niedziela, 26 stycznia 2025

Styczniowe lektury – „Ministerstwo czasu” Kaliane Bradley i „Rozdroże kruków” Andrzej Sapkowski

 

Ministerstwo czasu
Kaliane Bradley

Gatunek: science fiction
Rok pierwszego wydania: 2024
Liczba stron: 432
Wydawnictwo: Poznańskie

Wszystkiemu, co kiedykolwiek się wydarzyło, można było zapobiec, a jednak niczemu nie zapobieżono. Jedynym, co można naprawić, jest przyszłość. Uwierz mi, gdy powiem, że właśnie tego nauczyła mnie możliwość podróży w czasie.
 

Opis wydawcy

Brytyjski rząd uruchamia eksperymentalny program, który polega na sprowadzaniu ludzi z przeszłości – ekspatów. Ich opiekunami i przewodnikami po współczesności są specjalni urzędnicy nazywani pomostami. Oficjalny cel: sprawdzenie, jak podróże w czasie wpływają na ludzkie ciało i bieg historii. Nieoficjalnie: coś jest na rzeczy, ale co?  


Moja recenzja

Największy plus czytania Ministerstwa czasuChyba świadomość, że nie każda książka, która zbiera entuzjastyczne recenzje, musi trafiać w mój gust – i to jest w porządku. Niektóre lektury po prostu nie rezonują z czytelnikiem, a Ministerstwo czasu okazało się jedną z takich książek. Gdybym wcześniej dokładniej zapoznała się z opisem wydawcy, mogłabym przewidzieć, że niekoniecznie będzie to coś dla mnie. Spędziłam z nią kilka wieczorów, ale niestety – nie mogę powiedzieć, że wracałam do niej z niecierpliwością. Bardziej chciałam już zakończyć tę przygodę, niż czerpałam przyjemność z samego procesu czytania.

Na pewno nie pomogły tu wysokie oczekiwania, które wynikały z licznych pochwał i pozytywnych opinii. Sam pomysł na fabułę wydawał się niezwykle obiecujący: połączenie science-fiction, romansu i powieści historycznej – brzmi jak mieszanka idealna. Podróże w czasie to przecież świetny punkt wyjścia dla wciągającej fabuły, a ja byłam ciekawa, jak autorka połączy te różnorodne gatunki. Niestety, wykonanie nie do końca sprostało moim oczekiwaniom. Główne miejsce w historii zajęły rozterki bohaterki i powoli rozwijający się romans, który mnie osobiście nie porwał. Mam wrażenie, że wątki science-fiction i historyczne zostały zepchnięte na dalszy plan, a ich potencjał pozostał niewykorzystany.

Jeśli chodzi o bohaterów, niestety również na tym polu książka mnie zawiodła. Narratorka, choć pełni kluczową rolę, nie wyróżnia się niczym szczególnym na tle innych postaci. Brakowało mi w niej sprawczości i głębi, a jej perspektywa nie potrafiła mnie wciągnąć. Graham Gore, XIX-wieczny ekspat, zapowiadał się na bohatera z ogromnym potencjałem – opowieść o kimś próbującym odnaleźć się w zupełnie obcej, współczesnej rzeczywistości to przecież świetny materiał na interesującą fabułę. Niestety, przez to, że narratorka jest jednocześnie główną bohaterką, Graham został sprowadzony głównie do roli szarmanckiego i męskiego kontrapunktu, którego zadaniem jest napędzanie wątku romantycznego. Na drugim planie pojawiły się za to postacie z ciekawszym potencjałem – Maggie i Arthur – ale ich rola była zbyt ograniczona, by wywarli większe wrażenie.

Jednym z bardziej intrygujących aspektów książki była metafora porównująca ekspatów z przeszłości do uchodźców. Główna bohaterka pochodzi z rodziny o kambodżańskich korzeniach, co pozwala jej w pewien sposób zrozumieć zagubienie, które towarzyszy wyrwanym ze swojego świata ekspatom. Niestety, ten temat, podobnie jak wiele innych, został potraktowany dość powierzchownie. Autorka podejmuje również kwestie zmian klimatycznych, homofobii czy trudnych wydarzeń z historii – są to ważne tematy, ale wplecione w fabułę w sposób, który sprawia wrażenie odhaczania kolejnych problemów, zamiast głębszego skupienia się na którymkolwiek z nich.

Finalnie Ministerstwo czasu okazało się dla mnie zwykłym czytadłem, które szybko wyparuje z pamięci. Doceniam próbę poruszenia ważnych tematów oraz odważne połączenie gatunków, ale niestety do fanów tej książki nie mogę się zaliczyć.


Rozdroże kruków
Andrzej Sapkowski

Gatunek: fantasy
Rok pierwszego wydania: 2024
Liczba stron: 292
Wydawnictwo: superNOWA

Bo prawda nie jest dla wszystkich. Prawda jest dla tych, co potrafią ją znieść. Potrafisz?
 

Opis wydawcy

Tym razem arcymistrz polskiej fantasy cofa się do młodzieńczych lat Geralta, który stawia dopiero pierwsze kroki w wiedźmińskim fachu i musi sprostać licznym wyzwaniom. Uzbrojony w dwa runiczne miecze, zwalcza potwory, ratuje niewinne dziewice i pomaga nieszczęśliwym kochankom. Zawsze i wszędzie stara się przestrzegać niepisanego kodeksu, który przejął od swoich nauczycieli i mentorów. Jak to zwykle bywa, życie nie szczędzi mu rozczarowań – młodzieńczy idealizm raz po raz zderza się z rzeczywistością.  


Moja recenzja

Któż by pomyślał, że powrót do wiedźmińskiego świata okaże się tak przyjemny? Ja jestem mile zaskoczona – zwłaszcza po ostatniej książce Sapkowskiego, która była dla mnie raczej rozczarowaniem. Może właśnie to doświadczenie z Sezonem burz sprawiło, że podchodziłam do Rozdroża kruków z mniejszymi oczekiwaniami. Spodziewałam się krótkiej historii o początkach Geralta – i dokładnie to dostałam.

Sapkowski nie próbował zapełnić książki masą easter eggów czy opierać się na sentymentalnych powrotach do znanych postaci. Mógł łatwo zdecydować się na odcinanie kuponów, ale zamiast tego postawił na nowych bohaterów, którzy w interesujący sposób wpływają na młodego wiedźmina. Szczególnie spodobała mi się postać Prestona Holta – doświadczonego wiedźmina, który pełni rolę mentora Geralta po jego opuszczeniu Kaer Morhen. Ciekawym i świeżym pomysłem było także wprowadzenie osoby zajmującej się „rozliczeniami” wiedźmińskiego fachu – coś w rodzaju osobistego księgowego czy doradcy.

Powrót do przygód Geralta był co prawda krótki, ale sprawił mi sporo przyjemności. To może nie ta sama ekscytacja, którą czułam, czytając pierwsze opowiadania Sapkowskiego, ale Rozdroże kruków na pewno warto poznać. Podobała mi się forma książki – historia zbudowana jest z mniejszych epizodów, pierwszych przygód wiedźmina, które zgrabnie łączą się w spójną fabułę z satysfakcjonującym zakończeniem. Choć Geralt nie jest tu tym samym pewnym siebie łowcą potworów, jakiego znamy z sagi – jest młodszy, bardziej wycofany i niepewny – miło było obserwować początki jego wiedźmińskiej kariery.


poniedziałek, 6 stycznia 2025

Podsumowanie 2024

Kolejny rok za nami, a ja po raz kolejny żegnam go z gorączką. Może przyszły rok przyniesie przełamanie tej sylwestrowej klątwy? Mimo wszystko, 2024 obfitował w wiele fascynujących książek, filmów i seriali, które umiliły mi czas zarówno w zdrowiu, jak i chorobie. Dziś zapraszam Was na małe podsumowanie tego, co w minionym roku najbardziej mnie poruszyło i zapadło w pamięć. 


Książki

Największą radość sprawiło mi to, że udało się sięgnąć po książki z własnej biblioteczki. W związku z tym postanowiłam kontynuować ten pomysł i również w 2025 roku losować tytuły ze swoich domowych zbiorów. Wylosowałam kilka prawdziwych 'cegieł', które od dawna chciałam przeczytać, w tym Na wschód od Edenu Johna Steinbecka oraz Czarodziejską górę Thomasa Manna. Ciekawa jestem, jak potoczy się lektura tych klasyków.

W mijającym roku lista najlepszych książek, które przeczytałam, była dość zróżnicowana. Najmocniej zapadła mi w pamięć Z zimną krwią Trumana Capote – niezwykłe połączenie powieści akcji i niemal reporterskiego zapisu brutalnego morderstwa. Wśród moich ulubionych tytułów znalazła się również znakomita powieść science fiction Ptaki, które zniknęły, niezapomniany komiks Sandman, piękna brytyjska powieść Opętanie oraz do bólu prawdziwa Dorośli.


Do wyróżnionych tytułów należą: nowa książka Sigrid Nunez Słabsi, autobiografia Jennette McCurdy Cieszę się, że moja mama umarła, tajemnicza powieść Mag Johna Fowlesa, austriacki laureat nagrody Angelusa Hałastra Moniki Helfer, oraz klasyczna opowieść o niezależnej kobiecie – Z dala od zgiełku Thomasa Hardy'ego. Pod koniec roku sięgnęłam także po dwie lekkie, rozrywkowe lektury, które idealnie umiliły mi wieczory: Cienie z Donlonu Magdaleny Kubasiewicz oraz kolejną przygodę z cyklu Świata Dysku Terry'ego Pratchetta – Straż! Straż!.


Seriale

W tym roku seriale nie zrobiły na mnie takiego wrażenia jak w poprzednich latach. Wiele z polecanych tytułów nie do końca mnie przekonało. Ripley zachwyca pięknymi zdjęciami i doskonałą rolą Andrew Scotta, ale niestety, całość mnie wynudziła. Szogun z początku wydawał się obiecujący, jednak w połowie zaczął się rozwlekać i zamiast bawić, raczej męczył. Chociaż przedostatni odcinek nieco wynagradzał czekanie, to jednak nie wystarczyło, bym naprawdę polubiła ten serial.

Za to udało mi się w końcu nadrobić Better Call Saul. To serial, który czasem zwalnia tempo, ale kiedy akcja nabiera rozpędu, pozostawia widza w szoku. Świetnie napisane postaci, a duet Saula i Kim to prawdziwa mieszanka wybuchowa. Jeśli podobało Wam się Breaking BadBetter Call Saul to absolutny must-watch.

Ten rok zdecydowanie stał pod znakiem animacji. Zaczęłam od zeszłorocznego Niebieskookiego samuraja, który zachwycił mnie piękną kreską i wciągającą akcją. Nie mogę się doczekać dalszych przygód Mizu. Kolejną animacją, która podbiła moje serce, jest Hazbin Hotel. To krótka, ale niezwykle wciągająca opowieść o mieszkańcach piekła próbujących zmienić swoje życie. Dodatkowo, jako musical, posiada fantastyczny soundtrack, który znalazł się na mojej liście najczęściej słuchanych utworów w tym roku.

Pod koniec roku nadrobiłam Arcane, opowieść o dwóch siostrach, która zachwyca swoim zawrotnym tempem. Ta animacja jest przepięknie zrealizowana i choć fabuła momentami wydaje się pretekstem do prezentowania wizualnych majstersztyków, trudno się od niej oderwać. Kolejną ekranizacją gry, która mnie zaintrygowała, był Fallout – fascynująca opowieść postapokaliptyczna pełna tajemnic.

Na mojej liście znalazł się też polski serial Infamia. Choć trochę nierówny, potrafi zaskoczyć naprawdę mocnymi momentami. Miniserial Reniferek również zrobił na mnie wrażenie i cieszę się, że obejrzałam go zanim zrobiło się o nim tak głośno. W tym roku nadrobiłam też Jak poznałem Waszą matkę, który umilił mi wiele wieczorów. Zakończyłam również oglądanie Co robimy w ukryciu, a nowy sezon Misji Podstawówki dostarczył mi sporo śmiechu.





Filmy

W przypadku filmów mam wrażenie, że ten rok trwał dużo dłużej  – tyle było dobroci w kinach. Tytuły takie jak Diuna 2 czy Anatomia upadku, które początkowo wydawały się pewniakiem w mojej topce, ostatecznie trafiły jedynie do wyróżnionych. Jest kilka tytułów, które nie znalazły się na liście, choć ich seanse wspominam bardzo dobrze. Ciekawy pod względem konstrukcji Strange Darling, emocjonalny Tatami, pokręcony A Different Man, wzruszający Pies i robot. Dodatkowo, zupełnie zapomniałam o The Brutalist, który widziałam na American Film Festival. To film, który z pewnością zasłużył na miejsce w zestawieniu. Może znajdzie się na przyszłorocznej liście, w końcu nadal czeka na polską premierę.

Podsumowując mój filmowy rok, zauważyłam, że skupiłam się głównie na nowościach. Zazwyczaj na mojej liście jest więcej klasyków. To coś, co chciałabym zmienić w przyszłości. Nadrabianie klasyków stało się trudniejsze bez telewizji i programów typu TVP Kultura, ale może znajdę inne źródło.

Jeśli chodzi o najlepsze filmy, nie ma na mojej liście wielkich zaskoczeń – większość to dobrze znane hity tego roku. Ghostlight to jeden z tych mniej popularnych filmów, ale zdecydowanie zrobił na mnie wrażenie. Oprócz tego, w wyróżnionych znalazły się Królowe dram – kino queerowe, maksymalnie kampowe, którego seans na wrocławskim festiwalu będę długo pamiętać. Mam też Crossing, bo to kino drogi, które uwielbiam, z dwoma mocno różniącymi się bohaterami, którzy uczą się od siebie nawzajem. Reszta to same znane i doceniane tytuły.






niedziela, 22 grudnia 2024

Filmowe perełki na zakończenie roku 2024 i książka „1001 filmów, które musisz zobaczyć”

Początkowo planowałam stworzyć wpis na temat filmów, które obejrzałam na American Film Festival we Wrocławiu. Później kilka razy wybrałam się do kina i lista mocnych tytułów zaczęła rosnąć. Zatem w formie graficznej i z krótkim wyjaśnieniem  o tym, co dobrego ostatnio widziałam w kinie.

Na American Film Festival pojawiło się kilka perełek. Przede wszystkim Światełko w tunelu (Ghostlight) w reżyserii Kelly O'Sullivan i Alexa Thompsona – poruszający film o stracie i terapeutycznej mocy teatru. Budowlaniec, który dołącza do amatorskiej grupy teatralnej, próbuje zmierzyć się z rolą Romea, jednocześnie dźwigając traumę po stracie członka rodziny. Niezwykła jest relacja ojca z córką, pięknie zagrana przez rzeczywisty duet ojca i córki – Keitha Kupferera i Katherine Mallen-Kupferer. Film jest wzruszający, zabawny, ciepły i zdecydowanie wart uwagi. Polecam go bardzo mocno, bo mam wrażenie, że jest o nim cicho, a to prawdziwa ukryta perełka.

Teatr był powracającym motywem na festiwalu. W edycji online obejrzałam chwalony za granicą Sing Sing o grupie więźniów uczestniczących w zajęciach teatralnych. Podobnie jak w Ghostlight, film opowiada o leczniczej mocy sztuki, która w tym przypadku pozwala bohaterom oderwać myśli od wyroku. Produkcja, oparta na prawdziwych wydarzeniach, wyróżniała się ciekawym podejściem – do ról zaangażowano więźniów biorących udział w programie. Niestety, gdzieś po drodze film mnie zgubił. Scenariusz wpada w moralizatorstwo, bohaterowie nie wzbudzają empatii, a całość traci naturalność.

Rozczarował mnie także film Wakacje Griffina. Historia młodego chłopaka, który pisze scenariusz sztuki teatralnej o tematyce wykraczającej poza zainteresowania typowego nastolatka, zapowiadała się obiecująco. Niestety, potencjał nie został wykorzystany, a wątek z buntowniczym artystą kompletnie nie zagrał. Dodatkowo, główny bohater wydał mi się nieco odpychający, co utrudniło mi zaangażowanie w jego historię.

Za to ogromne wrażenie zrobiła na mnie Brie Larson w Short Term 12. Od lat próbowałam dorwać ten film, więc jego obejrzenie było dla mnie dużym wydarzeniem. To opowieść o pomaganiu najmłodszym, prowadzona bez cienia patosu. Narracja jest naturalna, bohaterowie szybko zyskują naszą sympatię, a film dosłownie wciąga w ich świat. Cieszę się, że w końcu mogłam go zobaczyć.

Na festiwalu nie zabrakło też lżejszych tytułów. Udało mi się obejrzeć dwie komedie z ulubienicą publiczności, Aubrey Plazą. Safety Not Guaranteed to świetna, niezależna komedia o poszukiwaniu swojego miejsca w życiu. Z kolei My Old Ass, dostępny obecnie na Amazon Prime, to opowieść, w której Plaza wciela się w postać nawiedzającą nastoletnią wersję siebie. Film prowokuje do refleksji: co powiedzielibyśmy sobie, znając wydarzenia, które nas czekają? Plaza jest tu jednak postacią drugoplanową, a na pierwszy plan wysuwa się młoda Maisy Stella, której historia dorastania stanowi serce fabuły.

Sporym wydarzeniem na festiwalu była premiera filmu The Brutalist – monumentalnej opowieści o architekcie, który próbuje odbudować swoje życie w Stanach Zjednoczonych. Produkcja zachwyca niesamowitymi zdjęciami, a Adrien Brody po raz kolejny udowadnia, że potrafi znakomicie oddać emocje bohatera zmagającego się z tragiczną przeszłością. Film trwa ponad trzy godziny, ale w tym przypadku nie ma mowy o nudzie – każda scena trzyma w napięciu.

Chociaż nie jestem znawczynią programu Saturday Night Live, znam jego ogólne założenia i kojarzę kilka skeczów, które przewinęły się przez media społecznościowe. Okazało się, że nie trzeba być ekspertem, by świetnie się bawić na filmie Saturday Night. Całość osnuta jest wokół odliczania czasu do nagrania premierowego odcinka programu. Obserwowanie kulis, podekscytowania i związanych z tym wątpliwości sprawia, że film ogląda się z dużą przyjemnością.

Frajdy dostarczył mi też klasyk Dorothy Arzner – Tańcz, dziewczyno, tańcz. Wspaniałe aktorki w rolach głównych, klarowny konflikt i wciągająca fabuła sprawiają, że ten film wciąż ogląda się z wielką przyjemnością.

A co poza festiwalem? Przede wszystkim wyczekiwany Wicked. Uwielbiam musicale, ale przenoszenie tego typu widowisk na ekrany filmowe bywa ryzykowne. Na szczęście tym razem nie było powodów do obaw – reżyser John M. Chu stanął na wysokości zadania. Scenografia i kostiumy są barwne, bajkowe i zachwycają w wielu miejscach. Widać ogromne przywiązanie do detali – łatwo przenosimy się w zaprezentowane lokacje, takie jak szkoła Shiz, magiczne Szmaragdowe Miasto czy Munchkinlandia z milionami tulipanów.

Do tej pory znałam Wicked głównie z kilku piosenek, które w filmie wykonano naprawdę pięknie. Fakt, że aktorzy śpiewali na żywo, zdecydowanie pomaga w odbiorze – utwory są naturalnie wplecione w fabułę i nie sprawiają wrażenia „doklejonych na siłę”. Ariana Grande i Cynthia Erivo tworzą wspaniały duet, a ich umiejętności wokalne naprawdę poruszają. Jedyny problem, jaki miałam z filmem, to przedstawienie relacji między bohaterkami. O ile na końcu wierzę w ich przyjaźń, to moment, w którym zaczynają się do siebie zbliżać, nie do końca mnie przekonuje. Być może to kwestia oryginalnej historii. Piszę o tym, bo jako fanka musicali powinnam uznać Wicked za absolutną rewelację, a jednak pozostał dla mnie „tylko” bardzo dobrym musicalem. Zobaczymy, co przyniesie druga część.

W kinach widziałam też dwie perełki. Pierwsza to Anora – nowa historia od Seana Bakera. Reżyser ponownie pochyla się nad losem osób z konkretnej grupy społecznej. Tym razem śledzimy życie pracownicy seksualnej, granej brawurowo przez Mikey Madison. Baker zaskakuje mieszanką gatunków. Otrzymujemy połączenie komedii romantycznej, filmu akcji i satyrycznej komedii. Druga perełka to irlandzki kandydat do Oscara – Kneecap. Nie potrafię znaleźć słabego punktu w tej produkcji. Film oferuje świetną rozrywkę, ani chwili nudy, a do tego fenomenalną muzykę. Rewolucja prowadzona za pomocą dźwięków działa tutaj znakomicie. Irlandzki język brzmi egzotycznie, najchętniej śpiewałabym te piosenki razem z bohaterami.


Z filmów, które zapewniają świetną rozrywkę, polecam In Bruges. Doskonale zagrany, szczególnie przypadnie do gustu fanom Duchów Inisherin, bo w głównych rolach ponownie występuje ten sam duet aktorski, a za scenariusz i reżyserię odpowiada Martin McDonagh. Didi to z kolei film o dorastaniu, który przenosi widza w czasie. Wspaniale oddaje początki YouTube'a i ery początków mediów społecznościowych, oferując ciekawy wgląd w tamten okres. W czasie przenosi nas także dokument New Wave, opowiadający o muzycznej fascynacji Wietnamczyków w latach 80. Co prawda muzyka to głównie covery znanych utworów w rytmie disco, ale zaangażowanie społeczności, która po przeprowadzce do Stanów Zjednoczonych odnalazła wspólne zainteresowanie, wypada naprawdę ciekawie. Historia osobista reżyserki dodaje całości głębi i również jest bardzo interesująca. Przy okazji takich filmów zastanawiam się czemu nie oglądam więcej dokumentów.


Przy okazji notki o filmach, muszę wspomnieć jeszcze o książce-albumie, która niedawno trafiła do mnie od Wydawnictwa Publicat


1001 filmów, które musisz zobaczyć to wspaniała pozycja dla każdego fana kina. Niezależnie od tego, jak dużym kinomanem jesteś, raczej niemożliwe, byś widział wszystkie tytuły z tej listy. W moim przypadku wciąż wiele przede mną!

Jedną z największych zalet książki jest chronologiczne ułożenie filmów. Dzięki temu otrzymujemy nie tylko listę wybitnych dzieł, ale także krótką historię kinematografii. Na duży plus zasługuje również różnorodność – nie ograniczono się tutaj wyłącznie do filmów hollywoodzkich, lecz uwzględniono klasyki z całego świata. Miło widzieć też reprezentację polskiego kina – obecność Krzysztofa Kieślowskiego na tej liście jest w pełni zasłużona.

Książka to również doskonały pomysł na prezent. Nie tylko jej lektura jest fascynującą przygodą – już samo przeglądanie dostarcza satysfakcji dzięki pięknemu wydaniu. Każdy film został opatrzony listą osób zaangażowanych w jego produkcję, a najciekawsze są zwięzłe, ale niezwykle zachęcające opisy, które skutecznie inspirują do obejrzenia danego tytułu. Każdy opis zawiera argumenty, które wyjaśniają, dlaczego dany film znalazł się wśród najlepszych. Oczywiście, zdarzyło mi się pomyśleć, że „ten film nie powinien trafić na listę”, ale większość wyborów ma solidne uzasadnienie. W końcu decyzja, czy dany film jest „najlepszy”, często zależy od gustu widza.

Do 1001 filmów, które musisz zobaczyć będę wracać jeszcze nie raz, a każdy fan kina powinien być tą książką zachwycony.

Za egzemplarz dziękuję Wydawnictwu Publicat

niedziela, 1 grudnia 2024

„Middlesex” Jeffrey Eugenides, „Ptaki, które zniknęły” Simon Jimenez i „Pięć osób, które spotykamy w niebie” Mitch Albom


Middlesex
Jeffrey Eugenides

Gatunek: literatura piękna
Rok pierwszego wydania: 2002
Liczba stron: 608
Wydawnictwo: Sonia Draga

Dla Desdemony śmierć była jeszcze jedną formą emigracji. Zamiast płynąć z Turcji do Ameryki, tym razem będzie podróżować z ziemi do nieba, gdzie Lefty miał już obywatelstwo i trzymał dla niej miejsce.
 

Opis wydawcy

Obejmująca osiem dekad – i jedno niezwykle trudne dojrzewanie – powieść Jeffreya Eugenidesa jest świetną, całkowicie wyjątkową baśnią o skrzyżowanych rodowodach, subtelnościach płci oraz głębokich, nieczystych ponagleniach pożądania. Middlesex jest spełnieniem wielkiego talentu pisarza, uznanego przez Granta i The New Yorker za jednego z najlepszych amerykańskich powieściopisarzy.


Moja recenzja

Pierwszy raz o autorze usłyszałam przy okazji oglądania filmu Sofii Coppoli, Przekleństwa niewinności. Scenariusz do niego został napisany na podstawie debiutanckiej powieści Jeffrey'a Eugenidesa. Swoją przygodę z twórczością tego pisarza postanowiłam jednak rozpocząć od Middlesex, za którą w 2003 roku otrzymał nagrodę Pulitzera.

Middlesex to opowieść rozciągająca się na przestrzeni trzech pokoleń. Narratorem jest Calliope, znana później jako Cal  osoba, która „urodziła się dwukrotnie”, najpierw jako dziewczynka, a później, w wieku nastoletnim, jako chłopiec. Już od pierwszych stron wiemy, że mamy do czynienia z opowieścią o poszukiwaniu własnej tożsamości. Eugenides jednak nie ogranicza się jedynie do tego wątku. Jego narracja sięga głęboko w przeszłość, poszukując źródła genu, odziedziczonego przez Cala. 

To właśnie ta wielowątkowość czyni Middlesex tak wyjątkową powieścią. Szczególnie wciągająca była dla mnie historia Desdemony i Lefty'ego  dziadków Cala. Autor zabiera nas w podróż do niewielkiej wioski, gdzie mieszkańcy zmagają się z brakiem perspektyw. Eugenides mistrzowsko opisuje dramatyczne wydarzenia, które bohaterowie zostawiają za sobą, oraz ich podróż ku nieznanej przyszłości. 

Powieść imponuje rozmachem. Eugenides odważnie rozwija wątki poboczne, ale  paradoksalnie  główny temat książki wydaje się najmniej dopracowany. Historie z przeszłości  dziadków, rodziców, wujków Cala  są fascynujące. To żonglowanie różnymi opowieściami wychodzi książce na dobre. Niestety, gdy dochodzimy do punktu kulminacyjnego, momentu, w którym Cal staje przed najważniejszym wyzwaniem, fabuła przestaje fascynować.

Na uwagę zasługuje styl autora. Jego język jest obrazowy i sugestywny, pobudzający wyobraźnię. Autor dobrze radzi sobie z balansowaniem między realistycznymi i symbolicznymi opisami. Właśnie dzięki temu warto po tę książkę sięgnąć.


Ptaki, które zniknęły
Simon Jimenez

Gatunek: science fiction
Rok pierwszego wydania: 2022
Liczba stron: 320
Wydawnictwo: MAG

Życie zmieniło się, lecz nasza zdolność do absurdalnego okrucieństwa - nie.
 

Opis wydawcy

Kapitan statku, nieskrępowana czasem. Nieme dziecko, dźwigające brzemię niewyobrażalnej mocy. Tysiącletnia kobieta, dręczona przez życiowe błędy. W tej niesamowitej debiutanckiej powieści, spinające czas i przestrzeń w jedność, wszyscy ci samotnicy odnajdą w sobie to, czego im brakowało - własne miejsce, przepełnione miłością. Bezpieczną przystań, w której można zacząć życie od nowa.  


Moja recenzja

Debiutancka powieść science fiction, Ptaki, które zniknęły, w zeszłym roku zyskała grono zagorzałych fanów. Choć rzadko sięgam po ten gatunek, liczne zachwyty i rekomendacje wzbudziły moją ciekawość.

Początek książki jest czarujący. Autor przenosi nas do zupełnie innego świata, a jednocześnie sprawia, że w krótkim czasie czujemy się jak u siebie. Głównym bohaterem pierwszego rozdziału jest Kaeda. Pewnego dnia na jego planetę przylatuje statek kosmiczny, dowodzony przez kapitankę Nię. Ich spotkanie staje się początkiem szczególnej relacji. Spędzają razem czas, po czym Nia odlatuje, wracając dopiero po kilkunastu latach. Dla Kaedy upływ tego czasu oznacza starzenie się, podczas gdy w świecie Nii minęło zaledwie kilka miesięcy. Cały rozdział opowiada o ich relacji, z której wyciągniemy wniosek, że ludzkie życie jest ulotne i przemija zbyt szybko. Co ciekawe, po tym rozdziale nigdy więcej nie wracamy do Kaedy, jakby jego historia była osobną nowelką. Tymczasem główną bohaterką reszty książki staje się Nia, która w pierwszym rozdziale zdawała się jedynie postacią drugoplanową. Jimenez z powodzeniem stosuje narrację z różnych perspektyw, dzięki czemu mamy okazję spojrzeć na wydarzenia i bohaterów oczami innych postaci. 

Ptaki, które zniknęły to z jednej strony typowa powieść science fiction. Znajdziemy tu klasyczne motywy: niszczenie naszej planety, konieczność kolonizacji kosmosu, tworzenie nowego porządku czy selekcję tych, którzy wyruszą w międzygwiezdną podróż. Jednak Jimenez nadaje tej historii wyjątkowy wymiar, wplatając w nią refleksję nad człowieczeństwem. Dzięki temu książka staje się jedną z najpiękniejszych opowieści o odnalezionej rodzinie i pełnej emocji relacji między matką a dzieckiem  nawet jeśli więzy krwi nie odgrywają w nich żadnej roli. 

Ostatecznie, Ptaki, które zniknęły mówią przede wszystkim o tym, co to znaczy być człowiekiem. Autor pokazuje jak nawiązane relacje wpływają na nasze życie i często kierują nim w nieoczekiwany sposób. Porusza również temat straty oraz sposobów, jak radzimy sobie z jej ciężarem. Choć początkowo książka nie do końca mnie przekonała, ostatnie strony czytałam już ze łzami w oczach. Finalnie, trafiła prosto do mojego serca i Wam też ją polecam.


Pięć osób, które spotykamy w niebie
Mitch Albom

Gatunek: literatura piękna
Rok pierwszego wydania: 2004
Liczba stron: 216
Wydawnictwo: Zysk i S-ka

Żadna historia nie jest oderwana od innych. Czasami historie splatają się ze sobą, a czasem pokrywają się wzajemnie, tak jak rzeka pokrywa kamienie.
 

Opis wydawcy

Eddie jest starszym człowiekiem, który przez niemal całe swoje życie pracował w obsłudze technicznej wesołego miasteczka na brzegu oceanu. Gdy pewnego dnia dochodzi do awarii, Eddie ginie, ratując małą dziewczynkę i dostaje się do nieba. Spotyka tam pięć osób, które w różnych okresach wpłynęły na jego życie. Każda z nich nauczy go jednej rzeczy, która pomoże mu zrozumieć sens jego życia i pogodzić się ze sobą.


Moja recenzja

Powieści z listy 100 najlepszych książek według dziennikarzy BBC rzadko mnie rozczarowują. Wyjątkiem od tej reguły okazała się Pięć osób, które spotykamy w niebie Mitcha Alboma.

Powieść jest krótka i rozpoczyna się od śmierci głównego bohatera, Eddiego. Trafia on do przedsionka nieba, gdzie spotyka pięć osób, z których każda ma mu przekazać ważną lekcję o życiu. Obok opisów tych spotkań znajdziemy również retrospekcje, które pozwalają bliżej poznać ziemskie życie Eddiego. 

Niestety, sposób przedstawienia tej historii nie przypadł mi do gustu. Książka jest bardzo dydaktyczna i moralizatorska  autor nie pozostawia przestrzeni dla czytelnika na własne refleksje. Wszystkie „lekcje” są podane wprost, co sprawia, że brak tu miejsca na subtelność czy interpretację. Język również nie zachwyca. Dialogi często brzmią sztucznie, a wiele wypowiedzi sprawia wrażenie wymuszonych sentencji, które miały być poetyckie, a brzmią banalnie. Przykłady metafor, jak: „historie (...) pokrywają się wzajemnie, tak jak rzeka pokrywa kamienie” nie działają na wyobraźnię i nie poruszają.

Zawodzi również kreacja postaci. Przykładowo żona Eddiego, Marguerite, choć potencjalnie ciekawa, została przedstawiona powierzchownie. W książce kobiety zdają się być sprowadzone tylko do ról matek i żon, a ich motywacje nie wychodzą poza kwestie związane z rodziną. Szczególnie niepokojącą była dla mnie scena, w której pojawia się historia gwałtu  zaraz po niej autor apeluje o zrozumienie napastnika, co jest po prostu nie na miejscu.

Mitch Albom stworzył książkę, której celem było inspirowanie i przypomnienie o powiązaniach między ludźmi. Chciał ukazać, że za każdym poznanym człowiekiem, kryje się głębsza historia. Jednak robi to w taki sposób, że odbiera się to wszystko jako truizmy. Momentami krzywdzące i błędne. To było moje pierwsze i ostatnie spotkanie z jego twórczością.



niedziela, 3 listopada 2024

Rozpoczęcie sezonu teatralnego – trzy miasta, pięć spektakli

Złote płyty, reż. Mateusz Pakuła (Teatr Capitol we Wrocławiu)

fot. Łukasz Giza

Wrocławski Teatr Capitol na Scenie Ciśnień zazwyczaj serwuje historie bardziej kameralne i intymne. Tym razem na scenie oglądamy pokój konferencyjny  z tablicą, kilkoma krzesłami, stołem i kanapą. W tej przestrzeni bohaterowie będą uzgadniać co powinno znaleźć się na złotych płytach, którą planują wysłać w kosmos.

Pomysł na fabułę, czyli akcja Voyager Golden Record przeprowadzona przez NASA w latach siedemdziesiątych, naturalnie napędza rozwój akcji. Aktorzy odgrywają postacie, które pracowały nad projektem płyt. Poruszane tematy, pomysły bohaterów, problemy, na które natrafią, a przede wszystkim piosenki będą dopełniać ten amerykański obrazek. Po spektaklu Złote płyty w głowie pozostają liczne pytania o stan człowieczeństwa, czy też o to czy możemy być z siebie dumni jako społeczeństwo. Reżyser i scenarzysta, Mateusz Pakuła, nie ogranicza się tylko do górnolotnego tematu głównego. Nie zapomina o wprowadzeniu intrygującej dynamiki między postaciami, poznaje ich punkty zapalne i konfrontuje poglądy każdego z nich. W obsadzie znaleźli się aktorzy, którzy z łatwością kreują bohaterów charakternych. Pojawia się wątek romantyczny, w którym Helena Sujecka i Rafał Derkacz przeżywają miłosne uniesienia. Jest też miejsce dla komediowych wstawek. Tutaj prym wiedzie Emose Uhunmwangho, której „naukowe” monologi przemieniają się w najpiękniejszą brednię. Rozbawiła do łez nie tylko widzów, bo i aktorzy nie mogli powstrzymać uśmiechów. Co wskazuje, że może część tych monologów to tak naprawdę improwizacja. 

Złote płyty to intrygująca propozycja wrocławskiego Capitolu. Nie wskoczy do grona moich ulubieńców, ale na pewno skłania do zadawania sobie odpowiednich pytań. Ja po prostu nie jestem fanką polskich musicali z zagranicznymi piosenkami.


Los Endemoniados / Biesy, reż. Marcin Wierzchowski (Teatr im. Jana Kochanowskiego w Opolu)

fot. Edgar de Porey

Opolski teatr po raz kolejny zaskakuje. Ich Biesy to połączenie klasycznej powieści Dostojewskiego i tragicznej historii hiszpańskiej grupy teatralnej, która zginęła w tajemniczym pożarze w latach siedemdziesiątych. Pomysł dość karkołomny, budzi masę wątpliwości, ale przedstawienie wychodzi z niego obronną ręką.

Te trzy godziny spektaklu przenoszą nas w miejscu i czasie do Hiszpanii lat 70. Narratorka, grana przez Joannę Osydę, przedstawi widzom tło wydarzeń. Od początku będziemy wiedzieć, że wszyscy na scenie zginą w pożarze teatru. Oglądamy zatem jak do tragedii doszło. Przedstawione zostają kulisy budowania spektaklu na podstawie powieści Dostojewskiego. W tym czasie poznajemy bliżej bohaterów, którzy mają dość obecnej sytuacji w Hiszpanii i postanawiają wspólnie zrobić coś, żeby z nią walczyć. Marcin Wierzchowski umiejętnie buduje paralele między tą grupą hiszpańskich rewolucjonistów i fragmentami z powieści Dostojewskiego. Co jakiś czas pojawiają się sceny z klasycznych Biesów, w pamięci na pewno utkwił mi świetny pojedynek. Wątkiem, który może zainteresować było też samo przygotowywanie kontrowersyjnych Biesów i rozmowy na temat tego jak bardzo teatr może być polityczny i z czym wiąże się to dla aktorów oraz twórców spektaklu.

Nie można mówić o Biesach i nie pochwalić ekipy aktorskiej. Bohaterowie znajdują się na scenie niemal cały czas trwania spektaklu. Nikt nie odpuszcza, wszyscy grają do tej samej bramki. Przyznaję, że mam kilku swoich faworytów, a od Maścianicy znowu trudno było mi oderwać wzrok. Również scenografia i reżyseria światła zasługują na pochwałę. Scena, w której otwiera się widok na tył sceny, a na aktorów wylewa się masa dymu skąpana w pomarańczowym świetle zostaje na długo w pamięci. 

Biesy to spektakl o potrzebie wolności, wspólnocie i rewolucji. Twórcy umiejętnie poruszają kwestię moralności swoich wyborów, rozmawiają o naturze zła i ryzyka związanego z podejmowaniem walki. W pewnym sensie sięgając do klasyki i poprzez wspominanie niedawnych wydarzeń w Hiszpanii, wciąż możemy powiedzieć coś o współczesnym świecie.

Dramat rodzaju męskiego, reż. Marcin Liber (Wrocławski Teatr Współczesny)

fot. Natalia Kabanow

Jeżeli nie wiecie na jaki spektakl Wrocławskiego Teatru Współczesnego się wybrać, to polecam ogólnie: na ten, który wyreżyserował Marcin Liber. Ne można trafić źle, kiedy to on jest u steru.

Dramat rodzaju męskiego powstał na podstawie Stulejki, tekstu autorstwa Jakuba Tabaczka. Reżyser postanowił zmienić tytuł, ponieważ nie chciał zapraszać ludzi na Stulejkę Libera. Dowiemy się tego z jednej z plansz, które pojawiają się przez cały czas trwania spektaklu i zawierają dodatkowy komentarz reżysera do oglądanych scen. 

Już kiedyś o tym mówiłam, ale nie boję się powtórzyć: Wrocławski Teatr Współczesny ma najbardziej zgrany zespół aktorski. To, jak oni dopełniają się w scenach zbiorowych to jest mistrzostwo. Przez to, że skład osobowy jest różnorodny, to każdy z aktorów przynosi swoją energię. Widać zatem indywidualne podejście, różne postaci, a równocześnie idealnie tworzą postać tłumu. 

Przedstawienie składa się z kilku etiud, które mają wspólny temat – męskość. Reżyser dostarcza satysfakcjonujące rozwiązania sceniczne, niesamowicie oryginalne podejście do konkretnych krótkich historii. Wielokrotnie z przymrużeniem oka. Trudno powstrzymać uśmiech zachwytu podczas wizyty u lekarza (doktór, co ma motór) czy monologu intelektualisty (tutaj znowu, świetna robota „tła” aktorskiego). Spektakl niesie ze sobą potrzebny głos w dyskusji o toksycznej męskości. Pokazuje mężczyzn w sytuacjach, w których wcale nie chcą być. Syna, który nigdy nie będzie wystarczająco dobry dla swojego ojca. Mężczyznę-misia, który przeżywa utratę żony. Oprócz tego, że spektakl potrafi rozbawić, to udaje mu się również widza wzruszyć. Wspaniały wieczór w teatrze i mój faworyt z całego dzisiejszego wpisu. 


Zakonnica w przebraniu, reż. Jacek Mikołajczyk (Teatr Muzyczny w Poznaniu)

fot. Fotobueno

Do Poznania wybierałam się w innym celu, ale ta wycieczka musiała wziąć pod uwagę odwiedzenie Teatru Muzycznego. Już od dłuższego czasu planowałam wybrać się do tego teatru, a na celowniku miałam konkretnie tytuły: Deszczowa piosenka, Piękna i Bestia oraz Dear Evan Hansen. W weekend mojej wycieczki grali tylko Zakonnicę w przebraniu, więc wybór dokonał się sam.

Znając filmowy pierwowzór, nie miałam dużych oczekiwań. Podstawą tej opowieści jest główna bohaterka, która musi połączyć swoją humorystyczną stronę z umiejętnością zbudowania siostrzanej więzi z zakonnicami. Widziałam na scenie Dagmarę Rybak i wydawało mi się, że większy nacisk położony został na część komediową. Nie wiem czy tak jest z każdą Deloris, czy akurat w wykonaniu tej aktorki wypada to bardziej humorystycznie. Niestety, przez brak realistycznych relacji między bohaterami, nie mogę powiedzieć, że ten spektakl mi się podobał. Całość wychodzi dość kabaretowo. Bronią się postacie drugoplanowe, takie jak Matka Przełożona w wykonaniu Lucyny Winkel.

Zakonnica w przebraniu to spektakl, który świadomie wybiera drogę kiczu. Bohaterowie obsypani są brokatem, a komedia gra tutaj pierwsze skrzypce. Nie będzie to jednak teatr, który mnie interesuje. 


Młynarski. Trochę miejsca, reż. Mateusz Bieryt (Teatr Nowy w Poznaniu)

fot. Monika Stolarska/Piotr Bontron

Oto główny powód mojej wizyty w Poznaniu, czyli premiera spektaklu Młynarski. Trochę miejsca. Kilkoro aktorów wykonuje znane i kochane utwory w przepięknych aranżacjach. Po spektaklu mam jedno przemyślenie – twórcy koniecznie powinni pojawić się na przyszłorocznej edycji Przeglądu Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu!

Spektakl obejrzałam w ramach festiwalu o twórczości Osieckiej. Może dlatego poznańska publiczność tak mile mnie zaskoczyła. Na widowni było czuć podekscytowanie podczas kolejnych piosenek. Kiedy aktorzy prosili o pomoc w wyśpiewaniu fragmentu „Jesteśmy na wczasach” publiczność nie czekając, zaczęła śpiewać. Rozkoszowanie się piękną muzyką w takim towarzystwie to wspaniałe doświadczenie. 

W przedstawieniu jest trochę współczesnego sznytu, ale twórców ani na chwilę nie opuszcza duch Młynarskiego. Młynarski. Trochę miejsca przypomina klasyczny koncert, w którym wykonawcy są bardzo oddani oryginałowi, ale wpuszczają w piosenki fragment siebie. Spora w tym zasługa wspaniałych, nowych aranżacji, jak i doboru obsady. To grupa młodych artystów, którzy pokazują, że teksty Młynarskiego są jak najbardziej aktualne i bliskie ludziom, bez względu na wiek. Nie dość, że wspaniale się tych wykonań słucha, to jeszcze estetycznie robią przyjemne wrażenie. Charakteryzacja i kostiumy inspirowane są minionymi latami, rekwizyty pojawiają się sporadycznie i są raczej dopełnieniem. Scenografia jest bardzo skromna, ale dokładnie tego potrzebujemy, żeby móc skupić się na utworach, które są tutaj najważniejsze. Kilka piosenek wzbudzi w nas śmiech, kilka utworów rozczuli, a kilka wzbudzi nostalgię za czymś minionym. Zostajemy jednak z nadzieją, bo „jeszcze w zielone gramy”. Młynarski. Trochę miejsca to świetny tytuł, jeżeli chcemy spędzić kulturalny wieczór w teatrze.


Szukaj w tym blogu

Szablon dla Bloggera stworzony przez Blokotka