W listopadzie przeżyłam prawdziwą ucztę kinową, a duża w tym zasługa wrocławskiego American Film Festival. Coś czuję, że na przyszłorocznym rozdaniu Oscarów walka będzie zacięta.
Judy (2019), reż. Rupert Goold
Judy Garland to legenda świata kina. Uwielbiam ją w
Czarnoksiężniku z krainy Oz, Spotkajmy się w St. Louis, Paradzie wielkanocnej i
Narodzinach gwiazdy. Każdy film z jej występem zyskiwał dodatkową iskrę dzięki jej udziałowi.
Zima 1968 roku. Ciesząca się ogromną popularnością Judy Garland (Renee Zellweger
), uzależniona od leków, cierpiąca na bezsenność, przybywa do Londynu na serię koncertów.
Judy Garland jest ikoną, jednak jej życie zostało zniszczone przez uzależnienie. Pierwszy raz na scenie wystąpiła w wieku 2,5 lat, także jej rodzice traktowali ją jako maszynkę do zarabiania pieniędzy od wczesnego dzieciństwa.
Podobno studio MGM faszerowało ją amfetaminą na planie
Czarnoksiężnika z krainy Oz, kiedy Judy miała niecałe 17 lat! Jej życie kierowane było lekami: na zmianę te, które miały ją pobudzić, z tymi, które dbały o jej figurę i pomagały zasnąć. To przez to uzależnienie odeszła w wieku 47 lat z powodu przedawkowania, a
ostatnie lata kariery spędziła między wspaniałymi występami a rozchwianymi wykonami, wzbudzającymi rozczarowanie wśród jej fanów. Film biograficzny
Judy bierze na warsztat właśnie ten czas upadku pod lupę. Zawsze doceniam kiedy w biopickach odchodzi się od przedstawiania skrótu całego życia, a pokazuje się wycinek, który nakreśli nam bliżej sylwetkę gwiazdy w danym etapie kariery. W przypadku
Judy niestety,
wypada to wszystko po prostu poprawnie.
Struktura filmu, zawierająca flashbacki z przeszłości trąci schematem, a podkręcone przedstawianie „tych złych” postaci z MGM jest bardzo jednostronne.
To, na czym film się trzyma jest Renee Zellweger. Jest to rola typowo oscarowa, z wszystkim co członkowie Akademii sobie cenią. Renee przechodzi sporą metamorfozę, a jej sposób grania jest intensywny, narysowany grubą krechą i pociągnięty do maksimum. Chociaż miałam momentami wrażenie, że aktorka trochę tę rolę szarżuje i dociska, to jednocześnie uwierzyłam jej całkowicie i nie można zaprzeczyć, że
ma w sobie całą charyzmę odgrywanej gwiazdy scenicznej. Mówi się, że to między Zellweger a Johanson odbędzie się walka o Oscara w przyszłym roku. Tej drugiej jeszcze w
Historii małżeńskiej nie widziałam, ale Renee to zdecydowanie mocna zawodniczka.
Trochę żałuję, że film wyszedł tak schamatycznie, bo Judy Garland zasługiwała na coś więcej. Szczególnie, że wybór tego okresu w jej życiu nakierował świetnie temat filmu - gwiazda, wychowana na scenie, która nie może w pełni świadomie na niej funkcjonować, a jednocześnie nie potrafi bez niej żyć. Także, do obejrzenia dla Renee i fanów Judy Garland.
Joker (2019), reż. Todd Phillips
Hype na Jokera jest wręcz niesamowity, naprawdę niewiele jest filmów, które polecają mi wręcz wszyscy. Nawet osoby, z którymi o filmach zazwyczaj nie rozmawiam. Stwierdziłam, że poczekam z seansem, aż się trochę w kinach rozluźni. I to był chyba błąd, bo oczekiwania rosły, a szczątkowe opinie składały się w nadzieję na rzecz o społeczeństwie i jego przyszłości we współczesnym świecie. Bez oczekiwań zdecydowanie byłoby przyjemniej oglądać
Jokera.
Przedstawiony przez Phillipsa obraz śledzi losy kultowego czarnego charakteru, Jokera (Joaquin Phoenix
), człowieka zepchniętego na margines. To nie tylko kontrowersyjne studium postaci, ale także opowieść ku przestrodze w szerszym kontekście.
Dobrze, najpierw ustalmy jedną rzecz -
Phoenix ma tutaj rolę oscarową, w pełni zasługuje na wszystkie zachwyty. Inny aktor na jego miejscu mógłby przesadzić, zagrywać się na siłę, a u Phoenixa jakoś wszystko się zgadza, szaleństwo wypływa mu prosto z trzewi. To wykon kompleksowy, Jokera ma w oku, ma w ruchach, ma w samej budowie ciała, przeraźliwie wychudzonej, ma nareszcie w przekonywujących napadach śmiechu. Naprawdę za każdym razem kiedy wybuchał śmiechem miałam ciary i gardło mi się ściskało - z jednej strony śmiech, a z drugiej ten błysk w oku i przeraźliwy kaszel. To jest naprawdę aktorski majstersztyk, którego szkoda byłoby nie docenić. Druga sprawa to
bardzo dobrze pokierowany portret psychologiczny i obraz choroby psychicznej. To całościowo trzyma się kupy i robi piorunujące wrażenie. Bardzo dobrze wypadają także zdjęcia i muzyka, chociaż, jak już wielu wspomniało, są trochę wtórne.
No, ale przejdźmy do narzekania. Otóż, trochę nie rozumiem co twórcy chcieli tym filmem powiedzieć. Wypływa tutaj tematyka podziału społeczeństwa, że już za moment kilka procent ludzi na świecie będzie miało w kieszeni większość światowych pieniędzy. W tak oryginalnym filmie z serii origin story antybohatera szkoda, że
problem pokazany jest tak schematycznie. Bo mamy czarno-biały podział: ludzie bogaci są źli, to w większości chamy, którzy traktują biednych jak śmieci, także generalizacja społeczeństwa pełną gębą. Najgorsze jednak, że służy to tutaj trochę jako usprawiedliwienie czynów Jokera, który cały film dostaje po dupie od bardzo „złych ludzi”. Co w takim razie
Joker chce nam powiedzieć? Że szykuje się krwawa jatka, anarchia, jeżeli rządzący nie zmienią systemu. Halo?! Czy nikt nie zauważył, że na czele tej rebelii staje chory psychicznie, najbardziej pokręcony antybohater, szalony zabójca? A masy, które za nim idą nie wychodzą z pomysłami na zmiany, chcą tylko rozwalić to, co jest? Mam wrażenie, że film w niekorzystny sposób wybiela postać Jokera, który jednak antybohaterem zostać powinien.
Podstawowym więc problemem jest robienie z tego filmu czegoś więcej, niż jest. Traktując go jako kolejny film o superbohaterach wypada bardzo dobrze, oryginalnie, całe origin story trzyma się kupy i należy do najciekawszych w gatunku. Próby wyciągania z niego jakiegoś komentarza społecznego sobie jednak odpuszczam, bo nic odkrywczego i wartego uwagi tu nie znajduję.
Jojo Rabbit (2019), reż. Taika Waititi
To chyba jeden z najbardziej oczekiwanych przeze mnie filmów tego roku. Taika Waititi do tej pory idealnie wpasowywał się w moje poczucie humoru:
Co robimy w ukryciu to czysta rewelacja, a
Thor Ragnarok świetnie pokazuje wesołe podejście do tematyki kina superbohaterskiego. W najnowszej produkcji jest odważnie, bo na warsztat Waititi bierze temat II wojny światowej. I robi to na wesoło.
Gdy niemiecki chłopiec (Roman Griffin Davis
) znajduje młodą Żydówkę (Thomasin McKenzie
), którą ukrywa na strychu samotnie wychowująca go matka (Scarlett Johansson
), jego świat staje na głowie. Mając u boku jedynie idiotycznego wymyślonego przyjaciela, którym jest nikt inny jak sam Adolf Hitler (Taika Waititi
), Jojo musi teraz stawić czoła swemu ślepemu nacjonalizmowi.
Od pierwszych scen możemy być pewni jednego - wyśmiewać się będziemy ostro, po bandzie. Oczywiście dobrze wiedziałam, że idę na komedię, więc wszystko przyjęłam z dystansem (a jest on tutaj niezbędny) i uśmiechem na twarzy. Sceny bawią widza i zapadają w pamięci, wspomnieć warto chociażby wizytę Gestapo w domu Jojo i niekończący strumień powitań „Heil Hitler”.
Humor sytuacyjny zdecydowanie stoi na wysokim poziomie, a do tego dochodzi kilka ciekawych żartów słownych. Na dodatek aktorzy mogą zabłysnąć komediowym talentem (szczególnie sam Waititi). Jednak mam z tym filmem mały problem. Jaki, już tłumaczę.
Reżyser chciał pokazać
wojnę oczami dziecka, także wszystko jest trochę w krzywym zwierciadle, szczególnie, że Jojo jest ogromnym poplecznikiem Hitlera. Całość jest kolorowa i beztroska, żarty sypią się workami, często dość rubaszne i mocne. Później, następują pewne
dramatyczne sceny, które w tej barwnej otoczce nie wybrzmiewają do końca tak, jak mogłyby. Bo postaci zbudowane są na dobrym gruncie, ich cele i charaktery są jasne, ale w momencie tragicznym okazuje się, że cała historia nie rezonuje w widzu. Albo nie wykorzystuje w pełni potencjału, bo wszyscy wiemy, że ten zabieg jest możliwy (od razu na myśl przychodzi film
Życie jest piękne).
Jednak pomijając to poplątanie w dramatyczno-komediowym względzie, film jest dobry. W humorystyczny sposób
pokazuje bezsens wojny, jej okrucieństwo i głupotę ludzi nawołujących do walki. Przekaz pacyfistyczny jest jasny, a jednocześnie pokazany w łatwo strawny sposób. Natomiast aktorsko warto wspomnieć o dwóch nazwiskach. Zacznę od reżysera, który wziął na barki postać Hitlera i bardzo dobrze, że nie powierzył tego nikomu innemu.
Waititi ma świetne wyczucie komedii i potrafi z każdej sceny wycisnąć maksimum potencjału humorystycznego. Świetnie wypada partnerujący mu Roman Griffin Davis.
Jednak prawdziwą gwiazdą Jojo Rabbit zdecydowanie jest Scarlett Johanson. Ja nigdy szczególnie za nią nie przepadałam, ale tutaj robi piorunujące wrażenie. Jest lekka i zabawna, a jednocześnie niesie ze sobą ciężar i tragedię, a łączy to w sposób perfekcyjny. Moment, w którym odgrywa scenkę powrotu męża z frontu to aktorska perełka. Podsumowując: warto, chociaż spodziewałam się czegoś więcej.
Waves (2019), reż. Trey Edward Shults
O
Waves przed seansem wiedziałam tylko tyle, że klimatem porównywany jest do zdobywcy Oscara z 2017 roku,
Moonlight. W sumie to tyle mi wystarczyło, żeby wybrać ten film na American Film Festival.
Życie Tylera (Kelvin Harrison Jr
.) wydaje się idealne. Chłopak ma dobre stopnie, świetnie idzie mu w sporcie, a dodatkowo umawia się z piękną dziewczyną. Wystarczy jednak kilka złych decyzji, niefortunnego splotu wydarzeń, by wszystko zaczęło się sypać. Jednocześnie młodsza siostra Tylera, Emily (Taylor Russell
) żyje w cieniu brata. Wycofana, nie biorąca aktywnego udziału w życiu rodzinnym, ani szkolnym, stara się nie wyróżniać z tłumu. Wszystko zmienia się, gdy pewnego dnia zostanie zaproszona na randkę.
Początek filmu z miejsca wciąga widza w świat bohaterów. Duża tutaj zasługa sprawnego montażu, kamera porusza się dynamicznie, momentami aż kręci się w głowie, a oglądając sceny zapasów ma się wrażenie, że jest się w ferworze walki.
Ten montaż zdecydowanie zasługuje na pochwałę. Tak samo zresztą jak
zdjęcia, raz nasycone kolorami, raz mroczne, idealnie korespondujące z treścią.
To, co mnie w filmie najmocniej zaskoczyło to
podział na dwie części, oddzielone dość grubą krechą. Po momencie, w którym historia jednego bohatera dociera do punktu kulminacyjnego pokazane jest rozwiązanie jego sytuacji i przeskakujemy do drugiej postaci, która będzie tą główną przez kolejną połowę filmu. Na początku tego skoku miałam problem z wsiąknięciem w nowy wątek, ale wkręcenie się znowu nie trwało długo. Sprawność, w jaki zmontowany jest ten film, nie pozwala nam go nie docenić. Warto też wspomnieć o bardzo równym występie aktorów - naturalność w każdym z nich od razu nas przekonuje i pozwala uwierzyć w przeżywane przez nich emocje. Szczególnie jednak wyróżniają się Kelvin Harrison Jr. i Taylor Russel, którzy są głównymi postaciami poszczególnych segmentów. Niosą na barkach ładunek emocjonalny tego filmu i przeprowadzają widza przez swoje przygody z lekkością i zaangażowaniem.
Historia jest przejmująca, dociska temat ludzkiej omylności do maksimum. Bohaterowie popełniają błędy i ponoszą ich konsekwencje, w danym momencie wydaje im się, że znajdują się w sytuacji bez wyjścia, że gorzej być nie może, po czym błądzą jeszcze trochę.
Waves porusza tak wiele tematów, że każdy może znaleźć w nim coś dla siebie. Pozornie szczęśliwa rodzina, bogata, kochająca się nagle zaczyna się rozpadać.
Ambicje ojca przekładają się na upór syna, nastoletnie problemy nawarstwiają się, tworząc przeszkody nie do pokonania i nikt tak naprawdę nie spodziewa się dokąd zaprowadzi nas ta historia. Z łatwością udzielane sądy, wylewanie nienawiści w Internecie, lekkość w wyklikaniu komuś życzenia śmierci. Zarazem to historia o stracie, o miłości, o wybaczeniu, o wszystkim co ludzkie, opowiedziana w piękny sposób.
Waves zdecydowanie warto obejrzeć.
Knives out (2019), reż. Rian Johnson
Kryminały to raczej nie moja bajka. Co prawda zdarzają się wyjątki, jak serialowy
Sherlock, ale raczej nie czekam na żaden tytuł z wytęsknieniem.
Knives out gatunkiem raczej mnie odstraszało, no bo co można ciekawego pokazać w kolejnym, reklamowanym jako „klasycznym”, kryminale. Jednak obsada skutecznie zachęciła do wizyty w kinie. Poszłam, a po seansie byłam zachwycona.
Detektyw Blanc (Daniel Craig) bada sprawę śmierci bogatego pisarza (Christopher Plummer), głowy ekscentrycznej rodziny. Wszyscy jego krewni są podejrzani.
Jeżeli ktoś oglądał chociaż jeden kryminał na podstawie książek
Agathy Christie to poczuje się tutaj jak w domu.
Wszystkie elementy jej powieści w Knives out znajdziemy - morderstwo (w tym przypadku przedstawione jako samobójstwo), podejrzani znajdujący się w jednym miejscu (z czego każdy z nich ma coś za uszami) motyw do zabójstwa (jednak nikt się nie przyznaje) i na dodatek detektyw zatrudniony zostaje przez tajemniczą postać. Jednak sposób prowadzenia filmu jest tak świeży, że trudno tutaj się nie zachwycić. Scenariusz ciągnie widza różnymi, krętymi ścieżkami, dorzucając kolejne elementy układanki, które próbujemy posklejać do kupy, ale idzie nam mozolnie. Bardzo możliwe, że przez fakt, że teoretycznie to my znamy rozwiązanie od początku, a bohaterowie kręcą się w kółko. Dodatkowo
cała paleta świetnych, charakternych postaci pozwala nam ekscytować się każdą kolejną sceną. Daniel Craig na początku mnie odstraszył, bo jego bohater czasami przypomina karykaturę osoby z tą swoją manierą mówienia. Jednak im dłużej z nim przebywamy tym bardziej wkręcamy się w ten dziwny rodzaj charakteru.
Na drugim planie roi się od świetnych występów: Jamie Lee Curtis jako pewna siebie kobieta z klasą, Don Johnson żyjący w cieniu swojej żony, słodka i lekko roztrzepana Toni Collette i zblazowany Chris Evans. Na pierwszym planie przede wszystkim znana z
Blade Runner 2049 Ana de Armas, która daje nam bardzo równy pokaz umiejętności.
Nie ma tam słabego ogniwa, wszyscy walczą o wspólny cel i razem dają nam ucztę aktorską. W przypadku tego tytułu wypada też wspomnieć o montażu, który sprawia, że film ma odpowiednie tempo, a scena początkowego przesłuchania długo zapada w pamięci.
To, czym
Knives out zyskuje moje głębokie uznanie jest jednak fakt, że
pod przykrywką klasycznego kryminału mówi o aktualnych problemach. W tym przypadku traktuje o imigrantach, czasami robi to wprost, kiedy podczas imprezy bogacze dywagują czy powinno się ich wpuszczać czy nie, ale przede wszystkim chowa temat pod powierzchnią zagadki kryminalnej. Robi to na tyle zgrabnie, że kiedy dochodzi do wielkiego odkrycia, a bohaterowie mówią o winnych i niewinnych, to równie dobrze mogli mówić o Ameryce i imigrantach. Cudeńko!
Ukryte życie (2019), reż. Terrence Malick
Terrence Malick ma nade mną jakąś magiczną władzę i nic nie mogę na to poradzić. Wszyscy się niesamowicie męczą na jego filmach, a ja jestem oczarowana. Tak to już jest, ja się przyzwyczaiłam. Dlatego kiedy usłyszałam, że najnowszy tytuł będzie można zobaczyć w ramach American Film Festival to wiedziałam, że muszę zapolować na bilety. Oczywiście, znowu jestem pod wrażeniem.
Podczas II wojny światowej Austriak Franz Jägerstätter (August Diehl
) wiedzie spokojne życie u boku swojej żony (Valerie Pachner
) i dzieci. Kiedy przychodzi wezwanie do wojska odmawia walki w szeregach niemieckiej armii.
To jest tego typu film przy którym nie będę się upierać, że jest rewelacyjny. Jednak ja go tak odbieram. Z kinem Malicka często mam takie coś, że
nie potrafię racjonalnie wymienić dlaczego film mi się spodobał. To raczej takie uczucie, jakaś chemia, która niesamowicie na mnie działa. Często narzekam na filmowe nadużywanie patosu i pewnej egzaltacji, a u Malicka jakoś to dla mnie ma sens i pasuje idealnie.
Ukryte życie wydaje się
bardziej przystępne niż ostatnie filmy reżysera. Przede wszystkim monologi wygłaszane z offu tutaj mają racjonalne wyjaśnienie w postaci odczytywania korespondencji głównych bohaterów. Natomiast temat przewodni też jest jasny, bo tym razem film oparty jest na faktach i znanym przypadku Jägerstättera.
Moim zdaniem Malick świetnie pokazuje to
załamanie wiary w człowieku, poszukiwanie odpowiedniej ścieżki, zagubienie. Robi to, posługując się postaciami opartymi na prawdziwych osobach, ale ponownie nie dopatrzymy się tutaj odpowiednio psychologicznie zarysowanych charakterów. Znowu będą oni trochę oderwani od rzeczywistości, wyidealizowani i uduchowieni. Jednak dla mnie ta walka ze zdaniem reszty społeczeństwa, stawanie okoniem do całego otoczenia przełożyło się w sposób logiczny, a przede wszystkim pasujący do całości.
Klimat filmu ponownie sprawia, że rozklejam się niemal od początku i chlipię później przez cały seans (trzygodzinny, chciałabym zaznaczyć!). Nie dość, że Malick ma umiejętność składania zdjęć, muzyki i monologów, które wywułują u mnie gulę w gardle, to jeszcze w
Ukrytym życiu pokazuje
przepiękną historię miłosną. Chociaż wiem, że tematów ważnych było w filmie sporo, to jednak właśnie ta miłość zostanie mi w pamięci na dłużej. Dzięki długim ujęciom z prologu, na którym obserwowaliśmy sielankową codzienność dwójki bohaterów, później przeżywamy z nimi ból rozstania.
W
Ukrytym życiu udało się reżyserowi dobrać
świetną obsadę. August Diehl i Valerie Pachner są cudowni, ekspresyjni w swoim wycofaniu, samym wzrokiem i niewielkim gestem potrafią pokazać więcej niż niejeden słynny hollywoodzki aktor. Przyznaję się, że z tej dwójki największym odkryciem jest dla mnie Valerie - w pewnym momencie filmu wystarczyło, że słyszałam jej głos i już ponownie się rozklejałam.
Drugim objawieniem filmu był autor zdjęć,
Jorg Widmer. Naprawdę myślałam, że to znowu Lubezki, bo ujęcia są przepiękne, wręcz zapierające dech w piersiach. Także to nazwisko, które warto śledzić.
To oczywiście nie jest film dla każdego i jeżeli ktoś jest antyfanem Malicka to raczej mu się nie spodoba. Prawda, że reżyser schodzi trochę na ziemię, nie jest tak oderwany od rzeczywistości jak przy poprzednich tytułach, ale to wciąż Malick. Przeciągnięte ujęcia natury, głos z offu i filozofowanie. Jednocześnie coś, co robi najlepiej mojej duszy.
Oprócz tego oglądałam:
- Dżentelmeńska umowa (1947), reż. Elia Kazan - obejrzany w ramach retrospektywy Gregory'ego Pecka na AFF. Bardzo lubię stare kino, a w tym przypadku nawet temat jest wciąż aktualny. Na warsztacie: rasizm i antysemityzm, przyklejanie ludziom łatek. Najciekawiej wypada temat bohaterów, którzy mówią, że gardzą rasizmem, a jednak kiedy mają szansę coś z tym problemem zrobić stoją i się przyglądają. Słabo natomiast wypada natomiast wątek miłosny. Peck świetny!
- O dziewczynie, która wraca nocą sama do domu (2014), reż. Ana Lily Amirpour - kino niezależne w horrorowej, groteskowej, surrealistycznej otoczce. Dziewczyna-wampir, która jawi się jako strażnik małej mieściny, Bad City, każe ludzi za nieodpowiednie zachowanie. Wszystko bardzo art-housowe z genialną ścieżką dźwiękową, cudownymi czarno-białymi zdjęciami i świetnymi rolami aktorskimi. No i wspaniała rola kota!
A Wy, co widzieliście w listopadzie? Co polecacie?