niedziela, 29 grudnia 2019

Podsumowanie 2019 roku

Wraz z odliczaniem do ostatniego dnia grudnia przyszedł czas, jak co roku, na podsumowanie oraz topki filmowe i książkowe. Ten rok wspominam jako niezwykle zabiegany, ale również wynagradzający. W pracy się układa, w życiu prywatnym także, wciąż mam czas na rozwijanie swojego hobby, nawet jeżeli płacę za to wiecznym zmęczeniem. Mogę jednak szczerze powiedzieć, że było warto!


Co do statystyk tego roku to książek udało mi się przeczytać 34, dodatkowo trzy mam rozpoczęte. Niedużo, ale nadrobiłam sporo klasyków, z czego jestem bardzo dumna! Z filmami było bardzo podobnie, bo nie oglądałam tyle co w zeszłych latach, ale zdecydowanie był to jeden z najlepszych jakościowo okresów. Trudno było mi wybrać te najlepsze i żałowałam, że kilku tytułów jeszcze nie dorzuciłam. Większość jest jednak opisana w notkach filmowych na blogu, warto tam zajrzeć. Z teatralnych przeżyć mogę polecić wrocławski teatr Układ Formalny, który tworzy niesamowite rzeczy. Udało mi się znowu odwiedzić teatry muzyczne w Gdyni i Wrocławiu. Zawsze te wizyty miło wspominam, a musicale raczej nigdy mi się nie znudzą. Ten rok minął mi najbardziej pod znakiem seriali, bo te oglądałam na potęgę. Wystarczy wspomnieć, że nadrobiłam całe 7 sezonów Gilmore Girls, a do tego kontynuowałam oglądanie cudownego The Good Place, Lucifera, Stranger Things, Good Girls, zobaczyłam ostatnie sezony Gry o tron i Orange is the New Black. Z nowości: natknęłam się na świetnego Barry'ego, obejrzałam genialne Wielkie kłamstewka (na razie 1 sezon), nadrobiłam mini serial Patrick Melrose z cudownym Benedictem w roli tytułowej, ubawiłam się podczas oglądania Good Omen i Derry Girls, zaczęłam przygodę z Brooklyn 9-9. Ten rok zdecydowanie należał do seriali, a i tak sporo przede mną (kolega mnie maltretuje, żebym w końcu zobaczyła Euphorię, ale zostawiam ją na przyszły rok). Całą przeprawę zakończyłam przygodą z Wiedźminem, który może nie zachwycił, ale i tak na kolejny sezon będę czekać. Może uda mi się o wrażeniach więcej napisać. Także, nie przedłużając, przedstawiam tegoroczne topki (kolejność pierwszej piątki nie ma tutaj szczególnego znaczenia, wszystkie podobały mi się podobnie).




Plany na kolejny rok? Nie pędzić, nie ścigać się, chłonąć powoli i z przyjemnością. Ten rok udowodnił, że wysoka liczba przeczytanych/obejrzanych często rozmija się z jakością produktu, natomiast mniejsze dawki potrafią sprawić więcej frajdy, a finalnie przynieść więcej satysfakcji.

Co najlepszego Wy czytaliście, oglądaliście w tym roku? Chętnie się dowiem.

Szampańskiej zabawy sylwestrowej i najlepszego w Nowym Roku !

czwartek, 26 grudnia 2019

Rozgrzewające seanse, czyli ciepluchne filmy na święta

Przede wszystkim, lekko spóźniona, ale ślę Wam serdeczne życzenia! Mam nadzieję, że święta były spokojne, spędzone tak, jak lubicie najbardziej, ze smacznymi potrawami i pięknymi kolędami. Jeżeli jakimś cudem wciąż nie poczuliście ciepła płynącego ze świąt to przychodzę do Was z małą pomocą.



W okresie świątecznym niekoniecznie nastawiam się na filmy związane stricte z Bożym Narodzeniem. Mam zawsze nadzieję na seanse przepełnione ciepłem - takie przyjemne tytuły, które wprawią mnie w rodzinny nastrój. Także dzisiaj krótka lista filmów, które wewnętrznie rozgrzewają, dają nadzieję i nawet jeżeli w wielu przypadkach do arcydzieł im daleko to każdy potrafi dobrze się umościć w naszych serduchach.

Czas na miłość (2013), reż. Richard Curtis

źródło
Właściwie na tym miejscu mógłby znaleźć się inny tytuł od tego reżysera, bo i Dziennik Bridget Jones i To właśnie miłość budzą we mnie ciepłe uczucia. Jednak jakiś szczególny sentyment mam właśnie do About time, czy jak ktoś woli w polskim tłumaczeniu: Czas na miłość. Zazwyczaj nie oglądam komedii romantycznych z chłopakiem, a ta jakoś nam obojgu podeszła, rozczuliła i wzruszyła. Historia jest dość prosta: chłopak poznaje dziewczynę, rodzi się uczucie i obserwujemy później kilka lat ich życia. Oryginalnym motywem jest tutaj pewien element fantastyczny, bo główny bohater ma zdolność przeskakiwania w czasie. Jednak z filmu przede wszystkim wyciągamy opowieść o ludziach i ich emocjach. O miłości, o tym, żebyśmy cieszyli się daną chwilą i czerpali z niej garściami, żebyśmy doceniali każdy moment spędzony z bliskimi osobami, żebyśmy pogodzili się ze stratą. Idealną ilością słodyczy raczą nas wszyscy aktorzy, którzy mają taki naturalny urok, że nie czujemy się obciążeni cukierkowością na siłę. A najlepszą rekomendacją będzie fakt, że kiedy przeskakując po kanałach napotykam na Czas na miłość zawsze przestaję przełączać.

Odlot (2009), reż. Pete Docter, Bob Peterson

źródło
Całe dzieciństwo czekałam na kolejne produkcje spod szyldu Disney'a, ale jako dorosła osoba jaram się bardziej Pixarem. Ich animacje często skierowane są do starszych widzów. Rezygnując z księżniczek i rycerzy, postanawiają pokazać nam życie prostych ludzi, które wzrusza niemal od pierwszych minut. Oglądając Odlot człowiek zalewa się łzami już w początkowej sekwencji (istnieje ktoś kto się nie rozpłakał w tym momencie?). To jedna z najwspanialszych historii miłosnych, jakie pokazano nam na ekranie. Później Odlot jest równie dobry. Z tematu miłości przeskakuje w samotność i radzenie sobie ze stratą, dodatkowo wciąż nie rezygnuje ze wspaniałej przygody, którą oglądamy z oczarowaniem, we względu na piękne obrazki (balony unoszące dom głównego bohatera wpadły już do wora klasyki). Na dodatek pokazuje przepiękną przyjaźń, potwierdzającą, że różnica wieku w tym przypadku nie ma znaczenia, że zawsze potrzebujemy drugiego człowieka, który rozjaśni nasze dni i wywoła w nas ciepłe uczucia. Jakby tego było mało mamy jeszcze upartego staruszka, który po stracie ukochanej decyduje się na spełnienie jej największego marzenia. To pięknie pokazuje, że jego miłość trwa nadal i możemy być pewni, że nigdy o niej nie zapomni. Cała animacja jest zupełnie rozczulająca, a zarazem tematy poprowadzone są lekko, często z przymrużeniem oka. Każdy powinien ją zobaczyć.

Amelia (2001), reż. Jean-Pierre Jeunet

źródło
Pamiętam, że wiele osób polecało mi Amelię, a ja jakoś nie byłam przekonana do seansu. Wydawało mi się, że ten cały zachwyt jest dość podejrzany, bo przecież z opisu wynikało, że to kolejna komedia romantyczna. Amelia to mieszkanka Paryża, która postanawia sobie, że będzie uszczęśliwiać ludzi wokół, prowadzi więc własne śledztwa i stara się popychać poszczególne osoby w dobrą stronę. Pewnego dnia w jej życiu pojawia się także mężczyzna, przy którym serce zaczyna dziewczynie bić mocniej. Także nic szczególnie oryginalnego. Jednak Amelia jest dopracowana na tylu poziomach, że trudno się podczas seansu nie zachwycić. Piękne są tutaj kadry i ich kolory, wspaniale rozpisany jest scenariusz, wszystko to zagrane z masą charyzmy od Audrey Tautou, a w tle muzyka, która na długo nie ucieka z pamięci. Amelia jest po prostu pełna magii, iluzja pięknie przeplata się tutaj z realizmem. Można w filmie znaleźć wszystko, czego w czasie świątecznym poszukujemy: bezinteresowane spełnianie ludzkich życzeń, pomoc bliźniemu w zamian za uczucie czystej satysfakcji z wyciągnięcia do nich ręki, a do tego magia kina w najlepszym wydaniu, ciepło, miłość i przyjaźń. Warto dać się ponieść tej onirycznej historii i zatopić się w marzeniach.

Narzeczona dla księcia (1987), reż. Rob Reiner

źródło
Nie wiem jak jest u Was, ale moim świętom często towarzyszyły filmy familijno-przygodowo-fantastyczne. Czy to Niekończąca się opowieść czy Długo i szczęśliwie czy Gwiezdny pył - zawsze przykuwały nas rodzinnie do telewizora. Kto nie lubi tych heroicznych czynów i magicznych sztuczek, posypanych odpowiednią ilością słodyczy, księżniczek i niesamowitych stworów? Filmy w tym klimacie najlepiej się miały w latach 80tych/90tych, dlatego wracając do nich po latach musimy być przygotowani na kanciaste efekty specjalne i lalkowe potwory. Jeśli przymkniemy na te niedociągnięcia oko mamy najlepszą przygodę na ekranie. Widzowie będą śledzić poczynania Wesley'a, który postanawia odbić swoją ukochaną z dzieciństwa z rąk księcia Humperdincka. Po drodze spotka mnóstwo postaci pobocznych, którzy wniosą swoje mini historie do fabuły i oczarują nas heroicznym charakterem. W filmie brak efekciarstwa, wszystko jest proste, pozbawione zbędnego napompowania czy patosu. Jednocześnie przekazuje nam lekcję na temat przyjaźni, lojalności i oddaniu się sprawie. Potrafi przy tym rozbawić i wprawić w dobry nastrój. Narzeczoną dla księcia traktuję jako film z dzieciństwa, jestem ciekawa jakby mi się spodobał, gdybym pierwszy raz oglądała go jako dorosła osoba. Może ktoś z Was go nie widział, nadrobi i mi powie?


Mała Miss (2006), reż. Jonathan Dayton, Valerie Faris

źródło
Ten film należy już chyba do klasyki kina rodzinnego. Mała Miss jest kinem drogi w najlepszym wydaniu. Wszystko zaczyna się w momencie, kiedy 7-letnia Olive postanawia, że weźmie udział w konkursie piękności. Żeby dojechać na miejsce zawodów cała rodzinka pakuje się do vana i rusza w drogę. Kwintesencją tego filmu jest zróżnicowanie charakterów - w rodzinie mamy cynicznego nastolatka, wujka ze stanami depresyjnymi, korzystającego z używek dziadka, marzącego o pracy motywatora ojca i przejmującą się wszystkim mamę. Ta mieszanka wygląda na początku na dość dysfunkcyjną, ale z czasem widzimy, że pod problemami kryją się nierozerwalne więzy rodzinne. Ten film nauczy, że nieważne jaki jesteś to rodzina Cię zaakceptuje, a nawet zgodzi się zatańczyć wspólnie pokręcony taniec zwycięstwa. Na dodatek to świetnie rozpisany i zagrany film, zgarnął Oscara za scenariusz i za rolę drugoplanową dla Alana Arkina. Lekki i zabawny, a ponadto rozczulający w kwestiach więzów rodzinnych, wiary w siebie i dążenie do osiągnięcia marzeń.

Duża ryba (2003), reż. Tim Burton

źródło
Któż by pomyślał, że mistrz dziwactw i potworów będzie tak świetnym reżyserem kina familijnego? I Duża ryba, i Edward Nożycoręki mogą pomóc w pozyskaniu z ekranu uczucia ciepła i rodzinnej miłości. Na listę trafił ten pierwszy, bo oprócz tego, że sprawdza się jako przyjemny seans, to zapełniony jest niesamowitymi historiami, które prowadzą do pięknego pojednania. Wszystko zaczyna się od ponownego spotkania ojca i syna, którzy od lat ze sobą nie rozmawiali. Syn ma za złe rodzicowi, że całe życie krył się za wymyślnymi opowieściami, nie odkrywał przed nim prawdziwego oblicza. Łatwo się domyślić dokąd takie spotkanie doprowadzi - po latach obaj mężczyźni dojdą do porozumienia po długiej rozmowie. Wspaniale tutaj zademonstrowano ten moment zrozumienia, kiedy po zawiłej konwersacji dochodzi do zawarcia pokoju. Bohater przeżył kolorowe, cudowne, wypełnione magią życie, a na ostatniej prostej brakuje mu tylko wybaczenia od strony syna. Ostatnia scena, w której syn niesie rodzica na rękach wywołuje u mnie zawsze morze łez. A sam film? Pokazuje nam, że życie jest krótkie, ale możemy zapełnić je masą pięknych historii, pozwala też uświadomić sobie, że na każdego z nas w końcu przyjdzie czas, a lżej będzie odchodzić z czystym sumieniem.


Reszta tytułów warta rozważenia to m.in.: The Perks of being a Wallflower, Pół żartem pół serio, August Rush, Miasteczko Halloween, Tootsie, Deszczowa Piosenka, Most do Terabithii, Forrest Gump, Good Will Hunting, Mój sąsiad Totoro, Dawno temu w trawie, Poradnik pozytywnego myślenia, La La Land, Nietykalni i seria o Harry'm Potterze.

wtorek, 17 grudnia 2019

Jesienny maraton skończony, czyli czy w dzisiejszych czasach warto oglądać „Gilmore Girls”?

źródło
Czasami bywa tak, że odpowiedni czas na obejrzenie danego tytułu przeminął wraz z młodzieńczym etapem w życiu. Po latach, jako dorosłe osoby oglądamy klasyki, na których wielu widzów się wychowało, ale zupełnie inaczej je odbieramy. Tak właśnie się czułam podczas oglądania Gilmore Girls, jakbym żałowała, że nie był częścią mojej młodości, bo teraz to już nie to samo.
Serial Gilmore Girls, w Polsce znany pod pociesznym tytułem Kochane kłopoty, nadal cieszy się sporym zainteresowaniem, szczególnie wśród fanów książek, filmów i ogólnie pojętej popkultury. Wielu cytuje znane powiedzonka czy wraca po raz któryś do ulubionych fragmentów. Jakimś cudem ominął mnie szum wokół tego tytułu, kiedy znajdował się na szczycie popularności. Jednak dwa lata temu, kiedy Neflix postanowił nakręcić czteroodcinkową kontynuację w postaci mini serialu trudno było o Gilmorkach sobie nie przypomnieć. Mimo że wcześniej kilkukrotnie robiłam podejście do Kochanych kłopotów i odpadałam znudzona po pierwszych odcinkach, to postanowiłam, że tym razem pójdę na całość. No i się udało.

Długie jesienne wieczory, zamiast z książką spędziłam więc w towarzystwie dziewczyn Gilmore. W centrum wydarzeń twórcy umieścili codzienne życie Lorelai, pracującej na recepcji w dobrze prosperującym hotelu, wychowującej nastoletnią córkę Rory. Lorelai pochodzi z zamożnej rodziny, ale gdy w wieku szesnastu lat zaszła w ciążę to opuściła rodzinny dom i postanowiła radzić sobie sama, porzucając świat bogatych rodziców. Zerwała z nimi kontakt, a córkę wychowywała na własnych warunkach. Teraz nastoletnia Rory, wzorowa uczennica, marzy o dołączeniu do prestiżowej, prywatnej szkoły średniej, a żeby pomóc jej to urzeczywistnić matka chwyta się ostatniej deski ratunku - zwraca się z prośbą o pożyczkę do swoich rodziców, Emily i Richarda. Korzystając z możliwości poznania wnuczki dziadkowie się zgadzają pod jednym warunkiem: każdy piątkowy wieczór Lorelai i Rory mają spędzać w ich domu.
źródło
Od razu widać, że fabuła jest tutaj tylko pretekstem do kolejnej opowieści o codziennych przeprawach bohaterów. Nie ma tutaj konkretnego celu, do którego poszczególne wydarzenia mogłyby prowadzić. Widz po prostu ma okazję przebywać w towarzystwie postaci i przechodzić z nimi wzloty i upadki, obserwować ich rozterki sercowe. Także do sukcesu komercyjnego Kochanych kłopotów mogło doprowadzić tylko jedno: dobrze rozpisani bohaterowie. I w tym rejonie faktycznie tkwi największy plus serialu. Tym razem nie w kwestii pojedynczego bohatera, a raczej świetnego tandemu, czyli Lorelai i Rory. Każdy widząc tę relację matka-córka pomyśli, chociażby przez chwilę, że też chce mieć taki kontakt ze swoim dzieckiem. Gilmorki nie przypominają typowego wzorca, brak tutaj schematycznej hierarchii rodzinnej. Dziewczyny prawie wszystko robią razem, pożyczają sobie ubrania, plotkują, wlewają w siebie hektolitry kawy, a wieczorami spotykają się przed telewizorem z pizzą w ręku, żeby móc poobgadywać bohaterów z ekranu. To taka relacja, którą chciałoby się mieć ze swoją przyjaciółką, a tutaj proszę: przyjaciółka i matka w jednym!

Kolejnym sporym plusem produkcji jest ciągłe nawiązywanie do popkultury i zainteresowanie młodej Rory literaturą. W Internecie można znaleźć całe wyzwania czytelnicze Rory Gilmore, sporo tam ciekawej klasyki i choć sama przeczytałam niewielki procent tego, co bohaterka to faktycznie mogę potwierdzić, że warto się z tą listą zapoznać. W Kochanych kłopotach często książka czy film będzie źródłem dowcipu, który zrozumieć może tylko ktoś, kto się z danym tytułem zaznajomił. Z jednej strony to mały minus, a z drugiej - pozwala na żarty, które każdy popkulturalny geek pokocha. Oprócz tych nawiązań dużą rolę w serialu odgrywają także dwa elementy: kawa i jedzenie. Gilmorki wciągają niewyobrażalne ilości obu, brzydzą się uprawianiem sportu, a jednak mają zawsze świetną figurę. Przyznaję, że jedzenie akurat na mnie tak nie działa, ale za każdym razem gdy widziałam Lorelai poszukującą kubka kawy to czułam głód kofeinowy. Lokowanie produktu działa cuda!
źródło
Czy serial się postarzał? Z jednej strony nie, bo w centrum wydarzeń mamy tutaj relacje rodzinne, związki, naukę i rozwój kariery, czyli rzeczy jak najbardziej uniwersalne. Z drugiej, trochę to oglądanie codzienności stało się passe. Teraz widzowie oczekują, że serial będzie miał jakąś ścieżkę przewodnią, którą można podążać. Jeżeli już oglądamy codzienność bohaterów to wybieramy ją raczej w formie czysto komediowej, jak chociażby w One day at a time.

Wracając jeszcze do postaci to zdania dotyczące głównych bohaterek są raczej podzielone. I ja się nie dziwię, bo Gilmorki to trochę te popularne dziewczyny, z którymi każdy chciałby się przyjaźnić, ale może później tego żałować. Ciągle żartują, docinki rzucają z pewnością siebie i szerokim uśmiechem na twarzy, a dla siebie są największym wsparciem. Jednak patrząc z perspektywy reszty bohaterów to mają sporo negatywnych cech, ot chociażby okropne z nich plotkary, na nikim z miasta nie zostawiają suchej nitki. Do tego, szczególnie we wznowieniu, widać, że są dziecinne i uparte. Wszystko chcą mieć po swojemu i koniec, kropka. Kompromisy? Nie z nimi. Ich postawa w związkach też jest dyskusyjna. Za każdym razem źle traktują swoich partnerów, odpychają ich nieudolnie, kręcą, zamiast mówić szczerze. Zarazem, jakimś magicznym sposobem przyciągają jednak nasza uwagę i zdobywają sympatię tysięcy ludzi. W zależności od wieku widza zmieniają się też zdania dotycząceo bohaterów. Nastolatki utożsamiają się z Rory, sympatyzują z Lorelai i nie przepadają za Emily, natomiast dorosłych uczuciowe rozterki najmłodszej Gilmore raczej nudzą, najciekawszą postacią zostaje Lorelai, a babcia wychodzi na świetnie zbudowaną bohaterkę, charakterną, ale niesamowicie czułą pod warstwą zimnej, wycofanej postawy.

Inne minusy Gilmore Girls? Sposób pokazywania ludzi różnych kultur jest dość dyskusyjny. Wydaje mi się, że to typowa kwestia starszych produkcji: mamy bohaterkę z Azji? Niech będzie sztywną tradycjonalistką, która mówi z twardym akcentem, nie pozwala córce słuchać muzyki i nakładać makijażu. Sporo tych stereotypów i żartów wokół tematu obcokrajowców czy ludzi innej orientacji seksualnej tutaj znajdziemy.
Dodatkowo, w pierwszych sezonach trochę ciężko oglądało się Alexis Bledel, która mimo niezaprzeczalnego czaru nie miała do pokazania zbyt wiele umiejętności aktorskich. To jednocześnie ciekawy przypadek obserwacji jak z czasem młody aktor nabiera praktyki i z roku na rok jest coraz lepszy w swoim fachu.
źródło
Trochę się notka rozrasta, bo i sporo tutaj kontentu. Gilmore Girls to 7 sezonów, każdy zawiera 22 odcinki, trwające 45 minut. Wróćmy jednak do tytułowego pytania. Czy w dzisiejszych czasach warto oglądać Gilmore Girls? Odpowiedź brzmi: tak. Jeżeli jesteście starymi fanami to będzie to ciekawa podróż w przeszłość i nowe, świeże spojrzenie na perypetie bohaterek. Jeżeli nigdy wcześniej nie oglądaliście to sprawdzi się to jako miły dodatek do sobotniej kawy (niewskazane oglądać na głodzie kofeinowym!). Warto dla wspaniałych postaci pobocznych, bo Richard i Emily są cudowni, a mieszkańcy Stars Hollow to mieszanka wybuchowa, nie pozwalająca się nudzić, z ekscentrycznym Kirkiem na czele i depczących mu po piętach: Sookie i Michelem. Warto dla nawiązań do literatury i filmów, chociaż w przypadku filmów akurat nie nadrabiałabym wszystkich tytułów wymienionych przez Lorelai, bo gust ma dość... osobliwy. Warto dla Lauren Graham, która gra świetnie, wyrzuca całe masy tekstu z humorem, lekkością i prędkością światła (btw. podobno scenariusz odcinka Gilmore Girls był kilkukrotnie dłuższy od typowego). Warto też dla wielu aktorów w rolach pobocznych (tutaj tylko młodzi aktorzy radzili sobie gorzej). Warto dla mocnych postaci kobiecych, które wiodą tutaj prym i wydaje się, że nie ma przed nimi przeszkód, których nie pokonają - girl power pełną gębą, mężczyźni pełnią tutaj rolę bardziej dopełnienia do tych silnych, kobiecych bohaterek. Warto dla przepięknego wątku miłosnego, który wzbudza niesamowite emocje, a jest zbudowany na wzajemnej przyjaźni dwójki dorosłych ludzi (oczywiście mam na myśli Lorelai i Luke'a), wciąż błądzących, przyciągających i odpychających się w nieskończoność. Warto w końcu dla rodzinnego klimatu, dla miłości, przyjaźni, wybaczenia, zrozumienia i wszystkich ciepłych emocji płynących z ekranu.

I jeszcze na koniec dwa słowa o wznowieniu. To musiało być coś wspaniałego dla fanów serialu, oczekiwane z niecierpliwością przez tysiące ludzi. Oglądając jednym ciągiem widać jednak jak bardzo odstaje ten mini serial od starszych odcinków. Oprócz kilku ciekawych wątków (tutaj zdecydowanie Emily miała najciekawszą historię), więcej złego niż dobrego to wznowienie zrobiło dla Gilmorek. Za to dla ostatniego odcinka, z naciskiem na przemowę Luke'a w kuchni - nie żałuję spędzonego z nim czasu.

źródło
Znacie ten serial? Oglądaliście w młodości?

sobota, 7 grudnia 2019

Integralna część naszego życia - „Nie ma” Mariusz Szczygieł



*Nie ma*
Mariusz Szczygieł

*Język oryginalny:* polski
*Forma:* zbiór reportaży
*Rok pierwszego wydania:* 2018
*Liczba stron:* 336
*Wydawnictwo:* Dowody na istnienie

Miał zwyczaj: codziennie robił mi herbatę. Usiądź, wypijemy razem. To było takie hasło. (...) Młodzi ludzie często myślą, że w związku ważne są namiętności, a na końcu się okazuje, że najważniejsza ze wszystkiego jest herbata. I że potem brak jej najbardziej.
*Krótko o fabule:*
Rozmówcami Szczygła są ludzie z różnych światów: czeska poetka, ukraiński żołnierz, polska księgowa, izraelska pisarka, a także jego ojciec, z którym autor wybiera się ostatni raz w życiu do Pragi. Nad książką unosi się rada, którą dała autorowi Hanna Krall: „Wszystko musi mieć swoją formę, swój rytm, panie Mariuszu. Zwłaszcza nieobecność".

- opis wydawcy 

*Moja ocena:*
Długo stawiałam czytelniczy opór wobec literatury faktu. Na szczęście ten gatunek staje się coraz bardziej popularny oraz doceniany i mam wrażenie że coraz więcej czytelników w stronę non-fiction spogląda przychylnym okiem. Mariusz Szczygieł to znany polski reportażysta, któremu nadzwyczaj bliska jest tematyka związana z naszymi czeskimi sąsiadami. Jednak w przypadku omawianej tutaj pozycji postanowił skręcić w inną stronę. Za swoją książkę Nie ma otrzymał w tym roku aż dwie nagrody Nike: od jury konkursu i od zachwyconych czytelników. W wyniku zbiegu okoliczności trafiłam na spotkanie z autorem podczas tegorocznego festiwalu Pol'and'Rock (dawnego Woodstocku). Także wiele czynników złożyło się na zachętę do sięgnięcia po tę pozycję: od nagród, przez polecenia, po interesującą rozmowę na festiwalu. Po lekturze najbardziej cieszy mnie jedno: nareszcie czuję przełom w kwestii czytania reportaży, bo Mariusz Szczygieł pokazuje, że ten gatunek ma zdecydowanie sporo do zaoferowania.

Ciekawy jest temat przewodni, tytułowe 'nie ma'. Autor sprawnie łączy różne jego przyczyny: związane z utratą bliskich, z pozbyciem się zbędnych rzeczy w swoim życiu, z porzuceniem starego, wygodnego życia, z brakiem spokoju związanym z wyparciem przeszłych, traumatycznych wydarzeń, z wszechobecnym w naszym życiu uczuciu określanym przez autora mianem NIE MA. Tematyka odzwierciedlana jest z innej strony w każdym z teksów, a ich mnogość pokazuje, że o tym zagadnieniu wiele i różnorodnie możemy opowiedzieć.
Problematyka jest chyba głównym źródłem zachwytów nad tą pozycją. To temat, który dotyczy każdego z nas, bo ciągle coś tracimy, ten brak, NIE MA, jest nierozłączną częścią naszej codzienności. Jednak u Szczygła nie jesteśmy straceni, nie ma poczucia beznadziei, wszechobecnego smutku następującego na myśl o stracie. Często opowiadając o utracie, o braku czegoś, pozwala nam docenić to, co jest. W wielu tekstach potrafiłam odnaleźć ziarenko szczęścia, mogłam zrobić krok do tyłu i przyjrzeć się swojemu życiu, zobaczyć, że nawet rzeczy, których NIE MA, a kiedyś były, zostawiły wspomnienia i czegoś mnie nauczyły. Pozwala także zrozumieć, że NIE MA jest integralną częścią naszego życia, którą powinniśmy po prostu zaakceptować. To chyba największa siła tej książki.
źródło
Nie ma składa się z krótkich form, można spokojnie dawkować sobie całość i czytać partiami, z podziałem na rozdziały. Jednak, jak to z krótkimi formami bywa, odczucia co do poszczególnych teksów są bardzo różne. Niektóre rozdziały robią ogromne wrażenie, po odłożeniu lektury na półkę wciąż w nas żyją i zatruwają myśli. Z pamięci wysuwa się na prowadzenie sprawa Ewy T., która wstrząsa na początku okrucieństwem, później brakiem pokory bohaterki, wybiórczym powoływaniem się na religię chrześcijańską, a na końcu jeszcze reakcją czytelników i nakręconym kołem okrucieństwa. Szczygieł już wcześniej pokazał czytelnikom tę historię na łamach Dużego Formatu, a w Nie ma uzupełnia ją o swoje przemyślenia na temat szumu, który po publikacji wśród czytających się podniósł.

Innym tekstem, który zapadł mi w pamięci jest historia sióstr Woźnickich. W przypadku tego tekstu możemy przyjrzeć się bliżej niesamowitej więzi między rodzeństwem. Siostry Woźnickie razem przeszły przez piekło wojny, a później były sobie towarzyszkami przez całe życie. Poświęciły się tworzeniu literatury i choć jedna radziła sobie z pisaniem lepiej, natomiast druga była bardziej krytykiem literackim to robiły to, jak wszystko inne, razem. Ich powolne popadanie w obłęd, widziane oczami przyjaciół robi wrażenie - na początku poznajemy tę historię z zapisków jednej z sióstr, jako zupełnie normalną egzystencję, ale gdy do głosu dochodzą ludzie z ich otoczenia zobaczymy całkiem inną historię. Użycie wielu punktów widzenia pomogło spojrzeć na te same wydarzenia z różnych perspektyw i pozwoliło zbudować sobie pełen obraz.
Spodobały mi się także teksty o polskim rzeźbiarzu i czeskiej willi. Przede wszystkim napisane były w sposób tak intrygujący, że po lekturze sprawdziłam nazwiska pojawiające się na kartach książki. Natomiast jeden z najbardziej emocjonalnie oddziałujących rozdziałów, oprócz sprawy Ewy T., był tekst Rzeka. Świetny pomysł w kwestii zabawy formą - wykropkowane fragmenty korespondowały z tematyką Nie ma i pozwalały mocniej wybrzmieć wyznaniu bohaterki.

Wydaje mi się, że wybór tej książki jest dobrym pomysłem dla ludzi, którzy chcą gładko przejść w stronę czytania reportaży. Autor miesza prawdziwe historie ze swoimi przemyśleniami, zręcznie łączy różnych bohaterów, różne sytuacje, żeby dać obraz całości. Warto dać mu szansę, nawet jeżeli fanami literatury faktu nie jesteście (jeszcze!).
        

niedziela, 1 grudnia 2019

Listopadowa micha filmów

W listopadzie przeżyłam prawdziwą ucztę kinową, a duża w tym zasługa wrocławskiego American Film Festival. Coś czuję, że na przyszłorocznym rozdaniu Oscarów walka będzie zacięta.

Judy (2019), reż. Rupert Goold

źródło
Judy Garland to legenda świata kina. Uwielbiam ją w Czarnoksiężniku z krainy Oz, Spotkajmy się w St. Louis, Paradzie wielkanocnej i Narodzinach gwiazdy. Każdy film z jej występem zyskiwał dodatkową iskrę dzięki jej udziałowi.
Zima 1968 roku. Ciesząca się ogromną popularnością Judy Garland (Renee Zellweger), uzależniona od leków, cierpiąca na bezsenność, przybywa do Londynu na serię koncertów.
Judy Garland jest ikoną, jednak jej życie zostało zniszczone przez uzależnienie. Pierwszy raz na scenie wystąpiła w wieku 2,5 lat, także jej rodzice traktowali ją jako maszynkę do zarabiania pieniędzy od wczesnego dzieciństwa. Podobno studio MGM faszerowało ją amfetaminą na planie Czarnoksiężnika z krainy Oz, kiedy Judy miała niecałe 17 lat! Jej życie kierowane było lekami: na zmianę te, które miały ją pobudzić, z tymi, które dbały o jej figurę i pomagały zasnąć. To przez to uzależnienie odeszła w wieku 47 lat z powodu przedawkowania, a ostatnie lata kariery spędziła między wspaniałymi występami a rozchwianymi wykonami, wzbudzającymi rozczarowanie wśród jej fanów. Film biograficzny Judy bierze na warsztat właśnie ten czas upadku pod lupę. Zawsze doceniam kiedy w biopickach odchodzi się od przedstawiania skrótu całego życia, a pokazuje się wycinek, który nakreśli nam bliżej sylwetkę gwiazdy w danym etapie kariery. W przypadku Judy niestety, wypada to wszystko po prostu poprawnieStruktura filmu, zawierająca flashbacki z przeszłości trąci schematem, a podkręcone przedstawianie „tych złych” postaci z MGM jest bardzo jednostronne.
To, na czym film się trzyma jest Renee Zellweger. Jest to rola typowo oscarowa, z wszystkim co członkowie Akademii sobie cenią. Renee przechodzi sporą metamorfozę, a jej sposób grania jest intensywny, narysowany grubą krechą i pociągnięty do maksimum. Chociaż miałam momentami wrażenie, że aktorka trochę tę rolę szarżuje i dociska, to jednocześnie uwierzyłam jej całkowicie i nie można zaprzeczyć, że ma w sobie całą charyzmę odgrywanej gwiazdy scenicznej. Mówi się, że to między Zellweger a Johanson odbędzie się walka o Oscara w przyszłym roku. Tej drugiej jeszcze w Historii małżeńskiej nie widziałam, ale Renee to zdecydowanie mocna zawodniczka.
Trochę żałuję, że film wyszedł tak schamatycznie, bo Judy Garland zasługiwała na coś więcej. Szczególnie, że wybór tego okresu w jej życiu nakierował świetnie temat filmu - gwiazda, wychowana na scenie, która nie może w pełni świadomie na niej funkcjonować, a jednocześnie nie potrafi bez niej żyć. Także, do obejrzenia dla Renee i fanów Judy Garland.


Joker (2019), reż. Todd Phillips

źródło
Hype na Jokera jest wręcz niesamowity, naprawdę niewiele jest filmów, które polecają mi wręcz wszyscy. Nawet osoby, z którymi o filmach zazwyczaj nie rozmawiam. Stwierdziłam, że poczekam z seansem, aż się trochę w kinach rozluźni. I to był chyba błąd, bo oczekiwania rosły, a szczątkowe opinie składały się w nadzieję na rzecz o społeczeństwie i jego przyszłości we współczesnym świecie. Bez oczekiwań zdecydowanie byłoby przyjemniej oglądać Jokera.
Przedstawiony przez Phillipsa obraz śledzi losy kultowego czarnego charakteru, Jokera (Joaquin Phoenix), człowieka zepchniętego na margines. To nie tylko kontrowersyjne studium postaci, ale także opowieść ku przestrodze w szerszym kontekście.
Dobrze, najpierw ustalmy jedną rzecz - Phoenix ma tutaj rolę oscarową, w pełni zasługuje na wszystkie zachwyty. Inny aktor na jego miejscu mógłby przesadzić, zagrywać się na siłę, a u Phoenixa jakoś wszystko się zgadza, szaleństwo wypływa mu prosto z trzewi. To wykon kompleksowy, Jokera ma w oku, ma w ruchach, ma w samej budowie ciała, przeraźliwie wychudzonej, ma nareszcie w przekonywujących napadach śmiechu. Naprawdę za każdym razem kiedy wybuchał śmiechem miałam ciary i gardło mi się ściskało - z jednej strony śmiech, a z drugiej ten błysk w oku i przeraźliwy kaszel. To jest naprawdę aktorski majstersztyk, którego szkoda byłoby nie docenić. Druga sprawa to bardzo dobrze pokierowany portret psychologiczny i obraz choroby psychicznej. To całościowo trzyma się kupy i robi piorunujące wrażenie. Bardzo dobrze wypadają także zdjęcia i muzyka, chociaż, jak już wielu wspomniało, są trochę wtórne.
No, ale przejdźmy do narzekania. Otóż, trochę nie rozumiem co twórcy chcieli tym filmem powiedzieć. Wypływa tutaj tematyka podziału społeczeństwa, że już za moment kilka procent ludzi na świecie będzie miało w kieszeni większość światowych pieniędzy. W tak oryginalnym filmie z serii origin story antybohatera szkoda, że problem pokazany jest tak schematycznie. Bo mamy czarno-biały podział: ludzie bogaci są źli, to w większości chamy, którzy traktują biednych jak śmieci, także generalizacja społeczeństwa pełną gębą. Najgorsze jednak, że służy to tutaj trochę jako usprawiedliwienie czynów Jokera, który cały film dostaje po dupie od bardzo „złych ludzi”. Co w takim razie Joker chce nam powiedzieć? Że szykuje się krwawa jatka, anarchia, jeżeli rządzący nie zmienią systemu. Halo?! Czy nikt nie zauważył, że na czele tej rebelii staje chory psychicznie, najbardziej pokręcony antybohater, szalony zabójca? A masy, które za nim idą nie wychodzą z pomysłami na zmiany, chcą tylko rozwalić to, co jest? Mam wrażenie, że film w niekorzystny sposób wybiela postać Jokera, który jednak antybohaterem zostać powinien.
Podstawowym więc problemem jest robienie z tego filmu czegoś więcej, niż jest. Traktując go jako kolejny film o superbohaterach wypada bardzo dobrze, oryginalnie, całe origin story trzyma się kupy i należy do najciekawszych w gatunku. Próby wyciągania z niego jakiegoś komentarza społecznego sobie jednak odpuszczam, bo nic odkrywczego i wartego uwagi tu nie znajduję.

Jojo Rabbit (2019), reż. Taika Waititi

źródło
To chyba jeden z najbardziej oczekiwanych przeze mnie filmów tego roku. Taika Waititi do tej pory idealnie wpasowywał się w moje poczucie humoru: Co robimy w ukryciu to czysta rewelacja, a Thor Ragnarok świetnie pokazuje wesołe podejście do tematyki kina superbohaterskiego. W najnowszej produkcji jest odważnie, bo na warsztat Waititi bierze temat II wojny światowej. I robi to na wesoło.
Gdy niemiecki chłopiec (Roman Griffin Davis) znajduje młodą Żydówkę (Thomasin McKenzie), którą ukrywa na strychu samotnie wychowująca go matka (Scarlett Johansson), jego świat staje na głowie. Mając u boku jedynie idiotycznego wymyślonego przyjaciela, którym jest nikt inny jak sam Adolf Hitler (Taika Waititi), Jojo musi teraz stawić czoła swemu ślepemu nacjonalizmowi.
Od pierwszych scen możemy być pewni jednego - wyśmiewać się będziemy ostro, po bandzie. Oczywiście dobrze wiedziałam, że idę na komedię, więc wszystko przyjęłam z dystansem (a jest on tutaj niezbędny) i uśmiechem na twarzy. Sceny bawią widza i zapadają w pamięci, wspomnieć warto chociażby wizytę Gestapo w domu Jojo i niekończący strumień powitań „Heil Hitler”. Humor sytuacyjny zdecydowanie stoi na wysokim poziomie, a do tego dochodzi kilka ciekawych żartów słownych. Na dodatek aktorzy mogą zabłysnąć komediowym talentem (szczególnie sam Waititi). Jednak mam z tym filmem mały problem. Jaki, już tłumaczę.
Reżyser chciał pokazać wojnę oczami dziecka, także wszystko jest trochę w krzywym zwierciadle, szczególnie, że Jojo jest ogromnym poplecznikiem Hitlera. Całość jest kolorowa i beztroska, żarty sypią się workami, często dość rubaszne i mocne. Później, następują pewne dramatyczne sceny, które w tej barwnej otoczce nie wybrzmiewają do końca tak, jak mogłyby. Bo postaci zbudowane są na dobrym gruncie, ich cele i charaktery są jasne, ale w momencie tragicznym okazuje się, że cała historia nie rezonuje w widzu. Albo nie wykorzystuje w pełni potencjału, bo wszyscy wiemy, że ten zabieg jest możliwy (od razu na myśl przychodzi film Życie jest piękne).
Jednak pomijając to poplątanie w dramatyczno-komediowym względzie, film jest dobry. W humorystyczny sposób pokazuje bezsens wojny, jej okrucieństwo i głupotę ludzi nawołujących do walki. Przekaz pacyfistyczny jest jasny, a jednocześnie pokazany w łatwo strawny sposób. Natomiast aktorsko warto wspomnieć o dwóch nazwiskach. Zacznę od reżysera, który wziął na barki postać Hitlera i bardzo dobrze, że nie powierzył tego nikomu innemu. Waititi ma świetne wyczucie komedii i potrafi z każdej sceny wycisnąć maksimum potencjału humorystycznego. Świetnie wypada partnerujący mu Roman Griffin Davis. Jednak prawdziwą gwiazdą Jojo Rabbit zdecydowanie jest Scarlett Johanson. Ja nigdy szczególnie za nią nie przepadałam, ale tutaj robi piorunujące wrażenie. Jest lekka i zabawna, a jednocześnie niesie ze sobą ciężar i tragedię, a łączy to w sposób perfekcyjny. Moment, w którym odgrywa scenkę powrotu męża z frontu to aktorska perełka. Podsumowując: warto, chociaż spodziewałam się czegoś więcej.

Waves (2019), reż. Trey Edward Shults

źródło
Waves przed seansem wiedziałam tylko tyle, że klimatem porównywany jest do zdobywcy Oscara z 2017 roku, Moonlight. W sumie to tyle mi wystarczyło, żeby wybrać ten film na American Film Festival.
Życie Tylera (Kelvin Harrison Jr.) wydaje się idealne. Chłopak ma dobre stopnie, świetnie idzie mu w sporcie, a dodatkowo umawia się z piękną dziewczyną. Wystarczy jednak kilka złych decyzji, niefortunnego splotu wydarzeń, by wszystko zaczęło się sypać. Jednocześnie młodsza siostra Tylera, Emily (Taylor Russell) żyje w cieniu brata. Wycofana, nie biorąca aktywnego udziału w życiu rodzinnym, ani szkolnym, stara się nie wyróżniać z tłumu. Wszystko zmienia się, gdy pewnego dnia zostanie zaproszona na randkę.
Początek filmu z miejsca wciąga widza w świat bohaterów. Duża tutaj zasługa sprawnego montażu, kamera porusza się dynamicznie, momentami aż kręci się w głowie, a oglądając sceny zapasów ma się wrażenie, że jest się w ferworze walki. Ten montaż zdecydowanie zasługuje na pochwałę. Tak samo zresztą jak zdjęcia, raz nasycone kolorami, raz mroczne, idealnie korespondujące z treścią.
To, co mnie w filmie najmocniej zaskoczyło to podział na dwie części, oddzielone dość grubą krechą. Po momencie, w którym historia jednego bohatera dociera do punktu kulminacyjnego pokazane jest rozwiązanie jego sytuacji i przeskakujemy do drugiej postaci, która będzie tą główną przez kolejną połowę filmu. Na początku tego skoku miałam problem z wsiąknięciem w nowy wątek, ale wkręcenie się znowu nie trwało długo. Sprawność, w jaki zmontowany jest ten film, nie pozwala nam go nie docenić. Warto też wspomnieć o bardzo równym występie aktorów - naturalność w każdym z nich od razu nas przekonuje i pozwala uwierzyć w przeżywane przez nich emocje. Szczególnie jednak wyróżniają się Kelvin Harrison Jr. i Taylor Russel, którzy są głównymi postaciami poszczególnych segmentów. Niosą na barkach ładunek emocjonalny tego filmu i przeprowadzają widza przez swoje przygody z lekkością i zaangażowaniem.
Historia jest przejmująca, dociska temat ludzkiej omylności do maksimum. Bohaterowie popełniają błędy i ponoszą ich konsekwencje, w danym momencie wydaje im się, że znajdują się w sytuacji bez wyjścia, że gorzej być nie może, po czym błądzą jeszcze trochę. Waves porusza tak wiele tematów, że każdy może znaleźć w nim coś dla siebie. Pozornie szczęśliwa rodzina, bogata, kochająca się nagle zaczyna się rozpadać. Ambicje ojca przekładają się na upór syna, nastoletnie problemy nawarstwiają się, tworząc przeszkody nie do pokonania i nikt tak naprawdę nie spodziewa się dokąd zaprowadzi nas ta historia. Z łatwością udzielane sądy, wylewanie nienawiści w Internecie, lekkość w wyklikaniu komuś życzenia śmierci. Zarazem to historia o stracie, o miłości, o wybaczeniu, o wszystkim co ludzkie, opowiedziana w piękny sposób. Waves zdecydowanie warto obejrzeć.

Knives out (2019), reż. Rian Johnson

źródło
Kryminały to raczej nie moja bajka. Co prawda zdarzają się wyjątki, jak serialowy Sherlock, ale raczej nie czekam na żaden tytuł z wytęsknieniem. Knives out gatunkiem raczej mnie odstraszało, no bo co można ciekawego pokazać w kolejnym, reklamowanym jako „klasycznym”, kryminale. Jednak obsada skutecznie zachęciła do wizyty w kinie. Poszłam, a po seansie byłam zachwycona.
Detektyw Blanc (Daniel Craig) bada sprawę śmierci bogatego pisarza (Christopher Plummer), głowy ekscentrycznej rodziny. Wszyscy jego krewni są podejrzani. 
Jeżeli ktoś oglądał chociaż jeden kryminał na podstawie książek Agathy Christie to poczuje się tutaj jak w domu. Wszystkie elementy jej powieści w Knives out znajdziemy - morderstwo (w tym przypadku przedstawione jako samobójstwo), podejrzani znajdujący się w jednym miejscu (z czego każdy z nich ma coś za uszami) motyw do zabójstwa (jednak nikt się nie przyznaje) i na dodatek detektyw zatrudniony zostaje przez tajemniczą postać. Jednak sposób prowadzenia filmu jest tak świeży, że trudno tutaj się nie zachwycić. Scenariusz ciągnie widza różnymi, krętymi ścieżkami, dorzucając kolejne elementy układanki, które próbujemy posklejać do kupy, ale idzie nam mozolnie. Bardzo możliwe, że przez fakt, że teoretycznie to my znamy rozwiązanie od początku, a bohaterowie kręcą się w kółko. Dodatkowo cała paleta świetnych, charakternych postaci pozwala nam ekscytować się każdą kolejną sceną. Daniel Craig na początku mnie odstraszył, bo jego bohater czasami przypomina karykaturę osoby z tą swoją manierą mówienia. Jednak im dłużej z nim przebywamy tym bardziej wkręcamy się w ten dziwny rodzaj charakteru. Na drugim planie roi się od świetnych występów: Jamie Lee Curtis jako pewna siebie kobieta z klasą, Don Johnson żyjący w cieniu swojej żony, słodka i lekko roztrzepana Toni Collette i zblazowany Chris Evans. Na pierwszym planie przede wszystkim znana z Blade Runner 2049 Ana de Armas, która daje nam bardzo równy pokaz umiejętności. Nie ma tam słabego ogniwa, wszyscy walczą o wspólny cel i razem dają nam ucztę aktorską. W przypadku tego tytułu wypada też wspomnieć o montażu, który sprawia, że film ma odpowiednie tempo, a scena początkowego przesłuchania długo zapada w pamięci.
To, czym Knives out zyskuje moje głębokie uznanie jest jednak fakt, że pod przykrywką klasycznego kryminału mówi o aktualnych problemach. W tym przypadku traktuje o imigrantach, czasami robi to wprost, kiedy podczas imprezy bogacze dywagują czy powinno się ich wpuszczać czy nie, ale przede wszystkim chowa temat pod powierzchnią zagadki kryminalnej. Robi to na tyle zgrabnie, że kiedy dochodzi do wielkiego odkrycia, a bohaterowie mówią o winnych i niewinnych, to równie dobrze mogli mówić o Ameryce i imigrantach. Cudeńko!

Ukryte życie (2019), reż. Terrence Malick

źródło
Terrence Malick ma nade mną jakąś magiczną władzę i nic nie mogę na to poradzić. Wszyscy się niesamowicie męczą na jego filmach, a ja jestem oczarowana. Tak to już jest, ja się przyzwyczaiłam. Dlatego kiedy usłyszałam, że najnowszy tytuł będzie można zobaczyć w ramach American Film Festival to wiedziałam, że muszę zapolować na bilety. Oczywiście, znowu jestem pod wrażeniem.
Podczas II wojny światowej Austriak Franz Jägerstätter (August Diehl) wiedzie spokojne życie u boku swojej żony (Valerie Pachner) i dzieci. Kiedy przychodzi wezwanie do wojska odmawia walki w szeregach niemieckiej armii. 
To jest tego typu film przy którym nie będę się upierać, że jest rewelacyjny. Jednak ja go tak odbieram. Z kinem Malicka często mam takie coś, że nie potrafię racjonalnie wymienić dlaczego film mi się spodobał. To raczej takie uczucie, jakaś chemia, która niesamowicie na mnie działa. Często narzekam na filmowe nadużywanie patosu i pewnej egzaltacji, a u Malicka jakoś to dla mnie ma sens i pasuje idealnie.
Ukryte życie wydaje się bardziej przystępne niż ostatnie filmy reżysera. Przede wszystkim monologi wygłaszane z offu tutaj mają racjonalne wyjaśnienie w postaci odczytywania korespondencji głównych bohaterów. Natomiast temat przewodni też jest jasny, bo tym razem film oparty jest na faktach i znanym przypadku Jägerstättera.
Moim zdaniem Malick świetnie pokazuje to załamanie wiary w człowieku, poszukiwanie odpowiedniej ścieżki, zagubienie. Robi to, posługując się postaciami opartymi na prawdziwych osobach, ale ponownie nie dopatrzymy się tutaj odpowiednio psychologicznie zarysowanych charakterów. Znowu będą oni trochę oderwani od rzeczywistości, wyidealizowani i uduchowieni. Jednak dla mnie ta walka ze zdaniem reszty społeczeństwa, stawanie okoniem do całego otoczenia przełożyło się w sposób logiczny, a przede wszystkim pasujący do całości.
Klimat filmu ponownie sprawia, że rozklejam się niemal od początku i chlipię później przez cały seans (trzygodzinny, chciałabym zaznaczyć!). Nie dość, że Malick ma umiejętność składania zdjęć, muzyki i monologów, które wywułują u mnie gulę w gardle, to jeszcze w Ukrytym życiu pokazuje przepiękną historię miłosną. Chociaż wiem, że tematów ważnych było w filmie sporo, to jednak właśnie ta miłość zostanie mi w pamięci na dłużej. Dzięki długim ujęciom z prologu, na którym obserwowaliśmy sielankową codzienność dwójki bohaterów, później przeżywamy z nimi ból rozstania.
W Ukrytym życiu udało się reżyserowi dobrać świetną obsadę. August Diehl i Valerie Pachner są cudowni, ekspresyjni w swoim wycofaniu, samym wzrokiem i niewielkim gestem potrafią pokazać więcej niż niejeden słynny hollywoodzki aktor. Przyznaję się, że z tej dwójki największym odkryciem jest dla mnie Valerie - w pewnym momencie filmu wystarczyło, że słyszałam jej głos i już ponownie się rozklejałam. Drugim objawieniem filmu był autor zdjęć, Jorg Widmer. Naprawdę myślałam, że to znowu Lubezki, bo ujęcia są przepiękne, wręcz zapierające dech w piersiach. Także to nazwisko, które warto śledzić.
To oczywiście nie jest film dla każdego i jeżeli ktoś jest antyfanem Malicka to raczej mu się nie spodoba. Prawda, że reżyser schodzi trochę na ziemię, nie jest tak oderwany od rzeczywistości jak przy poprzednich tytułach, ale to wciąż Malick. Przeciągnięte ujęcia natury, głos z offu i filozofowanie. Jednocześnie coś, co robi najlepiej mojej duszy.


Oprócz tego oglądałam:

  • Dżentelmeńska umowa (1947), reż. Elia Kazan - obejrzany w ramach retrospektywy Gregory'ego Pecka na AFF. Bardzo lubię stare kino, a w tym przypadku nawet temat jest wciąż aktualny. Na warsztacie: rasizm i antysemityzm, przyklejanie ludziom łatek. Najciekawiej wypada temat bohaterów, którzy mówią, że gardzą rasizmem, a jednak kiedy mają szansę coś z tym problemem zrobić stoją i się przyglądają. Słabo natomiast wypada natomiast wątek miłosny. Peck świetny!
  • O dziewczynie, która wraca nocą sama do domu (2014), reż. Ana Lily Amirpour - kino niezależne w horrorowej, groteskowej, surrealistycznej otoczce. Dziewczyna-wampir, która jawi się jako strażnik małej mieściny, Bad City, każe ludzi za nieodpowiednie zachowanie. Wszystko bardzo art-housowe z genialną ścieżką dźwiękową, cudownymi czarno-białymi zdjęciami i świetnymi rolami aktorskimi. No i wspaniała rola kota!
A Wy, co widzieliście w listopadzie? Co polecacie?

Szukaj w tym blogu

Szablon dla Bloggera stworzony przez Blokotka