sobota, 27 czerwca 2020

„Diuna” Frank Herbert - fanatyzm religijny i intrygi polityczne w dalekiej przyszłości


*Diuna*
Frank Herbert

*Język oryginalny:* angielski
*Tytuł oryginału:* Dune
*Gatunek:* science fiction
*Forma:* powieść
*Cykl:* część #1 
*Rok pierwszego wydania:* 1965
*Liczba stron:* 670
*Wydawnictwo:* REBIS
Kiedy religia i polityka jadą na tym samym wozie, ci, którzy powożą, wierzą, że nic nie może stanąć na ich drodze. Zaczynają pędzić na łeb, na szyję, coraz szybciej i szybciej. Odsuwają od siebie wszelkie myśli o przeszkodach i nie pamiętają, że pędzącemu na oślep człowiekowi przepaść ukazuje się, kiedy jest już za późno.
*Krótko o fabule:*
Arrakis, zwana Diuną, to jedyne we wszechświecie źródło melanżu – substancji przedłużającej życie, umożliwiającej odbywanie podróży kosmicznych i przewidywanie przyszłości. Z rozkazu Padyszacha Imperatora Szaddama IV rządzący Diuną Harkonnenowie opuszczają swe największe źródło dochodów. Planetę otrzymują w lenno Atrydzi, ich zaciekli wrogowie. Zwycięstwo księcia Leto Atrydy jest jednak pozorne. Przejęcie planety ukartowano. W odpowiedzi na atak połączonych sił Imperium i Harkonnenów dziedzic rodu Atrydów, Paul - końcowe niemal ogniwo planu eugenicznego Bene Gesserit – staje na czele rdzennych mieszkańców Diuny i próbuje zdobyć imperialny tron.
- opis wydawcy 

*Moja ocena:*
Jak na czytelnika, który uważa się za fana fantastyki to słabo znam i cenię jej podgatunek, czyli literaturę science fiction. Ostatnio staram się dawać tego typu książkom szansę i coraz częściej się zdarza, że pozycja z tej półki mnie porywa. Było tak właśnie w przypadku żelaznej klasyki, powieści Diuna Franka Herberta.

Na początek wypadałoby się przyznać: tak naprawdę to się zabrałam za tę pozycję ze względu na nadchodzącą premierę ekranizacji w reżyserii Denisa Villeneuve. To twórca, który już w przeszłości zdołał mnie przekonać do kina science fiction (konkretnie mówię tutaj o rewelacyjnym filmie Nowy początek), a obsada utwierdza mnie w przekonaniu, że do kina wybrać się trzeba, bo w głównych rolach jedni z najciekawszych aktorów młodego pokolenia: Timothée Chalamet i Zendaya, a poza nimi m.in Oscar Isaac czy Jason Mamoa. Także, jest na co czekać.
W ogóle warto wspomnieć, że Diuna to prawdziwy fenomen, chociaż o wiele mniej się o niej słyszy niż o takich Gwiezdnych wojnach czy Władcy Pierścieni. Nie zmienia to faktu, że fandom Herberta jest naprawdę spory, a z Diuny zrobiła się cała seria, licząca ponad piętnaście tomów. Książka faktycznie łapie się pod gatunek science fiction, ale czyta się ją równie dobrze jak jakąkolwiek pozycję high fantasy. Technologiczne wynalazki, kolonizowane planety, dopracowana ekosfera - to wszystko tam jest, ale nie w ilości, która mogłaby przerazić i odstraszyć tych, którzy za science fiction nie przepadają.

Jeżeli nawet znudził się Wam wątek „Wybrańca”, czyli powtarzalny trop człowieka, którego losy zostały przewidziane dużo wcześniej, którego przybycie ogłoszono lata temu, to w tym przypadku możecie być spokojni, bo Diuna daje nam o wiele więcej. Wspominając jej fabułę trudno mówić o śledzeniu życia Paula, jako zapowiedzianego mesjasza, bo czytelnik będzie poznawał losy świata z wielu perspektyw, żeby otrzymać pełny obraz. Warto wspomnieć, że każdy rozdział jest poprzedzany cytatem z historycznej książki z przyszłości, która nawiązuje do wydarzeń, o których właśnie czytamy.

źródło
Fabuła przenosi nas tysiące lat w przyszłość, gdzie Paul i jego rodzice dostają we władanie nową planetę. Arrakis to miejsce, która kryje w swoich zasobach przysłowiową żyłę złota, przyprawę, która wydłuża życie i pozwala spojrzeć w przyszłość. Ekosystem planety - brak opadów deszczu, trudności w zdobywaniu wody, burze piaskowe oraz ogromne czerwie zamieszkujące pustynię - tworzy spójną całość i jest piekielnie oryginalny. Do tego opis mieszkających tam ludzi i tego jak radzą sobie w takim środowisku wskazuje, że Herbert pomyślał o każdym małym elemencie.

Nie mogę powiedzieć, że Diunę polecam wszystkim, bo trzeba przyznać, że to wymagająca lektura. Po przeczytaniu stu stron miałam wrażenie, że dalej niczego nie wiem o tym świecie, że poznałam jedynie mały wycinek całości. I utrzymywało się ono niemal do końca, bo nawet jeżeli myslałam, że czuję się już swobodnie w tym uniwersum to autor dorzucał nowy element, który znowu zmieniał percepcję całości. Także potrzeba pełnego skupienia, bo łatwo się w tym licznych szczegółach pogubić.

Herbert poradził sobie z wprowadzeniem wielu zróżnicowanych grup społeczeństwa i to jest chyba mój ulubiony element Diuny. W centrum mamy księcia Paula, syna szlachetnego Leto Atrydy i Jessiki, przedstawicielki zakonu Bene Gesserit. Paul od dziecka szkolił się w sztuce walki, ale jednocześnie pobierał także lekcje od matki, mimo że nauki Bene Gesserit skierowane były zawsze do kobiet. Oprócz tych czarownic (jak je w książce nazywają) będziemy mieć również do czynienia z mentatami, czyli ludźmi-komputerami, którzy zostali stworzeni do zbierania danych i analizowania ich, jednak pokażą także swoją przyjacielską stronę. Najciekawsi z nich wszystkich są jednak Fremeni, czyli rdzenni mieszkańcy Arrakis - odkrywanie jak przez lata zaadaptowali się do trudnych pustynnych warunków wprawia w zachwyt.

Diuna ma w sobie wszystko: zapierający dech w piersiach świat przedstawiony, rozwinięte opisy różnorodnych religii, skomplikowane gry polityczne i wyłożenie jak ważne jest dbanie o ekologię. Herbert podobno czerpał inspirację z wielu źródeł: średniowiecznych układów władz (feudalizm), polityki dotyczącej ropy naftowej, buddyzmu, a połączył to w innowacyjnej historii, która po dziś dzień zachwyca czytelników na całym świecie. Jeżeli lubicie klimaty high fantasy bądź science fiction to koniecznie po Diunę sięgnijcie.

wtorek, 16 czerwca 2020

Szukasz serialu do zobaczenia w jeden weekend? Polecam ostatnio obejrzane miniseriale

Byłam z siebie dumna, że udało mi się niedawno nadrobić klasyki serialowe: lekkie Gilmore Girls (link) i mocne Breaking Bad (link).  Pierwszy z nich to aż siedem sezonów po ponad 20 odcinków w każdym, drugi krótszy, ale oglądanie okazało się równie czasochłonne. Czasami nie jest nam łatwo znaleźć tyle czasu na nadrobienie serialu. Dlatego dzisiaj coś zgoła innego - miniseriale, czyli kilkuodcinkowe serie, które tworzą zamkniętą całość. Może brakuje w nich tego napięcia pod koniec sezonu i czekania na premierę kolejnego, ale jednocześnie można poznać całość w dość krótkim czasie. Tytuły opisane poniżej obejrzałam stosunkowo niedawno, ale na końcu dorzucę linki do opinii o różnych miniserialach, które napisałam już wcześniej. Zapraszam!

Mildred Pierce (2011), reż. Todd Haynes -> HBO GO

liczba odcinków: 5


Ten tytuł powstał na podstawie powieści Jamesa M. Caina, w czasach kiedy miniseriale nie były jeszcze tak popularne. Trzeba jednak przyznać, że Kate Winslet w roli głównej okazała się wystarczającym powodem, dla którego po ten tytuł warto sięgnąć. Historia opisuje losy Mildred, kobiety po rozwodzie, która stara się rozkręcić własny biznes i dołożyć starań, żeby jej córka miała wszystko, czego tylko zapragnie. Sam serial ogląda się bardzo przyjemnie, scenografia, kostiumy i muzyka przenoszą nas w czasie, a widzowie mogą kibicować Mildred we wspinaniu się po ścieżce kariery. Później na pierwszy plan wysuwa się wątek konfliktu z córką, który jest bardzo intensywny. Przyznaję, że trochę mocno zarysowano zły charakter jednej i wybaczający drugiej, za to momenty w których można było zaobserwować Mildred tracącą cierpliwość nadawały całości realizmu. Szkoda, że jej postać koniec końców wybielano. Wciąż, ten konflikt jest naprawdę żywy i może za rzadko spotykany w kulturze.
Dlaczego warto oglądać? Szczególnie dla Kate Winslet, która daje świetny, równy popis umiejętności. Także partnerujący jej aktorzy radzą sobie bardzo dobrze, na czele z Evan Rachel Wood, wspaniale oddającą blaski i cienie swojej postaci. Sama historia jest ciekawa i chociaż nie jest to serial wybitny to warto się z nim zapoznać.

Czarnobyl (2019), reż. Johan Renck -> HBO GO

liczba odcinków: 5


Kiedy wybuchła fala popularności tego serialu sama byłam bardzo zainteresowana. Wydarzenia z Czarnobyla to wciąż świeża i bardzo bliska nam historia, którą czasami jeszcze wspomina nawet moja mama. Także z ciekawością zasiadłam do tego krótkiego, bo jedynie pięcioodcinkowego tytułu. Nie napisałam o nim nic na stronie, bo wszędzie Czarnobyl się pojawiał, nie widziałam więc w tym większego sensu.
Serial jest naprawdę świetnie zrealizowany, ciężko znaleźć w nim słabszy element. Bardzo dobrze napisany scenariusz, mocne postacie, muzyka w punkt, świetny montaz i zdjęcia. Wszystkie małe elementy stworzyły podróż pełną napięcia. Zagranie z posiadaną wiedzą widza sprawdziło się w stu procentach i kiedy widzimy w pierwszym odcinku kolorową chmurę zmierzającą w stronę grupki ludzi na moście, to aż przechodzi dreszcz. Bo my wiemy, a oni jeszcze nie.
Były w Czarnobylu sceny, na które wręcz nie mogłam patrzeć (chyba okolice trzeciego odcinka, podczas wizyt w szpitalu). Nie jest to kontent dla osób o słabych nerwach.
Dlaczego warto oglądać? To pełna napięcia podróż, która przyczyni się do wzrostu nerwów u widza i dostarczy adrenaliny, mimo znanego zakończenia. To także świetnie poprowadzona historia, w której jak dziecku wytłumaczone zostanie działanie reaktora i przyczyny, dlaczego mogło dojść do tego słynnego wypadku. Naprawdę warto te kilka godzin na Czarnobyl poświęcić.


Ostatni taniec (2020), reż. Jason Hehir -> Netflix

liczba odcinków: 10


W ogóle nie planowałam oglądania tego serialu. Dokument opowiadający historię legendy koszykówki Michaela Jordana i drużyny Chicago Bulls w drodze na szczyt? To raczej nie jest temat, który mógłby mnie zainteresować. Chłop mój włączył jednak pierwszy odcinek, na który kątem oka zerkałam i jakoś tak się wciągnęłam, że szybko pochłonęliśmy cały sezon.
Nie jest łatwą rzeczą zainteresować poczynaniami koszykówkarzy człowieka, który na tej grze się nie zna, a jedyną styczność miał ćwicząc dwutakt i rzucając do kosza na lekcjach wychowania fizycznego. W tym tkwi jednak piękno Ostatniego tańca. To jest tak dobrze technicznie zrobiony serial, że trudno przejść obok niego obojętnie. Patrząc na młodego Michaela Jordana, który sam przebija się przez grupę przeciwników, wyskakuje, rzuca piłkę prosto do kosza, człowiek nabiera motywacji do działania. Członkowie Chicago Bulls to ciężko pracująca grupa ludzi pełnych pasji i to dlatego tak dobrze śledzi się ich losy. Bo, mimo tego że Jordan jest w centrum wydarzeń, to serial przybliży nam sylwetki kilku innych członków zespołu, jak Pippen czy Rodman. Widać, że to ich współpraca doprowadziła zespół na szczyt.
Dlaczego warto oglądać? Bo nawet jeżeli nie jesteście fanami koszykówki czy sportu to serial Was wciągnie, wzbudzi mocne emocje i dostarczy satysfakcji z kibicowania. Członkowie Chicago Bulls pokażą natomiast co znaczy życie pełne pasji, będą dobrymi motywatorami do pracowania na swój sukces.

Ostre przedmioty (2018), reż. Jean-Marc Vallée -> HBO GO

liczba odcinków: 8


Fanką kryminałów nie byłam i chyba już nigdy nie będę, chociaż zdarza mi się po nie sięgać o wiele częściej w wersji filmowej niż książkowej. Pamiętam, że szał na autorkę Gillian Flynn jakoś mnie nie wciągnął, ale ekranizację jej prozy w reżyserii Finchera, Zaginiona dziewczyna, oglądałam z wypiekami na twarzy. Dlaczego zatem od razu nie rzuciłam się na Ostre Przedmioty, wiedząc, że to ta sama autorka pierwowozoru? Chyba właśnie dlatego, że to kryminał. Kiedy jednak w końcu włączyłam pierwszy odcinek to kompletnie przepadłam. To historia dziennikarki, która wraca do swojego rodzinnego miasta, żeby napisać artykuł o dwóch zamordowanych nastolatkach.
Natknęłam się na widzów narzekających na tempo serialu. Ja uważam, że jest idealne. Pozwala, żeby ten niepokojący klimat przepełnił człowieka, dzięki czemu czujemy się ciągle nieswojo i nie mamy pojęcia o czym finalnie będzie ten serial. Szybko bowiem tajemnica tożsamości mordercy usuwa się w cień, a my skupiamy się na skomplikowanych relacjach głównej bohaterki z matką i przyrodnią siostrą. Małe miasteczko daje sporo możliwości, przeszłość Camillie odkrywana jest powoli, a widz dostaje prawdziwą ucztę. To jest tak dobre na poziomie technicznym: urywany montaż, mroczne zdjęcia przeplatane ze słodyczą matki Camillie, genialny soundtrack - to wszystko tworzy dzieło kompletne. Aktorsko to prawdziwa perełka, Amy po raz kolejny udowadnia, że zasługuje na miejsce jednej z najbardziej znanych aktorek Hollywood, ale cała obsada radzi sobie tutaj świetnie. Gdybym miała się czegoś przyczepić to tylko samego zakońzcenia, scen przy napisach, które dla mnie były lekko naciągane, ale tak to już było w pierwowzorze.
Dlaczego warto oglądać? Po pierwsze klimat. To jak reżyser (znany także ze wspaniałego Big Little Lies) prowadzi widza przez meandry życia małomiasteczkowej społeczności, przez traumatyczne wydarzenia bohaterów i buduje świat wzudza niekończącą ekscytację, sprawiając, że widz poczuje się zaniepokojony. Cała strona techniczna w tym pomaga łącznie z niezapomnianymi rolami aktorskimi. Oglądajcie, to mój ulubiony tytuł z wszystkich opisanych w tej notce.


American Crime Story: Sprawa O.J. Simpsona (2016), reż. Ryan Murphy / Anthony Hemingway / John Singleton -> Netflix

liczba odcinków: 10


Ryan Murphy to człowiek, którego trzeba znać w świecie serialów. Zdobył sławę na musicalowym Glee, który niegdyś namiętnie oglądałam, ale to jeden z tych tytułów, które z sezonu na sezon traciły czar i nawet go nie skończyłam. Widać, że oprócz musicali darzy też sympatią świat dawnego Hollywood (seriale Hollywood i Feud) oraz historie mrożące krew w żyłach (seria American Horror Story i Screem Queens). Ja postanowiłam sięgnąć po chwalony tytuł, do zobaczenia na Netflixie i przyznaję - jest co chwalić.
Ten miniserial opowiada historię procesu O.J. Simpsona, słynnego amerykańskiego futbolisty, oskarżonego o brutalne zabójstwo swojej byłej żony i jej znajomego. Rzecz dzieje się w latach 90tych i muszę przyznać, że to przeniesienie w czasie wyszło bardzo dobrze, szczególnie przebitki na to, jak wyglądało oglądanie procesu w starych odbiornikach pozwalało poczuć klimat tamtych czasów. Dodatkowo cała charakteryzacja, kostiumy i scenografia odzworowywały czas akcji. Serial zdobył wiele nagród i pochwał od krytyków, a miał do tego mocne podstawy. Ten dziesięcioodcinkowy tytuł ogląda się lepiej z odcinka na odcinek, a dodatkowej ekscytacji dodaje niewiedza jak proces się zakończy. Ja zupełnie nic nie wiedziałam o tym wydarzeniu ani nawet o istnieniu O.J. Simpsona, więc nie czytając niczego w Internecie spędziłam kilka odcinków na zmienianiu swojego zdania co do wyniku procesu. Jedynym elementem, który kojarzyłam to chyba rodzeństwo Kardashian (Robert, ich ojciec, był przyjacielem i obrońcą Simpsona). Dlatego, warto podejść do niego z czystą głową, a wzbudzi wtedy najwięcej emocji. Murphy w przypadku tego tytułu świetnie sobie poradził z przekazaniem problemu jątrzącego się w amerykańskiej społeczeności, który ostatnio jest nad wyraz głośny. Chodzi o dyskryminację osób o innym kolorze skóry przez policjantów, problem rasizmu, który wciąż trzyma się mocno we współczesnych czasach.
Dlaczego warto oglądać? Przede wszystkim to dobrze rozpisana, wciągająca historia mężczyzny oskarżonego o morderstwo (czy zasadnie czy niezasadnie - musicie się przekonać sami, nie będę psuła Wam zabawy w detektywa). Jednak największym plusem pierwszego sezonu ACS jest fakt poruszania aktualnego tematu, pokazywania niesprawiedliwości niektórych funkcjonariuszy. To dobry seans na ten czas.
Dodatkowo, to nie jest tak, że forma serialu broni się sama. Zaczęłam oglądać drugi sezon, o zabójstwie założyciela marki Versace i po połowie wciąż nie załapał. A wydawałoby się, że temat mi bliższy, bo przynajmniej wiedziałam kim Gianni Versace był.


Niewiarygodne (2019), reż. Lisa Cholodenko / Michael Dinner / Susannah Grant -> Netflix

liczba odcinków: 8


To chyba najbardziej nieprzyjemny do oglądania serial z tej listy. Już w pierwszym odcinku zalałam się łzami i przeklinałam niesprawiedliwość bohaterów. Oparty został na podstawie artykułu An Unbelievable Story of Rape, za którego autorzy otrzymali nagrodę Pulitzera. To historia Marie, zgwałconej dziewczyny, którą policjanci oskarżyli o składanie fałszywych zeznań, Akcja serialu toczy się dwutorowo - jeden wątek dotyczy Marie i jej życia po traumatycznych wydarzeniach, a drugi skupia się na postaciach dwóch pań detektyw, badających podobne sprawy gwałtów w innym mieście.
Niewiarygodne to ważny serial, pokazujący, że nie ma jednego wzorca zachowania osoby, która przeszła przez traumatyczne wydarzenie. To, że dana osoba dalej potrafi się uśmiechać albo spotkać się z przyjacielem, nie może być podstawą do tego, żeby oskarżyć ją o kłamstwo. Zaprezentowane zachowanie policjantów było dla mnie zupełnie obrzydliwe i tak niesprawiedliwe oraz krzywdzące. Dla widza, który posiada jakąkolwiek zdolność empatii oglądanie tego będzie mordęgą.
Ważnym elementem jest to, że serial nie popada w przesadny melodramat - ta historia sama w sobie wyciska łzy, a twórcy nie muszą dokładać do tego starań. Mocnym punktem serialu jest na pewno obsada. Tym razem nie potrafię powiedzieć, że ktoś ciągnął całość, to raczej praca zespołowa - każdy sprawdził się w swojej roli, wpływając na odbiór całości. Toni Collette, Kaitlyn Dever i Merritt Wever stworzyły niezapomniane kreacje serialowe.
Dlaczego warto oglądać? Temat tego serialu jest niesamowicie ważny i uważam, że każdy powinien się z nim zapoznać. Dodatkowo to naprawdę dobrze zrealizowany tytuł ze świetnymi wykonami aktorskimi. Naprawdę warto.



Inne miniseriale warte uwagi, już opisane wcześniej na blogu:


niedziela, 7 czerwca 2020

„Do latarni morskiej” Virginia Woolf - upływający czas i jego wpływ na człowieka


*Do latarni morskiej*
Virginia Woolf

*Język oryginalny:* angielski
*Tytuł oryginału:* To the lighthouse
*Gatunek:* społeczna/obyczajowa
*Forma:* powieść
*Rok pierwszego wydania:* 1927
*Liczba stron:* 192
*Wydawnictwo:* C&T

Teraz już nie musiała myśleć o nikim. Mogła być sobą i sama dla siebie. Tego właśnie często ostatnio pragnęła – móc myśleć, a może nawet nie tyle myśleć, co siedzieć samotnie w ciszy. Powłoczka istnienia – chłonna, hałaśliwa, lśniąca – odpadała i człowiek kurczył się do własnych rozmiarów; z nabożnym skupieniem zwracał się w głąb siebie, ku klinowatemu trzonowi ciemności, niewidocznemu dla innych.
*Krótko o fabule:*
W letniej rezydencji na Hebrydach przebywa rodzina Ramsayów i ich goście. Wydarzeniem dnia jest planowana wycieczka do latarni morskiej. Ale to tylko tło dla monologów wewnętrznych kolejnych postaci zapisanych w formie strumienia świadomości. A epilog tej historii nastąpi dopiero po latach... 
- opis wydawcy

*Moja ocena:*
Dzięki akcji autorki bloga Kochajmy książki, której opis można znaleźć na stronie Czytam Europę, sięgnęłam po długo leżącą na półce książkę Do latarni morskiej. O samej Virginii Woolf pisałam już trochę przy okazji Pani Dalloway (link). W przypadku opisywanej przeze mnie dzisiaj książki warto jednak wspomnieć, że za najbardziej szczęśliwy okres dzieciństwa uważała ona etap mieszkania w Kornwalii, właśnie w pobliżu latarni morskiej. Sama powieść także zawiera sporo elementów autobiograficznych.

Z autorką przeżyłam miłość od pierwszego przeczytania dobrych dziesięć lat temu, a mimo to do tej pory zapoznałam się jedynie z trzema jej książkami. I w takim układzie jest mi naprawdę dobrze. To nie jest dla mnie tego typu literatura, którą się pochłania, czyta jedną powieść za drugą, a raczej książki, które pozwalają nam coś przeżyć i nie można ich przedawkować. Każda z lektur pozwalała mi na przeniesienie się w świat wewnętrzny bohaterów i wierzę, że kolejny tytuł zrobi to samo. Tylko że na pewno trochę czasu minie zanim do jej twórczości wrócę.

W przypadku Do latarni morskiej, tak jak Woolf nas już przyzwyczaiła, nie będziemy mieć do czynienia z typową fabułą. Całość książki można przedstawić w dwóch zdaniach: Rodzina Ramsey'ów z przyjaciółmi przebywają w letnim domku, a nazajutrz planują odwiedzić latarnię morską. Udaje się jednak do niej popłynąć dopiero lata później i to w okrojonym składzie. Tyle, naprawdę nic więcej fabularnie tutaj się nie stanie. Nie o to jednak w książce chodzi.

źródło
Do latarni morskiej podzielona jest na trzy części. W pierwszej, nazwanej Okno, poznajemy bohaterów, Woolf pochwali się wybitnym prowadzeniem strumienia świadomości, a także szybko zmieniającej się perspektywy, z której poznajemy wydarzenia. Chociaż to nie one są tutaj ważne, a to, w jaki sposób dana postać je przetwarza, co z nich wyciąga. To ich życie wewnętrzne jest na pierwszym planie. Druga część natomiast, nazwana Czas płynie, skupi się na przedmiocie opuszczonego domu letniego, w którym brak jest żywej duszy, jedynie co jakiś czas pojawia się ktoś, żeby powycierać warstwę kurzu. Cały ten rozdział przedstawi upływ dziesięciu lat, skupiając się jednak na cichym otoczeniu, a nie na ważnych wydarzeniach z życia postaci. Te, zostaną wspomniane w krótkich wstawkach, zamieszczonych w nawiasach i to z nich dowiemy się kto wyszedł za mąż, a który z bohaterów w przeciągu tych dziesięciu lat umarł. Woolf między wierszami opowiada o czasie, sposobie w jaki postrzegamy minione wydarzenia, co utkwi nam w pamięci na dłużej, co będziemy wspominać po latach, a o czym bezpowrotnie zapomnimy, które wspomnienia ulegną metamorfozie, zmieniając naszą percepcję danego wydarzenia.

Proza Virginii Woolf nie należy do łatwych i nie da się jej czytać bez pełnego skupienia. Autorka wchodzi w głowy bohaterów i przedstawia nam ich życie wewnętrzne. To, że niewiele dzieje się na zewnątrz, brak tutaj standardowej „akcji”, sprawia, że możemy głębiej skupić się na emocjach i stosunku poszczególnych bohaterów do każdej sytuacji. Uczucia między nimi nie są zaprezentowane wprost, nikt tutaj nie będzie nikomu wyznawał miłości. Ramsey doceni swoją żonę, kiedy ta przytaknie mu w sprawie brzydkiej pogody i to będzie dla niego największy dowód jej oddania oraz miłości. To w takich niuansach Woolf jest najlepsza. Jej proza jest rozczłonkowana, a zarazem tak bardzo realistyczna. Pokazuje, że zwykły dzień, proste czynności to tylko to, co widać na zewnątrz, a w głowie każdego z nas toczą się niekończące batalie i rozważania, to wewnątrz każdego człowieka leży najciekawszy element życia. I dlatego niezmiennie warto do jej prozy wracać.

poniedziałek, 1 czerwca 2020

Dzieci w roli głównej, czyli polecam filmy o najmłodszych, które docenią starsi widzowie

Dzisiaj obchodzimy Dzień Dziecka i z tej okazji przygotowałam lekką notkę okołofilmową. Główną rolę będą w niej odgrywały dzieciaki, ale same tytuły to raczej pożywka dla dojrzalszych widzów. Przynajmniej ja, oglądająca je już jako człowiek dorosły, wspominam te seanse bardzo pozytywnie.

Moonrise Kingdom (2012)


Zaczynamy od Wesa Andersona i jego uroczego filmu o dziwnym polskim tytule Kochankowie z Księżyca. W tym przypadku mamy do czynienia z dwójką dzieciaków: Suzy i Samem, którzy zakochują się w sobie do szaleństwa i wspólnie postanawiają uciec z domu. Jak to u Wesa bywa oboje są dość ekscentryczni. On: sierota, bardzo inteligentny na swój wiek, ona: lubująca się w powieściach science-fiction, dla rozrywki szpiegująca swoją rodzinę i przyjaciół.
To historia pełna ciepła, czarująca, elegancka ze świetnym poczuciem humoru, dość typowym dla filmów Wesa Andersona. Humoru, który po prostu uwielbiam. Oczywiście całość jest estetycznie przepiękna, do czego reżyser już nas raczej przyzwyczaił. Na dodatek to po prostu wciągająca historia, pościg za dwójką głównych bohaterów przyniesie sporo zabawnych sytuacji, a wszystko zostało zagrane wspaniale. Oprócz dwójki świeżynek w rolach głównych zobaczymy na ekranie Frances McDormand, Billa Murray'a, Edwarda Nortona i Bruce'a Willisa. I wszyscy dają tutaj upust swojemu komediowemu talentowi.

Leon Zawodowiec (1994)


W tego typu listach często pomijam powszechnie znane klasyki, jednak w tym przypadku nie mogłam zostawić w cieniu Leona Zawodowca. Co prawda oglądałam go już lata temu, ale jakże miło wspominam seans. Pełen napięcia, a zarazem rozczulający. Rozpoczyna się brutalnie, bo będziemy świadkami wizyty skorumpowanego policjanta Stanfielda (granego przez Gary'ego Oldmana) w kamienicy, gdzie bezwzględnie rozprawia się z rodziną Matyldy (debiutująca Natalie Portman). Dziewczyna, wracając z zakupów zamiast do swoich drzwi puka zatem do sąsiednich, za którymi spotyka Leona (Jean Reno).
Fundamentem filmu jest przede wszystkim świetnie wykreowana więź między surowym Leonem i młodziutką Matyldą. Milczący, chłodny człowiek, którego jedynym przyjacielem jest kwiatek doniczkowy zaczyna się otwierać pod wpływem dziewczynki. Ta natomiast postanawia szkolić się pod jego okiem, żeby móc dokonać zemsty. Stary Luc Besson potrafił trzymać w napięciu, a zarazem dawać aktorom mnóstwo możliwości do zabłyśnięcia. W tym przypadku wspaniali są Oldman i Reno, a Portman zaliczyła niezapomniany debiut.

Pokój (2015)


Oparty na głośnej powieści o tym samym tytule autorstwa Emmy Donoghue. To historia porwanej kobiety, która wychowuje pięcioletniego synka. Od jego urodzenia przebywają ciągle w jednym pokoju - miejscu, w którym przetrzymuje ich porywacz. Chłopczyk nie zna świata zewnętrznego, więc kiedy udaje mu się wydostać trudno pogodzić mu się z tym, jak wygląda rzeczywistość.
Ten film naprawdę wzbudza sporo emocji podczas oglądania. Scenariusz jest mocny, wzruszający i trzymający w napięciu. To na pewno jeden z największych atutów filmu, chociaż z perspektywy czasu mogę stwierdzić, że nie obyło się w jego przypadku bez przesadnej „cukierkowatości”, ale starano się, żeby było jej jak najmniej. Portrety psychologiczne postaci są realistyczne i mocno intrygujące. Perełkami całości są jednak główne role aktorskie, czyli Brie Larson jako matka (zasłużony Oscar) i Jacob Tremblay jako syn. Wywiązuje się między nimi wspaniała ekranowa chemia, widzimy ich oddanie i przywiązanie do siebie nawzajem. Młody aktor naprawdę daje z siebie wszystko i trudno będzie o nim nie wspomnieć przy najciekawszych dziecięcych debiutach. Także naprawdę warto się z Pokojem zapoznać.

Przedszkolanka (2018)


To niepozorny film, który udało mi się obejrzeć niedawno. Maggie Gyllenhaal gra tytułową przedszkolankę, która w wolnym czasie szkoli się w pisaniu poezji. Jej wiersze nie wzbudzają jednak większego zainteresowania na zajęciach. Pewnego dnia podsłuchuje jak jeden z jej podopiecznych, kilkuletni Jimmy, recytuje wymyślony utwór, który okazuje się zaskakująco dobry. Kobieta za wszelką cenę postanawia nie pozwolić mu zaprzepaścić talentu.
Siłą tego filmu jest jego niejednoznaczność. Po zwiastunie spodziewałam się czegoś w rodzaju thrillera, w którym obsesja nauczycielki doprowadzi do tragedii. Dostajemy jednak o wiele więcej. Bardzo dobrze rozpisaną tytułową postać, kobietę sfrustrowaną, która za jedyny cenny element życia uważa sztukę, więc preferuje, żeby jej własne dzieci biegały nocami z aparatem, próbując stworzyć dzieło, niż przynosiły piątki w dzienniczku. Jimmy natomiast posiada niesamowitą dziecięcą wrażliwość i postrzega świat z oryginalnej perspektywy. Widząc jakie emocje wzbudzają wiersze chłopczyka widz potrafi zrozumieć skąd bierze się siła napędowa tytułowej bohaterki, zobaczy, że jej motywacje są pozytywne. Nie zmieni to jednak faktu, że określimy całość jako rzecz mocno creepy. To połączenie sprawdziło się świetnie i uważam, że film zasługuje na większą rzeszę widzów, zatem oglądajcie. Jeśli nawet nie dla ciekawej fabuły to dla wspaniałej roli Maggie.

Wrony (1994)

Dorota Kędzierzawska zaczarowała mnie swoim stylem dawno temu, chyba po raz pierwszy przy okazji filmu Diabły, diabły. Od tej pory, za każdym razem gdy natykam się na jej film to zawsze oglądam ze sporym kredytem zaufania. I udało się jej na razie mnie nie zawieść. Tytułowa Wrona to dziewczynka, której mama jest wiecznie zapracowana i nie ma czasu dla córki. Przez to dziecko spędza samotnie całe dnie, szwendając się po okolicy. Z czasem przepełnia ją agresja i chęć zmiany, dlatego pewnego dnia postanawia porwać małą dziewczynkę i zaczyna z nią ucieczkę.
Najłatwiej byłoby powiedzieć, że film ma ten specyficzny klimat, dobrze znany fanom Kędzierzawskiej, jednak wiem, że nie wszyscy kojarzycie jej twórczość (a polecam to zmienić). Zatem, Wrony to historia dość ponura, mocno łapiąca za serce, przepełniona taką polską melancholią i mająca elementy realizmu magicznego. Temat braku rodzicielskiej miłości i zrozumienia jest czytelny, ale nie zostaje podany w schematyczny sposób, spora zasługa tutaj świetnych zdjęć i muzyki. Do tego, reżyserka wspaniale sobie poradziła z poprowadzeniem młodych aktorek - Katarzyny Szczepanik i Karoliny Ostrożnej. To jedne z najlepszych ról dziecięcych w polskim kinie.

Labirynt Fauna (2006)

Jeden z moich ulubionych filmów wszech czasów. Pamiętam, że oglądając go po raz pierwszy niektóre sceny zmuszały mnie do zamknięcia oczu, także na pewno nie jest skierowany do młodszych widzów. Akcja rozgrywa się w czasach wojny, a dokładnie w 1944 roku. Ofelia właśnie przeprowadza się z ciężarną matką do domu swojego ojczyma, oficera, którego zadaniem jest tłumienie buntów rebeliantów. Pewnej nocy dziewczynka znajduje tajemniczy labirynt i mieszkającego w nim fauna, od którego otrzymuje do wykonania trzy zadania.
Del Toro już nie raz pokazał, że używając gatunku fantastyki można mówić o ważnych sprawach. Główna bohaterka przebywa w świecie pełnym brutalności, w którym krew przelewa się codziennie. Trudno się zatem dziwić dziewczynce, że łatwiej jest jej uciekać w krainę wyobraźni, gdzie przygody również są często mroczne, ale wiodą do szczęśliwego zakończenia. Przeplatanie tych dwóch płaszczyzn wypadło w filmie cudownie, Ivana Baquero okazała się wspaniałą Ofelią, a soundtrack do filmu wciąż należy do moich ulubieńców. Polecam, a widzom wrażliwym radzę przygotować wagon chusteczek.

Gdzie mieszkają dzikie stwory (2009)

Trudno mi zrozumieć, że ten film przez wielu uważany jest za słaby, bo sama oglądając go dziewięć lat temu kompletnie się zachwyciłam. Skrót fabuły jest dość prosty: Maks napsocił i zostaje wysłany za karę do swojego pokoju. Szybko jednak przenosi się w magiczną krainę, zamieszkiwaną przez ogromne dzikie stwory, których zostaje królem.
Może teraz nie do końca pamiętam całą fabułę, ale na pewno pamiętam uczucia związane z tym seansem. Przeniósł mnie do świata dziecięcych zabaw, kiedy całym sobą angażowaliśmy się w odgrywanie nowych ról, całe dnie spędzając na bieganiu i udawaniu czarodziejek czy wojowniczek. Wydaje mi się, że ten film nie przemówi do dzieci, a do dorosłych, którzy będą mogli odnaleźć w sobie wspomnienie tych czasów swawoli i przeżywania zabawy na sto procent. Seans kończy się jednak z pewną dawką melancholii i przygnębienia, pamiętam ten depresyjny stan, w który mnie wprowadził. Wydaje mi się, że dopiero dorosły doceni obserwowanie podróży Maksa i jego prób zrozumienia swoich emocji, a dzieci mogą trochę się przerazić niektórymi scenami w wykonaniu dzikich stworów. Na dodatek warto wyróżnić pomysł na lalkowe postacie, film dzięki temu nabiera odpowiedniego klimatu. Bardzo lubię też całą ścieżkę muzyczną. I naprawdę nie rozumiem zarzutów względem tego tytułu, może mi ktoś to wyjaśni? 


Które tytuły mogłoby według Was także znaleźć się na tej liście?

Szukaj w tym blogu

Szablon dla Bloggera stworzony przez Blokotka