, a ja nie mogłam przepuścić takiego kinowego seansu. Starałam się o tym filmie wiedzieć jak najmniej przed obejrzeniem, dzięki czemu zaskoczenie było tym większe. Także najlepiej nie czytać o nim nic, a po prostu go obejrzeć.
Kierowca bez pracy, gospodyni bez domu, student bez kasy i dziewczyna bez perspektyw wspólnie stworzą perfekcyjny plan: jak w najkrótszym czasie stać się kimś i zająć miejsce bogaczy. W świecie, w którym liczy się tylko wydajność i sukces, przechytrzą system i zawalczą o siebie. Nawet, jeśli będzie to wymagało przekroczenia cienkiej granicy między tym, co jeszcze dozwolone, a tym, co absolutnie zabronione.
Największa siła Parasite? Nieskazitelnie wykonana mieszanka gatunków. Joon-ho Bong nie pozwala się widzom znudzić - kiedy już myślimy że oglądamy obyczajowy komediodramat to dostajemy bombę w klimatach thrillera, przy której napięcie sięga zenitu. Dzięki tej szalonej kombinacji nie będziemy mieć nawet chwili na odpłynięcie myślami od fabuły. Trzeba też przyznać, że w każdym z gatunków Bong czuje się świetnie, eksploruje ciekawe motywy i pozwala wyciągnąć z historii jej esencję. Świetnie wypada kontrast dwóch światów: z jednej strony rodzina zamieszkująca piwnicę w slumsach, z drugiej bogata familia, żyjąca w domu sławnego projektanta. Jedni otoczeni karaluchami, drudzy prywatnymi nauczycielami, kierowcami i sprzątaczkami. Tę przepaść społeczną Bong postawi w centrum swojej historii i będzie ją eksplorował przez cały czas trwania filmu. Zobaczymy jak biedni będą zmuszeni przez sytuację finansową do oszukiwania i wygryzania konkurencji, jak będą walczyć z innymi członkami swojej klasy społecznej, bo wydaje się to jedynym sposobem na przetrwanie. Będziemy świadkami tego, jak daleko jest się gotowy posunąć człowiek w dążeniu do godnego życia, do czego zmusza go system ekonomiczny. Także jest to wspaniały komentarz społeczny. Dodatkowo pod względem technicznym to również małe arcydzieło. Już wspomniane zestawienia świata slumsów z burżuazyjnymi wnętrzami dają nam piękny przekaz, dodatkowo montaż, dźwięk - wszystko tutaj jest dopracowane. Nie trzeba się też martwić, jeżeli boimy się określenia kino niezależne, bo przekaz jest dość klarowny.
Nie dość, że to film o aktualnym problemie, to jeszcze jest to sprawnie zrealizowany obraz, który sam w sobie jest po prostu absorbujący. Także mam wrażenie, że każdy powinien dać mu szansę. Może zachwyci Was tak jak mnie?

Boże Ciało (2019), reż. Jan Komasa

źródło
Z Janem Komasą nie mam łatwej relacji. Kiedy lata temu oglądałam Salę samobójców byłam zachwycona, ale słabo ten film pamiętam i raczej wątpię, że spodobałby mi się tak samo teraz. Miasto 44 było dla mnie przekombinowane, a seans po prostu wspominam jako męczący. Materiały zapowiadające Boże Ciało i opinie na jego temat skutecznie namówiły mnie jednak na wizytę w kinie. I to była świetna decyzja.
Inspirowana prawdziwymi wydarzeniami historia 20-letniego Daniela, który w trakcie pobytu w poprawczaku przechodzi duchową przemianę i skrycie marzy, żeby zostać księdzem. Po kilku latach odsiadki chłopak zostaje warunkowo zwolniony, a następnie skierowany do pracy w zakładzie stolarskim. Zamiast tego jednak, popychany niemożliwym do spełnienia marzeniem, Daniel kieruje się do miejscowego kościoła, gdzie zaprzyjaźnia się z proboszczem. 
Dla mnie Boże Ciało to przykład idealnie skrojonego filmu. Jest w nim wszystko, co w kinie lubię i czego szukam. Zacznijmy od podstaw, czyli scenariusza. Historia jest wciągająca od samego początku do świetnego, zawieszonego zakończenia. Nie ma tutaj niepotrzebnych scen, na siłę przedłużanych czy przegadanych - wszystko służy jasnemu celowi. Mamy więc intrygującą fabułę, która niesie przekaz, a zarazem jest przyjemna w oglądaniu.
W Bożym Ciele brak jasnego podziału na bohaterów „dobrych” i „złych”, po raz kolejny będzie nam dane zobaczyć, że jeżeli o ludzkie charaktery chodzi to nic nie jest tak proste. Chłopak z poprawczaka, imprezowicz i, wydawałoby się, typ spod ciemnej gwiazdy potrafi zrozumieć problemy drugiego człowieka i wyciąga do niego pomocną dłoń. Natomiast pobożna, poważana przez wszystkich osoba może kryć w sobie niesamowitą żółć i nienawiść do innych. Także kończy się  na standardowym - nie oceniaj książki po okładce. U Komasy jest jednak jeszcze więcej smaczków, które wyniesiemy z seansu. Świetnie przedstawiona mała, polska społeczność, w której ważne role odgrywają takie osoby jak proboszcz i wójt, którzy zajmuje się rozwiązywaniem sporów wśród mieszkańców. Podobało mi się także podejście do podstawy, która powinna rządzić światem duchownych. Bycie pasterzem, człowiekiem dbającym o parafian, ich dusze, który próbuje wyciągać ich z ciemnego miejsca, nauczać przebaczania i miłowania bliźniego. Jak widać nie trzeba do tego specjalnych nauk, czasami wystarczy zwykła, ludzka empatia.
W kwestii technicznej wszystko tutaj się zgadza - od scenariusza przez muzykę i zdjęcia po montaż. To po prostu porządnie skrojony film. Natomiast prawdziwą perełką jest niezaprzeczalnie odtwórca głównej roli, Bartosz Bielenia. Stworzył pełnokrwistą, niejednoznaczną i hipnotyzującą (te oczy!) postać, bohatera ciągle poszukującego celu. Towarzystwo miał zacne, dzięki czemu powstały relacje zbudowane na mocnym gruncie, nieważne czy na ekranie pojawiała się Eliza Rycembel czy Aleksandra Konieczna czy Łukasz Simlat - każdemu wierzyłam w każde słowo i każdy gest.
Cóż ja mogę więcej dodać? Nawet jeżeli niektórzy twierdzą, że Boże Ciało nie nadaje się na kandydata do Oscara, to ja jestem dumna, że akurat ten film nas reprezentuje. Nawet jeśli jest za bardzo polski, czego nie traktowałabym w kategorii wad tej produkcji.

źródło

Oprócz tego widziałam:

  • A Ghost Story (2017), reż. David Lowery - chyba jeden z najdziwniejszych seansów ostatnich lat. Przepełniony metafizyką i ukrytymi znaczeniami, otwarty na interpretacje, traktujący o upływie czasu i sensie naszego życia na Ziemi. Film raczej nie jest dla wszystkich, ale jeżeli uważacie, że nie przeszkadza Wam oglądanie około dziesięciominutowej sceny jedzenia ciasta to dajcie mu szansę (od listopada dostępny na Netflixie!).
  • Namiętności (1969), reż. Ingmar Bergman - zrobiłam temu tytułowi sporą krzywdę, dlatego nie ma go w głównej części notki, a sama obiecałam sobie, że do niego wrócę. Otóż, obejrzałam go w kilku ratach, a to zdecydowanie tytuł, który potrzebuje naszej niezachwianej uwagi, żebyśmy mogli skupić się na bohaterach, wewnętrznie miotanych morzem emocji, a nie mogących sobie z nimi poradzić.
  • Ból i blask (2019), reż. Pedro Almodovar - pierwszy seans w październiku i jakże udany! Almodovar kreuje bohatera-reżysera, który walczy z chorobą, a zarazem stara się poukładać relacje z przeszłości. Sposób prowadzenia filmu oparty jest na mieszaniu teraźniejszości z retrospektywą. Wspaniale zrealizowany: cudowna ścieżka dźwiękowa, scenografia i te kostiumy pełne kolorów, a jako wisienka na torcie genialna rola Banderasa. Polecam.

A Wy, co widzieliście w październiku?

Szukaj w tym blogu

Szablon dla Bloggera stworzony przez Blokotka