wtorek, 30 maja 2023

„Graj jak się da” i „Rok magicznego myślenia” Joan Didion – o otaczającej nas pustce

 

Graj jak się da
Joan Didion

Gatunek: literatura piękna
Rok pierwszego wydania: 1970
Liczba stron: 192
Wydawnictwo: Relacja

- Po co mówisz takie rzeczy? Po co się ze mną kłócisz? Siadł na łóżku i schował głowę w ramiona. - Żeby sprawdzić, czy jeszcze żyjesz.
 

Opis wydawcy

Gdzieś poza Hollywood życie aktorki Marii Wyeth rozgrywa się w odrętwiającej rutynie nieustannej jazdy autostradą. Po trzydziestce, rozwiedziona z mężem, oderwana od przyjaciół, znieczulona zarówno na ból, jak i szczęście, Maria jest kobietą, której zabrakło i pragnień, i motywów. Zdaje się być uosobieniem pokolenia chorego na nadmiar wolności.


Moja recenzja

Lektura Graj jak się da była moim pierwszym spotkaniem z twórczością Joan Didion. Nazwisko słynnej amerykańskiej dziennikarki obiło mi się o uszy wielokrotnie. Szczególnie w przypadku książki Rok magicznego myślenia, za który autorka otrzymała nagrodę National Book Award w 2005 roku. Przygoda z Graj jak się da okazała się na tyle udana, że po przeczytaniu od razu zabrałam się za Rok magicznego myślenia

Joan Didion prezentuje w Graj jak się da spojrzenie na Hollywood z perspektywy zagubionej gwiazdy filmowej. Maria osiągnęła sukces w świecie kina, jest bogata i wydawać by się mogło, że świat stoi przed nią otworem. Jest jednak zmęczona życiem, jej córka jest zamknięta w ośrodku, jej zamożni znajomi ją nudzą. Kobieta ciągle narzeka na to jak tęsknota za córką ją wykańcza, jednak brakuje jej sił na podjęcie kroków, potrzebnych do zmiany. Jej jedyną rozrywką zostaje zatem pędzenie po autostradzie. To wtedy, na moment, zapomina o wszystkim, co ją otacza.

W książce nie doszukamy się zbyt wiele akcji, trudno też streścić jej fabułę. To rodzaj literatury, który wrzuca nas w specyficzny klimat. Po zakończeniu nie wspominamy konkretnych wydarzeń, raczej pamiętamy towarzyszące nam uczucia. Nostalgii, niepokoju, smutku. 

Trudno jest prawdziwie współczuć bohaterom. Tkwią w sytuacji, której nie próbują zmienić. Brakuje im motywacji, celów, które zachęcałyby do wzięcia sprawy w swoje ręce. Bohaterowie po prostu „grają, jak się da”, nie szukając lepszych scenariuszy. 

Powieść Didion jest melancholijna, przepełniona smutkiem i zwątpieniem. Autorka porusza w niej temat depresji, aborcji, używek. Pojawia się problem dysfunkcyjnej rodziny, powierzchowności ludzi, która wydaje się naturalnym elementem świata Hollywood. Styl autorki jest stonowany, żadne z wydarzeń nie jest rozdmuchane czy przepełnione znaczeniem. To prosta, wręcz surowa opowieść, która na długo pozostaje w głowie.


Rok magicznego myślenia
Joan Didion

Gatunek: literatura piękna
Rok pierwszego wydania: 2005
Liczba stron: 288
Wydawnictwo: Relacja

Kiedy opłakujemy to, co straciliśmy, zarazem opłakujemy samych siebie. Jakimi byliśmy. Jakimi już nie jesteśmy. To, że pewnego dnia nie będzie nas wcale. 
 

Opis wydawcy

Joan Didion z ogromną uważnością przypatruje się najbardziej granicznym doświadczeniom w swoim życiu, analizując własne uczucia i reakcje, a jej piękna i precyzyjna narracja dotyka uniwersalnego znaczenia tych doświadczeń.


Moja recenzja

Myślałam, że po Graj jak się da jestem w stanie przewidzieć co znajdę w kolejnej książce Didion. Rok magicznego myślenia wymyka się jednak wszelkim schematom. To opowieść o stracie i próbie poradzenia sobie z tęsknotą za ukochaną osobą. Didion opowiada o doświadczeniach swojego życia, śmierci męża i tego, jak wyglądała jej żałoba.

To było naprawdę oryginalne spojrzenie na temat śmierci. Przede wszystkim dzięki perspektywie żony, która nagle zostaje sama. Zachwycają przemyślenia autorki, z którymi łatwo jest się utożsamić. Za serce łapie moment, w którym opisuje jak wielokrotnie natyka się na coś, czym chciałaby się podzielić z mężem. Jednak nie może już tego zrobić, musi odnaleźć się w rzeczywistości, w której go nie ma.

Roku magicznego myślenia akcja rozpoczyna się od śmierci Johna i trwa przez rok żałoby Didion. Kilka miesięcy po odejściu męża, jej córka, Quintana, trafia do szpitala. Zatem, oprócz radzenia sobie ze stratą małżonka, kobieta poświęca się również opiece nad chorą córką. Didion próbuje poukładać sobie to, co przeżywa. Wplata w treść wiele fragmentów z literatury specjalistycznej, książek medycznych i psychologicznych. Przeciwstawia te naukowe definicje ze swoimi przeżyciami. To bardzo osobista powieść, pełna wspomnień ze wspólnego życia małżonków. Didion często przeskakuje między wątkami, całość przybiera formę zapisków i przemyśleń, czasami dość chaotycznych. 

Graj jak się da zostawiło mnie z poczuciem melancholii i smutku nad losem zagubionych bohaterów. Tematyka Roku magicznego myślenia jest o wiele bardziej przygnębiająca, więc wydawałoby się, że uczucia po lekturze będą podobne. Niespodziewanie, książka okazała się dla mnie podnosząca na duchu. Didion przedstawia żałobę jako część życia, przedstawia środki, z których korzystała i jaki był ich skutek. Dzieli się swoimi obawami, zastanawia się jakie były ostatnie myśli męża, poświęca sporo czasu na poznanie dokładnego opisu stanu jego zdrowia z medycznego punktu widzenia. Chce zrozumieć jak doszło do tej nagłej śmieci. Chce mieć pewność, że nie mogła zmienić biegu wydarzeń. Każdy z nas przeżywa stratę ukochanych trochę inaczej. Dzięki książce Rok magicznego myślenia czytelnik może się utożsamić z wieloma przemyśleniami Didion, ale również zaobserwować jak wygląda żałoba innych. 


Za egzemplarz „Graj jak się da” dziękuję wydawnictwu Relacja.

niedziela, 7 maja 2023

„Mówcie mi Kasandra” Marcial Gala – przesądzony los Raula

Mówcie mi Kasandra
Marcial Gala

Gatunek: literatura piękna
Rok pierwszego wydania: 2023
Liczba stron: 248
Wydawnictwo: Rebis

- Jestem Raul. - Nie, jesteś Kasandrą, biegłą w przepowiedniach, idź i powiedz mamie, żeby ci kupiła „Iliadę”, a zrozumiesz i dowiesz się, kim jestem, a przede wszystkim dowiesz się, kim ty jesteś (...).
 

Opis wydawcy

Raul ma dziesięć lat i uwielbia czytać. Jest inteligentny i wrażliwy. Jednocześnie czuje, że nie jest zwykłym chłopakiem; wie, że urodził się w niewłaściwym ciele, że z tego powodu umrze w wieku osiemnastu lat jako żołnierz podczas interwencji kubańskiej w Angoli i że jest wcieleniem księżniczki trojańskiej Kasandry i tak jak ona potrafi przewidywać przyszłość. Dramat Rauliego polega na tym, że utkwił jak w pułapce między greckimi bogami a rewolucją, między ciałem, z którego pragnie uciec, a światem, który nie pozwala uciec takim jak on.


Moja recenzja

Pod koniec zeszłego roku przeczytałam dwie książki z gatunku fantastyki, których treść była inspirowana grecką mitologią. Były to Pieśń o Achillesie i Kirke, obie autorstwa Madeline Miller. Dobre wrażenie zrobił na mnie pomysł – czerpanie inspiracji z mitów i nadawanie im współczesnego wydźwięku. Marcial Gala również wpłata w swoją fabułę postaci znane z mitologii, ale książki Mówcie mi Kasandra nie umieściłabym w tej samej szufladce, co powieści Miller. Bliżej jej do gatunku realizmu magicznego.

Marcial Gala jest pisarzem, poetą i architektem. Urodził się na Kubie. W Mówcie mi Kasandra opowiada historię Raula, chłopaka wysłanego do Angoli, gdzie bierze udział w wojnie domowej. Wydarzenia przedstawione są niechronologicznie, autor przeplata sceny rozgrywające się w Angoli z dzieciństwem bohatera, które spędził w Cienfuegos. Oba te plany są ciekawe, a brak chronologii sprawia, że czytanie wymaga ciągłego skupienia.

Siła tej powieści tkwi w połączeniu surrealistycznych postaci mitycznych z codziennymi bolączkami bohatera. Jako dziecko, Raul ogłasza, że jest reinkarnacją trojańskiej księżniczki Kasandry, znanej z mitologii greckiej. Była ona córką Priama, przeklętą przez Apolla za nieodwzajemnioną miłość. Jej klątwa polegała na tym, że mogła widzieć przyszłość, ale nikt nie wierzył w jej przepowiednie. Imię Kasandra kojarzone jest ze złą wróżbą. Klimat książki Gala również wywołuje uczucie niepokoju i nadchodzącej katastrofy. Raul od początku mówi wprost o tym, jak będzie wyglądał jego koniec, koniec jego bliskich, ale nikt nie wierzy w te przepowiednie.

źródło

Raul jest uwięziony we własnym ciele, w rodzinnych relacjach, w służbie wojskowej. Jego sytuacja wydaje się przesądzona, bez nadziei na poprawę, a chłopak jest wobec losu bezbronny. Autor świetnie poradził sobie z wprowadzeniem dramatycznej atmosfery. Buduje ją, opisując jak erynie powtarzają w kółko złowrogi refren albo jak Apollo siedzi między żołnierzami w angolskim obozie wojskowym, czekając aż Kasandra zbliży się do swojego koszmarnego końca. Los Raula jest przesądzony, zapisany w gwiazdach, przez co czytelnik czuje się jakby czytał starogrecką tragedię. Tylko, że problemy bohatera są bardzo aktualne. Jest to chłopak wątłej budowy, bardzo wrażliwy, uwielbiający czytać książki – ten charakter już w dzieciństwie czyni go pośmiewiskiem wśród bezwzględnych rówieśników. Jego relacje z bliskimi też są intrygujące. Ojciec ciągle stara się przekazać mu „męskie” wartości. Kiedy Raul zostaje pobity w szkole, próbuje dać mu nauczkę wyzywając do bójki tatę oprawcy. Według niego to powinno pokazać chłopakowi, jak zachowuje się mężczyzna. Natomiast matka widzi w nim odbicie swojej ukochanej siostry. Poświęca mu najwięcej uwagi, tylko wtedy, gdy ubiera go w sukienki Nancy, każe zakładać obcasy i malować usta. Wciąż zachwyca się tym, jaki Raul jest podobny do swojej ciotki, ma te same niebieskie oczy i blond włosy. Wydaje się, że te momenty, w których chłopak przebiera się za kobietę pozwalają mu na przeżycie krótkich chwil szczęścia.

Przerażająca jest w tej historii ilość brutalności. Z ciężkim sercem poznaje się perspektywę wrażliwego chłopca, który po prostu chce być sobą w świecie przepełnionym toksycznymi wzorcami. Odszukiwanie własnej tożsamości jest wręcz zabronione, więc pozostaje jedynie dusić się w społeczeństwie, pozwalać na brutalność i uciekać w świat wyobraźni. W starożytną grekę, bogów i przeznaczenie. Bo przyjęcie tych wydarzeń jako realne okazuje się zbyt bolesne.


Za egzemplarz dziękuję wydawnictwu Rebis

 

piątek, 14 kwietnia 2023

„Panie przodem” Wojciech Harpula i Maria Mazurek – rozmowy o roli płci we współczesnym świecie

Panie przodem
Wojciech Harpula i Maria Mazurek

Gatunek: reportaż
Rok pierwszego wydania: 2023
Liczba stron: 304
Wydawnictwo: Znak Literanova

Bo choć chcemy egalitarnej rodziny i równości, na której skorzystają obie płcie, choć na poziomach logicznym, konceptualnym, ideologicznym tworzymy fajne konstrukty i potrafimy sprawnie je argumentować  to na poziomie podświadomym mamy wbite do głów różne patriarchalne przekonania i przekazy transgeneracyjne. W psychologii Gestalt mówimy na nie: introjekty. My ich w ogóle świadomie nie postrzegamy, one są „na blaszkę” wbite w nasz mózg: faceci nie płaczą, rudy to fałszywy i tak dalej.
 

Opis wydawcy

Autorzy prowadzą nieoczywiste i prowokujące rozmowy, w których pytają o podział obowiązków, przemoc, miłość, pieniądze i władzę. Odpowiadają m.in. Bogdan de Barbaro, Andrzej Depko, Zuzanna Radzik i Ewa Woydyłło-Osiatyńska.

Moja recenzja

Wojciech Harpula i Maria Mazurek w swojej książce poruszają tematy związane z rolami kobiet i mężczyzn we współczesnym świecie, walką o równe prawa i zmianami, których jesteśmy świadkami. Autorzy wybrali formę wywiadów. Psychoterapeuci, językoznawcy i seksuolodzy odpowiadając na pytania, odmalowują obraz współczesnego społeczeństwa i wysnuwają wnioski w którą stronę powinniśmy zmierzać.

Jeżeli kiedykolwiek brakowało Wam argumentów w dyskusji na temat różnicy w prawach, wynikających z płci to książka Panie przodem może być dla Was odpowiednim źródłem informacji. Odpowie na wątpliwości w różnych kwestiach: skąd biorą się różnice w ścieżkach kariery, jak różni się sposób werbalizacji swoich oczekiwań w relacji, dlaczego ludzie odwołują się do użycia przemocy w związku. Uważam, że wybór formy wywiadu sprawdził się bardzo dobrze. Przede wszystkim, rozmówcy prezentują różne punkty widzenia, dzięki czemu można rozszerzyć swój światopogląd. Cieszy fakt, że autorzy nie poszli po linii najmniejszego oporu, wybierając do dyskusji osoby, promujące ten sam sposób myślenia.

Kolejność wywiadów sprawia, że książkę czyta się z niegasnącym zainteresowaniem. Zaczyna się od rozmowy z aktywistką, Anną Kowalczyk o tym, że patriarchat ma się dobrze. Ciekawie w rozmowie wypada kwestia podziału obowiązków domowych, wypychania kobiet z rynku pracy. Zwrócona zostaje uwaga na nierówności, o których na co dzień nie myślimy (wypunktowany tutaj temat damskich toalet i pomysł jak problemowi zaradzić). Przechodząc do kolejnego rozdziału, myślałam, że jestem w stanie przewidzieć, czego się po treści spodziewać. Okazało się, że czeka mnie niespodzianka, bo mimo wspólnej myśli przewodniej, ta rozmowa o feminatywach zawierała ciekawe spostrzeżenia. Podane zostają konkretne przykłady, jak to, że narzekamy na trudność wymowy „chirurżki”, ale słowo „zmarszczka” jakoś nie sprawia nam problemu, bo jesteśmy do niego przyzwyczajeni. Zwracana zostaje uwaga na podział na „pannę” i „panią”, kiedy w przypadku mężczyzn używamy po prostu „pan”, bez względu na jego status małżeński. W każdej z tych rozmów znalazło się coś, co może otworzyć nam oczy na pewne zjawiska. Wypunktowany zostaje fakt, że podświadomie często używamy stwierdzeń, które są krzywdzące dla danej płci, nawet jeżeli nie mamy złych intencji. Kiedy widzimy słabego kierowcę, utarło się używać stereotypowego zdania, że kieruje zapewne kobieta. Wydaje mi się, że ważne, żebyśmy byli świadomi, ile takich myśli pojawia się zupełnie naturalnie, bo tak się mówiło w naszym otoczeniu od zawsze.

Dla wielu z Was ta książka może nie być odkrywcza, często porusza tematy, które były wałkowane już wielokrotnie. Ale jestem przekonana, że poza moją „bańką” jest spore grono osób, które zyskałyby na przeczytaniu tych wywiadów. Dobrze jest sobie uświadomić ile zmian zostało wprowadzonych, jak daleko zaszliśmy w dążeniu do równości, ale zarazem ile jest jeszcze przestrzeni do kolejnych ulepszeń. 


Za egzemplarz dziękuję wydawnictwu Znak Literanova.

środa, 5 kwietnia 2023

Podsumowanie 43. Przeglądu Piosenki Aktorskiej 2023

Przegląd Piosenki Aktorskiej to festiwal, który zna chyba każdy fan teatru muzycznego w Polsce. Przez te kilka dni widzowie mogą oglądać spektakle, które na zaproszenie Teatru Capitol, zaprezentowane zostają na wrocławskich scenach. Oprócz tych dużych tytułów musicalowych (tegoroczne 1989, Kora. Boska), często pojawiają się również spektakle dyplomowe uczelni aktorskich (Dyplom z miłości, Żyję), koncerty (L.U.C., Renata Przemyk) i offowe przedstawienia, które do konkursu może zgłosić każda grupa teatralna. Oczywiście pod warunkiem, że muzyka jest ważną częścią takiego spektaklu  w końcu to festiwal związany z piosenką aktorską.

Z poziomem całego festiwalu bywa różnie, bo to oczywiście zależy od tytułów, które znajdą się w programie. W tym roku brawa należą się organizatorom za ułożenie tak świetnego repertuaru. Warto było poświęcić czas i zszargać nerwy polując na bilety, bo po festiwalu pozostały mi bardzo pozytywne wrażenia. Czuję się wręcz naładowana dobrą energią. 

Zacznę od samego Konkursu Aktorskiej Interpretacji Piosenki, bo to właściwie główny powód całego zamieszania. Co roku jury wręcza statuetkę Złotego Tukana osobie, która najlepiej poradziła sobie z interpretacją piosenki. Grono dotychczasowych zwycięzców jest bardzo zacne. Nagrodę w konkursie zdobyli m.in. Kinga Preis, Piotr Rogucki, Natalia Sikora, Bartosz Porczyk czy Ralph Kamiński.

W czasach studenckich wybierałam się zazwyczaj na drugi etap konkursu. Bilety na to wydarzenie są dużo tańsze i łatwiej dostępne niż na finał, a można przy okazji obejrzeć więcej uczestników. Sporo przyjemności sprawia typowanie osób, które mogłyby się zakwalifikować do ostatniego etapu i porównywanie ich z wyborem jury. Dodatkowo, finał konkursu jest często dostępny w wersji online. Moja decyzja na wybranie finałowego koncertu jest podyktowana tym, że drugi etap potrafi trwać naprawdę długo. Pamiętam, że bywały i takie, których czas trwania rozciągał się do sześciu godzin. Uczestników jest sporo, każdy śpiewa po dwie piosenki, a jury czasami prosi i o trzecią. Więc polecam osobom, które chętnie poświęcą na wizytę w teatrze więcej czasu. Innym plusem finału jest wydarzenie towarzyszące, zazwyczaj w formie koncertu. W tym roku była to zeszłoroczna zwyciężczyni konkursu, Lena Witkowska z fenomenalnym zespołem Rejs. 

fot. Marek Maziarz, źródło

Tegoroczny konkurs to była prawdziwa petarda. Czasami bywa tak, że ktoś odstaje od reszty uczestników albo ogólny poziom nie jest zadowalający. W tym roku każdy może być z siebie dumny. Dodatkowo prowadzenie konkursu w wykonaniu Anny Makowskiej-Kowalczyk i Grzegorza Mazonia dało radę  było lekko, ale bez cienia żenady. Pomysł na przedstawienie uczestników poprzez opowieść o ptakach, jakimi chcieliby być okazał się strzałem w dziesiątkę. Wszystko ładnie się spinało, było i mądrze i zabawnie.

Jak już wspomniałam, wszyscy finaliści byli cudowni. Maria Wróbel wykonując „Sto lat”, poruszyła znane z rodzinnych spotkań tematy rozmów, Maja Frejtag przedstawiła angażującą interpretację dwóch piosenek (ruch!), Krzysztof Drozdowski rozbawił publiczność swoim występem, Wiktora Wojtas zachwyciła przepięknym głosem, Jan Wieteska wykonał polskie piosenki z pełnią wrażliwości (zasłużona nagroda ZAiKS), Olek Talkowski, który jest po prostu zwierzęciem scenicznym, złapał uwagę widza od samego wejścia, a Agata Siemaszko z towarzyszącym jej Kubą Wilkiem zamknęli całość z przytupem i energią. No i wielka zwyciężczyni tegorocznego festiwalu – Marina Mashtaler z emocjonalną bombą. Pełen czułości występ, którego można słuchać na zapętleniu i nieustająco się zachwycać. Niech frunie dziewczyna, bo zasłużyła na wszystkie nagrody!

„1989”, reż. Katarzyna Szyngiera

fot. Tomasz Walków, źródło

Przed spektaklem słyszałam, że 1989 to polska wersja Hamiltona. Przyznaję, że wtedy to porównanie wydało mi się niemożliwe i podchodziłam do przedstawienia z lekką rezerwą. Po wyjściu z sali mogę jedynie się zgodzić. To był naprawdę czad.

Katarzyna Sznygiera w swoim spektaklu snuje opowieść o czasie przemiany, powstaniu Solidarności, ale ten temat podaje w sposób, który będzie rezonował z widzem w każdym wieku. Ci, którzy te czasy pamiętają, doświadczą ponownie tej energii płynącej z chęci zmiany, a młodzi dostaną skrót historii w bardzo przystępnej, nowatorskiej formie. Kto mógł się spodziewać, że polski rap tak pięknie pozwoli opowiadać o rewolucji?

Nie umiałabym znaleźć w 1989 słabszego punktu, tutaj wszystko jest dopracowane. Aktorzy wypowiadają (i rapują!) kwestie z niesamowitą prędkością, a i tak wszystko jest zrozumiałe i świetnie zaśpiewane. Scenografia i kostiumy idealnie pasują do tego, co dzieje się na scenie. Scenariusz daje głos kobietom, ale w taki naturalny, niewymuszony sposób. Potrafimy zrozumieć te postaci, zobaczyć lęki i uwierzyć w ich motywacje. Przedstawienie perspektywy kilku bohaterów, oglądanie ich codzienności, życia rodzinnego jest wciągające i sprawia, że chcemy poznać ich historię. Nie jest to też prosta pochwała na cześć bohaterów, widz dostaje trochę szerszy kontekst, o czym świadczy genialna scena ze śpiewającym Chochołem (chapeau bas za pomysł!).

Jeżeli tylko macie okazję, to wybierzcie się na 1989 do teatru. Takiej dawki energii ze sceny dawno już nie widziałam. I czekam na płytę!

„Kora. Boska”, reż. Katarzyna Chlebny

fot. Marcin Oliva Soto, źródło

Teatr Nowy Proxima z Krakowa przyjechał ze spektaklem o Korze. Jest to opowieść o tym, jak artystka trafia do wrót nieba i spotyka tam trzy Matki Boskie, symbolizujące Wiarę, Nadzieję i Miłość. Mają jej one pomóc zdać egzamin z cnót boskich, żeby mogła przejść „dalej”.

Ten tytuł narobił wokół siebie sporo szumu medialnego, okrzyknięty został bluźnierczym. Problemem okazało się obsadzenie w roli Matki Boskiej Fatimskiej Papiny McQueen, polskiej drag queen. Po obejrzeniu mogę powiedzieć, że radzi sobie z tą postacią wyśmienicie. Jej spokojny ton głosu idealnie balansuje bardziej energiczny sposób bycia towarzyszek. 

Spektakl ogląda się wyśmienicie. Wypełniony jest muzyką Kory, wszystkie piosenki cudownie wykonane są przez Katarzynę Chlebny, która wciela się w tytułową postać. Zgrabnie napisany jest scenariusz, w którym oprócz faktów z życia artystki, uda się przemycić sporo informacji o aktualnej sytuacji w Polsce. Mimo poważnych tematów, całość jest lekka i rozrywkowa. Może są momenty, które porywają mniej, ale był to wciąż świetnie spędzony wieczór w teatrze.

„Żyję”, reż. Magdalena Miklasz

fot. Mikhalakiy Metal Studio

Żyję to spektakl dyplomowy wrocławskiej Akademii Sztuk Teatralnych. Polowałam na niego już wcześnej, ale bez powodzenia. Umieszczenie go w programie tegorocznego festiwalu było świetną okazją do nadrobienia. I było warto.

Wybierając się na spektakle dyplomowe zazwyczaj lekko obniżam swoje oczekiwania. Tego typu przedstawienia rządzą się swoimi prawami, każdy z aktorów musi mieć zapewnioną przestrzeń, żeby się zaprezentować. To często wpływa na budowę i tempo samego spektaklu. Czasami jednak zdarzają się perełki, a Żyję zdecydowanie do takich należy. Główną bohaterką jest izraelska gwiazda, Ofra Haza, która w 1983 roku zajęła drugie miejsce na konkursie Eurowizji. Kiedy umiera, trafia do przedsionka izraelskiego nieba. Jeżeli uda jej się dostać do raju to przez wieczność będzie wygrywać Eurowizję, śpiewając tę samą piosenkę. Szybko się okazuje, że nie wiadomo czy bramę niebios przekroczy, bo chociaż prowadziła pobożne życie to zmarła na AIDS. 

Sukces spektaklu w większości zawdzięczamy bardzo zdolnej grupie młodych adeptów sztuki. Ich umiejętności wokalne, ruchowe, aktorskie, lalkarskie, a przede wszystkim charyzma, zapewniają nam rozrywkę na bite dwie godziny. Zręcznie ogrywane lalki robią ogromne wrażenie i pozwalają widzom rozkoszować się oryginalnym podejściem do ważnego tematu. Spektakl wielokrotnie rozbawi publiczność, ale jednocześnie zręcznie rozprawi się z mitami dotyczącymi wirusa HIV. Młodym twórcom udało się przenieś warstwę edukacyjną do tej rozrywkowej opowieści.

Koncert Galowy: Niech będzie Pogodno, reż. Marcin Liber

fot. Łukasz Giza, źródło

Marcin Liber zachwycił mnie swoim spektaklem Rzeźnia numer pięć we Wrocławskim Teatrze Współczesnym, więc czułam się podekscytowana jego wersją koncertu galowego. Tym razem załoga postanowiła oddać hołd Budyniowi, czyli Jackowi Szymkiewiczowi z zespołu Pogodno, który zmarł nagle, w kwietniu zeszłego roku.

Na scenie Teatru Polskiego rozłożona została apokaliptyczna scenografia  kilka zniszczonych samochodów, porzucone fotele, a poza tym ogromne kule dyskotekowe i zgraja klaunów, które mocniej przypominają znajomych Jokera niż rozśmieszających widza cyrkowców. Na telebimach cytaty związane z uśmiechem. W tej aurze aktorzy przedstawili swoje interpretacje piosenek Pogodno. I trzeba przyznać, że pokazali się z jak najlepszej strony. Kilka występów  m.in. energetyczna, zwierzęca Helena Sujecka i melancholijny duet Bartosza Porczyka z Ralphem Kamińskim  zostawiło po sobie dreszczyk ekscytacji. Ale to nie tylko oni, bo naprawdę nie było tutaj słabszego ogniwa. W oryginalny sposób, z połączeniem nutki przygnębienia i nieśmiałego uśmiechu, twórcy pomachali Budyniowi, dziękując mu za jego muzykę. Widzowie natomiast, mogą podziękować wszystkim zaangażowanym w koncert galowy, za możliwość uczestniczenia w tym wydarzeniu.

I chyba najlepszym podsumowaniem koncertu galowego będzie to, że czułam się jak na Woodstocku. Czyli świetnie!


fot. Łukasz Giza, źródło


Poza tymi spektaklami udało mi się obejrzeć: 

  • „Dyplom z miłości”, reż. Agnieszka Glińska, w którym można podziwiać przepiękną scenografię, a piosenkę „Saute” Brodki nuci się na długo po wyjściu. Chociaż sam pomysł na spektakl w pewnym momencie staje się zbyt powtarzalny.
  • „Rodowitch”, gdzie punktem wyjścia jest świetny koncept i chociaż tekst jest finalnie trochę za bardzo kabaretowy, to przyjemny w odbiorze. Moją szczególną uwagę zwrócił bohater zbiorowy, genialnie zagrany przez całą grupę!
  • „Wilk”, reż. Aleksandra Bielewicz, z mocno przygnębiającym przekazem, którego oglądałam dla Kamila Studnickiego  aktora, który wygrał pierwszy Konkurs Aktorskiej Interpretacji Piosenki, na którym byłam.


Nie mogę się już doczekać przyszłorocznej edycji. Do zobaczenia PPA!

piątek, 24 marca 2023

„Pan Lodowego Ogrodu” Jarosław Grzędowicz – połączenie science fiction z high fantasy

Pan Lodowego Ogrodu
Jarosław Grzędowicz

Gatunek: fantastyka
Rok pierwszego wydania: 2005, 2007, 2009, 2012
Liczba stron: 450, 512, 400, 384 (tom 4, cz. 1), 336 (tom 4, cz. 2)
Wydawnictwo: Fabryka słów

W naszym świecie trudno znaleźć pustkowie, w którym nie będzie niczego oprócz przyrody, nieba nad głową i człowieka siedzącego na kamieniu. Człowieka, którego obowiązuje jedynie to prawo, jakie ma w sercu. Przez całe moje życie, gdziekolwiek bym się ruszył i cokolwiek bym robił, kontrolowały mnie miliony przepisów. Tysiące urzędników normalizowało każdą moją myśl i każdy postępek. Na wszystko mieli procedury. Przez cały czas usiłowali się mną opiekować i uchronić przed jakimkolwiek ryzykiem. Przez całe życie czułem się, jakbym miał dwanaście lat. I miliony rodziców. 
 
Tu nikt się mną nie opiekuje. Mogę się upić, skręcić nogę, wylecieć w powietrze dzięki własnemu ładunkowi termicznemu albo wpaść do jakiejś studni. Wszystko na własne ryzyko. 
  
Boże, co za ulga..

Opis wydawcy

Vuko Drakkainen samotnie rusza na ratunek ekspedycji naukowej badającej człekopodobną cywilizację planety Midgaard. Pod żadnym pozorem nie może ingerować w rozwój nieznanej kultury. Trafia na zły czas. Planeta powitała go mgłą i śmiercią. Dalej jest tylko gorzej. Trwa wojna bogów. Giną śmiertelnicy. Odwieczne reguły zostały złamane.


Moja recenzja

O serii Pan Lodowego Ogrodu słyszałam od wielu osób na przestrzeni kilkunastu lat. Kiedy podczas rozmów wspominałam, że jestem fanką Wiedźmina Andrzeja Sapkowskiego, to w odpowiedzi polecano mi cykl Grzędowicza. Nareszcie udało się odbyć czytelniczą przygodę z Vuko i muszę potwierdzić  jej klimat przypomina ten znany z opowieści o Geralcie z Rivii.

Pan Lodowego Ogrodu składa się z czterech tomów. Pierwsza część miała premierę w 2005, a ostatnia w 2012 roku. W przypadku wielotomowych serii nie mam najlepszych statystyk. Wielu z nich nie udało mi się skończyć, bo zanim wydano kolejne tomy, zdążyłam już o nich zapomnieć. Czytanie cyklu, który jest już skończoną całością, było zatem bardzo satysfakcjonujące.

Seria ma bardzo mocny początek. Pomysł połączenia science-fiction z klasycznym high fantasy okazał się strzałem w dziesiątkę. Nasz główny bohater, Ziemianin z przyszłości, ma do wykonania misję: odnaleźć czterech zaginionych członków ekspedycji naukowej. W tym celu przylatuje na planetę, której świat przedstawiony przypomina nasze czasy średniowiecza z dodatkiem magii. Dla Vuko również jest to nowy świat, dzięki czemu staje się dla czytelnika idealnym przewodnikiem. Wielokrotnie nawiązuje do życia na Ziemi, wspomina o swoich skandynawsko-polskich korzeniach, co pozwala nam się z nim utożsamić, a później kibicować w powodzeniu akcji. Vuko wyposażony jest w Cyfral, czyli technologię w postaci wszczepionego mu grzyba. Dzięki niej staje się superczłowiekiem  Cyfral pomaga kontrolować emocje, przyspiesza czas reakcji, ulepsza zdolność walki. Z czasem staje się również kolejnym ważnym bohaterem opowieści.

źródło

Spodziewałam się typowej fantastycznej powieści drogi, w której towarzyszymy Vuko w misji. Pomysł na wprowadzenie do tej historii kolejnego narratora wziął mnie zatem z zaskoczenia. Okazał się kluczowy w przekazaniu istotnych informacji o świecie przedstawionym. Oprócz Vuko opowieść snuje również Filar, syn cesarza. Dzięki niemu dowiemy się o nacjach zamieszkujących planetę Midgaard, poznamy kult Podziemnej Matki, nauczymy się trochę o faunie tego świata. Otrzymujemy wgląd w lekcje pobierane przez chłopaka, które mają na celu przygotowanie go do roli władcy. Rozdziały o rządzeniu bystretkami (zwierzaki przypominające mangusty) czy rozwijaniu jego relacji z Aliną okazały się miłym oderwaniem od przygód wycofanego, sarkastycznego Vuko. W pierwszym tomie ten podział pięknie zadziałał. Niestety w kolejnych miewałam momenty, w których jedna z narracji okazywała się nużąca i chciałam wrócić do tej drugiej. Również oczekiwanie na spotkanie głównej dwójki trwa dość długo. Chociaż niezaprzeczalnym plusem jest to, że rozdzielenie historii pozwoliło na szersze spojrzenie w wykreowany świat, to balans między ich przygodami czasami był zachwiany.

Jarosław Grzędowicz świetnie radzi sobie z kreowaniem swoich głównych postaci. Vuko ma cięty humor, to sprytny i uzdolniony człowiek, który skoczyłby za swoimi przyjaciółmi w ogień. Filar natomiast szybko dostaje nauczkę od życia, napędzany jest wizją utrzymania rodu, nie poddaje się, chociaż musi pokonać na swojej drodze sporo przeszkód. Jest również kilku interesujących bohaterów drugoplanowych, jak Aaken i Podziemna Matka. Niestety, nie udało mi się prawdziwie sympatyzować z żadną z pobocznych postaci. Może była to kwestia słuchania Pana Lodowego Ogrodu w audiobooku, ale traktowałam to raczej jako zwykłą historię. Kciuki trzymałam za dwójkę głównych bohaterów, ale cała reszta mogła zniknąć i specjalnie bym się tym nie przejęła. Szczególnie brakowało mi rozwinięcia postaci kobiecych. Widać, że autor starał się skupić na męskim punkcie widzenia, pozostawiając u mnie pewien niedosyt. Momentami zbaczał z głównej historii, przykładowo opisując wątek Aliny, ale później szybko wracał na poprzednie tory.

Pan Lodowego Ogrodu to na pewno seria, której fani fantastyki powinni dać szansę. Plastyczne opisy w wykonaniu Grzędowicza przeniosą nas na tajemniczą planetę, a Vuko to ziemski wysłannik, z którym chętnie sympatyzujemy. Nie jest to może cykl, który wyrwał mnie z butów, ale początkowy pomysł na pewno robi wrażenie. Największy problem mam z nierównym tempem akcji i brakiem rozwinięcia drugoplanowych bohaterów. Mimo wszystko, warto było poznać historię Vuko. Polecam, szczególnie w wykonaniu Jacka Rozenka w audiobooku.

Szukaj w tym blogu

Szablon dla Bloggera stworzony przez Blokotka