sobota, 25 września 2021

„Dziesięć Żelaznych Strzał” Sam Sykes – obsesja na punkcie zemsty

*Dziesięć Żelaznych Strzał*
Sam Sykes

*Język oryginalny:* angielski
*Tytuł oryginału:* Ten Arrows of Iron
*Gatunek:* fantastyka
*Forma:* powieść
*Rok pierwszego wydania:* 2021
*Liczba stron:* 720
*Wydawnictwo:* Rebis

Przychodzisz na ten świat z imieniem i niczym więcej. Całą resztę, pieniądze, krew, kochających cię ludzi, zdobywasz. - Podniosła szkło, zapatrzyła się w nie. - I tracisz.


*Krótko o fabule:*
Sal Kakofonia – znajdująca się w mniejszości przestępczyni, wyrzutek – nisz-czy wszystko, co kocha. Wobec tego, że jej kochanka zaginęła, a ona pozostawiła za sobą spalone miasta, została jej tylko magiczna broń i nieokiełznane dążenie do wywarcia zemsty na tych, którzy skradli jej moc i odebrali niebo.Kiedy łajdacki wysłannik tajemni-czego zleceniodawcy daje jej szansę uczestniczenia w kradzieży źródła niewyobrażalnej mocy ze słynnej floty okrętów powietrznych, Dziesięciu Strzał, Sal znajduje nowy cel. Jednak intryga zmierzająca do uratowania świata za sprawą obalenia imperiów szybko eskaluje w spisek magii i odwetu, który grozi spaleniem na popiół wszystkiego, łącznie z nią samą.
- opis wydawcy


*Moja ocena:*

Pierwszą część cyklu Śmierć Imperiów czytałam niemal dokładnie rok temu (recenzję znajdziecie tutaj).  Kiedy dostałam propozycję poznania dalszych losów bezwzględnej Sal Kakofonii, to z chęcią ją przyjęłam. Czułam, że to dobry moment na powrót do takiej niewymagającej, typowo rozrywkowej lektury.

W Siedmiu czarnych mieczach główna oś fabularna kręci się wokół tematu zemsty, a akcje podejmowane przez Sal mają na celu znalezienie i wykreślenie kolejnych nazwisk z listy. W tamtym tomie poznajemy również fragment przeszłości kobiety, z którego dowiemy się skąd wzięła się fiksacja bohaterki na pozbycie się tych konkretnych osób. Początek Dziesięciu Żelaznych Strzał robi nam małą powtórkę z rozrywki, bo Sal poszerza swoją listę do wszystkich trzydziestu ludzi, zaangażowanych w pamiętne wydarzenie z przeszłości. Punkt wyjścia zatem średnio mnie zaintrygował, bo powielał pomysł z pierwszej części. Na szczęście Sykes trochę skręcił z typowego wątku „łowcy na tropie zwierzyny” i zaangażował Sal w dołączenie do osobliwej drużyny, a biorąc udział w akcji miała otrzymać w nagrodę pomoc w dorwaniu złoczyńców ze swojej listy.

Pomysł na zamieszanie głównej bohaterki w ten dodatkowy spisek był bardzo udany  łatwo było wprowadzić nowych bohaterów, pozwolić Sal nawiązać relacje, poprowadzić akcję w nieznane wcześniej miejsca, nadać całości klimatu niczym z gatunku heist, czyli w skrócie  gatunku, w którym grupa osób, ma na celu trudną do wykonania kradzież. Niestety, tak jak sam pomysł wypada świetnie, tak akcja trochę się rozciąga, przynajmniej na początku. Gdzieś te napady nie są tak ekscytujące, a postaci, mimo że bardzo charakterystyczne, to przede wszystkim wyróżniają się mocno niewyszukanym słownictwem. Co normalnie mi nie przeszkadza, ale w takiej ilości jak u Sykes'a jakoś ciężko czasami to przełknąć.

źródło

Akcja książki zyskuje gdzieś w okolicach ostatnich dwustu stron. To dość powszechne zjawisko w książkach fantastycznych, że jest moment kiedy fabuła zaczyna pędzić, a my nie chcemy odłożyć lektury. Dla mnie było to w momencie spotkania Liette, czyli romantycznego obiektu westchnień Sal z poprzedniej części. Tak jak psioczyłam na ich związek w Siedmiu czarnych mieczach, tak tutaj muszę docenić ich więź. Wspólnych scen nie miały zbyt dużo, a jednak rozpisane były w o wiele bardziej ekscytujący sposób.

Książka ponownie przyjmuje formę opowieści głównej bohaterki, czyli prowadzona jest narracja pierwszoosobowa. W poprzednim tomie Sal, czekając na wyrok, opowiadała swoją historię żołnierce Rewolucji, a tym razem zwierza się medykowi, który opatruje rany jej towarzyszki. Nie spodziewałam się, że motyw relacjonowania przeszłości się powtórzy, ale wypada całkiem dobrze. Jedynym minusem jest to, że wiemy kto wszystkie przygody przeżyje. Chociaż, wiadomo chyba, że autor nie uśmierciłby swojej głównej bohaterki. Jeżeli chodzi o ulubione postaci, to poza Sal i Liette polubiłam Agne Młot. Chyba dlatego, że to taka osoba pełna sprzeczności, nad wyraz silna, ale zarazem posiadająca czarującą osobowość. Za to wiele wątków innych postaci poprowadzonych było dużo słabiej, czego przykładem może być Darrish, magini z listy, która miała reprezentować kobietę bardzo bliską dla Sal w przeszłości, a jakoś w poprzedniej książce została pominięta  trochę się to nie spinało w całość.

Motyw osoby tak mocno zapatrzonej w swój cel, mającej obsesję na punkcie zemsty jest znany, ale nadal się sprawdza. Lubię czytać o tym ludzkim zamroczeniu, kiedy dąży się do czegoś po trupach, z klapkami na oczach, nie widząc tego, co niszczy się przy okazji wokół. Nasuwa się czytelnikowi taka myśl, że czasami jednak warto zrobić krok w tył i zastanowić się: czy cel jest tego wart? I czy ta zemsta da nam uczucie spełnienia? Za to lubię tę serię i może dalej będę kontynuować z nią przygodę.

Za egzemplarz dziękuję wydawnictwu Rebis

środa, 15 września 2021

Biurowa rodzina, czyli dlaczego „The Office” jest najlepszym sitcomem

Ostatnio internetowy świat obiegła wiadomość, że słynny tytuł The Office, który do tej pory dostępny był na Amazon Prime, od października pojawi się w ofercie Netflixa. Ten amerykański sitcom, który na przestrzeni lat 2005-2013 rozrósł się do dziewięciu sezonów, przedstawia historię pracowników biura, którzy w firmie Dunder Mifflin sprzedają papier. Twórcy serialu zdecydowali się nadać mu mockumentalną formę, czyli taką satyrę naśladującą dokument. Sam pomysł został zaczerpnięty z brytyjskiego pierwowzoru, o tym samym tytule, który został wyprodukowany przez Ricky'ego Gervaisa. I chociaż oryginalnej wersji nie oglądałam, to mogę powiedzieć, że amerykański The Office świetnie sobie z tematem poradził i na ten moment to najzabawniejszy sitcom, jaki oglądałam.

O serialu słyszałam dużo wcześniej, ale jakoś nie mogłam się przemóc, żeby zacząć go oglądać. Widziałam kiedyś jeden odcinek na Comedy Central i cóż, totalnie mnie odstraszył  formuła mockumentu zupełnie mi wtedy nie podeszła, a żarty wydawały się mocno nie na miejscu. Wciąż jednak natykałam się na pozytywne reakcje, a kultowe gify czy fragmenty z serialu atakowały mnie przy okazji wielu konwersacji ze znajomymi, bardzo często w pracy (klimat panujący na „ołpenspejsie” w korporacji bardzo przypomina ten biurowy). Nawet bez znajomości serialu trudno nie kojarzyć Michaela karmiącego gołębie chlebem tostowym czy skaczącego na kanapę z okrzykiem „Parkour!”. W końcu po zmianie pracy nowi znajomi wręcz wymusili na mnie obejrzenie The Office, bo „jak to możliwe, że jeszcze go nie widziałam?!”. I teraz mogę być im tylko wdzięczna.

Mockument

Jednym z filarów serialu jest podejście do jego nakręcenia  wszystko utrzymane jest w formacie mockumentu, czyli takiego sztucznego dokumentu. Ja już zdążyłam pokochać ten gatunek dzięki Taika Waititiemu i filmowi, a później także serialowi, Co robimy w ukryciu. Okazuje się, że taka forma daje mnóstwo możliwości na poprowadzenie wątków komediowych, a w The Office idealnie sprawdza się jako podstawa żartów  czasami wystarczy znaczące spojrzenie aktora w kamerę, taki krótki, niemy komentarz, który wywołuje u nas reakcję. Innym razem żart zostaje dopełniony, kiedy sytuację w biurze komentuje osoba, z którą akurat przeprowadzany jest mini wywiad. Przez to, że postacie wypowiadają się indywidualnie do kamery widzowie mogą łatwiej zbudować z nimi więź i sympatyzować nawet z najdziwniejszymi charakterami. Bo, jak tutaj nie kochać Creeda, mimo wszystkich jego odjazdów?

Bohaterowie

Trudno się sprzeczać z faktem, że najbardziej kojarzonym bohaterem The Office jest szef biura, Michael Scott, brawurowo zagrany przez Steve'a Carrella. To on jest bohaterem największej ilości memów, to on nadał ton początkowym sezonom i to zapewne dzięki jego charyzmie możemy się cieszyć aż dziewięcioma sezonami. Postać Michaela jest bardzo osobliwa  podczas opisywania jego charakteru można się zastanowić czy możliwe jest w ogóle polubienie takiego człowieka. W końcu to bohater, którego żarty są często obraźliwe, do tego jest ignorantem, w pracy leniuchem i ogólnie nie wygląda na osobę, z którą chciałoby się przebywać. A i tak przez większość serialu oczekujemy tylko na sceny z jego udziałem. Finalnie zdobywa masę sympatii, bo obok wielu wad ma też cechy, których trudno nie docenić – jest opiekuńczy, zawsze chce najlepiej dla swoich przyjaciół (a za przyjaciół uważa wszystkich pracowników biura), no i po prostu ma dobre serce. Jednak Michael opuszcza serial w siódmym sezonie. Jak zatem udało się przedłużyć żywot The Office? Po prostu dobrze wykreowanymi bohaterami towarzyszącymi.

Oprócz Michaela Scotta mamy jeszcze kilku głównych bohaterów. Jest Jim (John Krasiński), słodki chłopak zapatrzony w recepcjonistkę Pam (Jenna Fisher). Jest Dwight Schrute (Rainn Wilson), znawca w temacie buraków, Battlestar Galactica i niedźwiedzi, jest Angela, kocia mama, wciąż narzekająca na wszystko wokół, jest Phyllis, matczyna, choć posiadająca i zadziorną stronę, jest Stanley, codziennie wyczekujący wybijającej godziny 17stej. Odpuszczę opis każdego, ale chodzi o to, że postaci te są mocno charakterystyczne, każdy z nich ma jakieś typowe dla siebie zachowanie, często o zabawnym zabarwieniu, a przez to relacje między nimi są żywe i interesujące. To dzięki sporej ekipie świetnych bohaterów udaje się pociągnąć historię, nawet bez Michaela.

Humor

Wrócę na chwilę do faktu, że wyrwany z kontekstu odcinek mnie zupełnie nie bawił. Wydaje mi się, że jest to kwestia tego, że humor opiera się tutaj na poznaniu bohaterów i śmiech ze względu na zachowanie konkretnych postaci w danej sytuacji. Czasami same kwestie nie byłyby zabawne, ale kiedy wypowiada je dany bohater to zaczyna nas rozśmieszać, dlatego obejrzenie przypadkowego odcinka nie przynosi nam frajdy, a może ją sprawić dopiero poznanie kontekstu. Inną sprawą jest sam pomysł zamiany typowych momentów cringe'owych na żart. Trudna to rzecz, bo jednak kiedy widzimy takie sytuacje automatycznie mamy coś, co nazywamy czasami „ciarkami głupoty”. Tutaj magicznie wiedziałam, że to żart, może przez dociśnięcie cringe'u do maksimum, dzięki czemu jesteśmy świadomi, że weszliśmy w świat komedii i takie sytuacje pokazane są w zupełnie innym świetle. Po prostu często zupełnie nonsensowne historie przeobrażają się w czysty komizm. Po raz kolejny też zaznaczę, że humor w The Office jest mocno niepoprawny politycznie, potrafi urazić wiele grup społecznych i kto wie, może współcześnie nie mógłby już powstać. Jednak magicznym sposobem dalej rozbawia widzów do łez. Dodatkowo postaci zagrane są na medal, ponieważ aktorzy w tych dziwnych sytuacjach pozostają zupełnie prawdziwi. Ostatnią kwestią, którą chyba warto poruszyć jest fakt, że w The Office nie znajdziemy „śmiechu z puszki”. Mnie osobiście zazwyczaj on nie przeszkadza, ale uważam, że to był świetny wybór  taki sztuczny śmiech zupełnie zrujnowałby pomysł na „realistyczny dokument”, a ponadto widz może sam zdecydować co go bawi, a co nie.

Aktorstwo

Ogólnie przyjmuje się, że trudniej jest zrobić dobrą komedię niż dobry dramat. W przypadku tworów zabawnych często łatwiej jest przesadzić bądź zupełnie nie trafić w gusta widzów. Wiele elementów musi się tutaj zgadzać, a finalnie wszystkie pomysły scenarzystów, reżyserów muszą zrealizować aktorzy. W przypadku The Office wydaje się, że ludzie od castingu to jacyś geniusze komedii, bo oprócz tego, że członkowie obsady idealnie pasowali do swoich postaci, to dodatkowo tworzyli niesamowite relacje z pozostałymi bohaterami. Na początku powtórzę, że królem komedii jest dla mnie Steve Carell, który z każdej kwestii potrafił wykrzesać dodatkowy potencjał. Kiedy deklaruje bankructwo  absurdalnie wykrzykuje zdanie, kiedy wypowiada słynne „I understand nothing” – jego twarz nie wyraża niczego. Dokładnie wie w jaki sposób sprzedać nam tekst, który bawi i idealnie pasuje do jego charakteru. 

Widać, że wszyscy aktorzy jadą na tym samym wózku i czasami godzą się na pozostanie w cieniu, żeby dać innym zabłyszczeć. Najważniejsze, że kurczowo trzymają się swoich charakterów. Zabawnie jest później oglądać materiały zza kulis, gdzie Angela jest uosobieniem słodyczy, kiedy zna się tę serialową wersję, wiecznie niezadowoloną i oczekującą perfekcji. Dodatkową ciekawostką może być fakt, że wiele postaci w serialu ma tak samo na imię jak aktorzy ich grający. Nie dotyczy to może tych głównych, ale przykładowo: Angeli, Phyllis i Creeda.

Uczucia

Jeżeli mówimy o The Office to przede wszystkim podkreślamy zabawny aspekt serialu. Jednak to, co sprawia, że z czystą miłością wspominamy seans, to zupełnie inna rzecz. Widzowie po prostu wchodzą w głowy bohaterów i zaczynają z nimi sympatyzować. Wszystko zaczyna się od relacji Jima i Pam, jednej z najlepszych serialowych par. Aktorzy wykrzesali morze chemii, scenarzyści pomogli rozpisać tę historię na dziewięć sezonów, przez które wciąż za tę dwójkę trzymamy kciuki. Wiadomo, że początek jest dość trudny, pojawia się typowy wątek „mam już partnera” i często zbliżamy się niebezpiecznie do tematu zdrady. Wciąż, patrzę na to przymrużonym okiem, bo aktorom udało się z tego wiele wyciągnąć. Szybko jednak się okazuje, że nie tylko ta dwójka wzbudza ciepłe emocje. Po wielu odcinkach zrozumiemy w końcu, że Michael to tak naprawdę dziecięca słodycz zamknięta w ignoranckiej otoczce dorosłości. Będziemy czekać na każdą kolejną scenę Jima i Dwighta, których relacja początkowo polega na sporej ilości kawałów, a pod robieniem sobie na złość tkwi cała masa sympatii. Z radością przyjmiemy także kolejny idiotyczny pomysł pary Ryan-Kelly.


Po co to wszystko?

Polecając The Office wystarczy powiedzieć o jego rozrywkowej stronie, o świetnie połączonych powtarzających się gagach, jak te z That's what she said albo o cudownych cold openingach, które można sobie odtwarzać w nieskończoność, bo nie potrafią się znudzić. Jednak to również jest serial, który pokaże nam, żeby nie brać wszystkiego w życiu na serio, że czasami wystarczy się z czegoś zaśmiać, a zły okres dopada każdego, ale finalnie minie. Dla mnie najważniejsze było jeszcze coś innego: uświadomienie sobie, że różni ludzie mają różne priorytety i czasami wyścig szczurów w celu otrzymania najlepszej pracy nie ma sensu. Czasami znalezienie miejsca dla siebie, w którym przyjemnie się czujemy, gdzie otaczają nas dobrzy ludzie, po prostu wystarcza, a codzienne życie nie musi być pełne fajerwerków, możemy się po prostu cieszyć z najzwyklejszego dnia precla w pracy. I to jest w porządku.

Szukaj w tym blogu

Szablon dla Bloggera stworzony przez Blokotka