środa, 27 maja 2020

„Biały piasek” #1 i #2 - Sanderson w wersji komiksowej


*Biały Piasek 1&2*
Brandon Sanderson, Hoskin Rik, Gopez Julius

*Język oryginalny:* angielski
*Tytuł oryginału:* White Sand
*Gatunek:* fantasy
*Forma:* komiks
*Rok pierwszego wydania:* 2016 & 2018
*Liczba stron:* 160 & 160
*Wydawnictwo:* MAG
Teraz jednak widzę go, czuję w sobie, jak zapomnianą piosenkę z dzieciństwa. A piasek jest piękny. Żywy.
*Krótko o fabule:*
Na planecie Taldain legendarni mistrzowie piasku ujarzmiają tajemne moce i w spektakularny sposób manipulują piaskiem. Ale kiedy w wyniku spisku zostają wymordowani, najsłabszy spośród nich, Kenton, wierzy, że jako jedyny ocalał. Otoczony przez wrogów, zawiera niespodziewany sojusz z Khriss –zagadkową kobietą z Cieniostrony, która skrywa własne tajemnice.
- opis wydawcy 

*Moja ocena:*
Wystarczy przeczytać jakąkolwiek opinię, którą wyraziłam na temat książek Sandersona, żeby wiedzieć jak ogromnie wielbię jego twórczość. Wyobraźnia, kreowanie bohaterów i światów przedstawionych przez tego autora, porządnie zbudowane charaktery i tempo akcji wzbudzają we mnie niezmiennie podziw oraz zachęcają do licznych powrotów do jego twórczości. Jako że sukcesywnie zbieram wszystkie pozycje napisane przez Sandersona, zakupiłam także dwa tomy Białego piasku, czyli komiksu stworzonego na podstawie jego opowiadań.

W kwestii powieści graficznych jestem kompletnym laikiem. Do tej pory czytałam pierwszy tom opowieści o Sandmanie Neila Gaimana (świetna rzecz, polecam) i trzy części Paper Girls (przednia zabawa). Tytułów do porównania mam zatem niewiele, ale wystarczająco, żeby ze smutkiem określić Biały piasek jako najsłabszy z nich.

Jak to się stało, że mistrz Sanderson mnie rozczarował? Okazało się, że krótka forma, jaką jest komiks, nie wystarczyła na rozwinięcie skrzydeł, rozbudowanie świata czy bohaterów. Oczywiście sam pomysł był ciekawy, a ilustratorzy stanęli na wysokości zadania, tworząc bardzo jednorodny, ułożony świat. W tym jednak był pierwszy problem. Sama kreska nie odznaczała się niczym szczególnym, na dodatek wiele ze stron wyglądało bardzo podobnie, przodowały takie same barwy i zbliżone do siebie pod względem estetycznym sceny. Brakowało w tym jakiejś ekscytacji i prób eksperymentów, wszystko było poprawne, graficznie dobre, ale na płaszczyźnie wizualnej obyło się bez zachwytów.

źródło
Niestety, nie lepiej było z samą historią. Uważam, że gdyby Sanderson usiadł i napisał to w formie powieści to byłabym zadowolona, bo sporo pojawiło się interesujących wątków. Mistrzowie Piasku, jako tajemniczy, zamknięty na świat zewnętrzny zakon, o ścisłej hierarchii i zasadach, przekazujący wiedzę uzdolnionym uczniom. Ekspedycja, która przybyła aż z drugiej strony planety, zwaną Cieniostroną, ludzie różniący się wyglądem, sposobem ubioru, a także przekonaniami i kulturą. Polityczne zagrywki, dawne zatarcia, które wymagają zemsty, knowania i poszukiwania śladów ukochanego - sporo tutaj dobrych pomysłów. W formie komiksu jednak zupełnie się nie sprawdziły.

Winiłabym tutaj fakt, że przez to, że fabuła jest pospieszana brakuje dogłębnego poznania sposobu funkcjonowania tego świata. Czytelnik szybko zostaje zasypany informacjami, wątkami, bohaterami, grupami, tajemnymi mocami. Na tyle, że trudno cokolwiek naprawdę docenić. To raczej worek, do którego wrzucono masę pomysłów po czym ściśnięto go do granic możliwości. Wiadomo, że to zamierzona operacja, bo w komiksie to kreska i rysunki powinny dopowiedzieć sporo na temat świata przedstawionego i uczuć bohaterów. Kiedy jednak fabuła pędzi na łeb na szyję ciężko skupiać się na poszczególnych obrazkach.

Dlatego, z bólem stwierdzam, że Biały piasek to komiks raczej średni, w którym magicznego ducha prozy Sandersona czuć jako bardzo przytłumionego i skondensowanego. Jeżeli lubicie jego styl to polecałabym sięgać nadal po powieści, bo w przypadku komiksu brakowało czasu na odpowiedni rozwój. Z drugiej strony, jeżeli jesteście fanami autora, to na pewno warto się zapoznać - czytanie obu części zajmie Wam jeden dzień, a będzie to dołożona kolejna cegiełka do książek z uniwersum Cosmere. Także decyzję pozostawiam Wam, a sama się głęboko zastanowię czy sięgać po kolejny tom.

wtorek, 19 maja 2020

Filmy o dorastaniu warte uwagi, czyli polecam tytuły kina młodzieżowego

Kino młodzieżowe to ogromna część przemysłu filmowego, która miała, ma i będzie miała się dobrze. Co prawda styl tych filmów ulega zmianie wraz z kolejnymi latami, ale co jakiś czas pojawiają się perełki, które mocniej zostają w pamięci. Ja już od dawna nastolatką nie jestem, ale wciąż bardzo lubię do tego typu kina wracać. Gatunek coming-of-age, który nie ma jakiegoś ładnego przełożenia na język polski (chyba że ma, a ja o tym nie wiem?) potrafi zarówno sprawić sporo przyjemności z oglądania, jak i pokazać trudności dorastania oraz zmiany, z którymi młody człowiek musi się zmierzyć. W tym poście znajdą się tytuły, które szczególnie mnie poruszyły i zostały ze mną na dłużej, a przy tym niosły ze sobą ciekawe spostrzeżenia na temat nastoletnich lat i licznych zmagań, które na młodzież czekają. Nie będzie tutaj filmów tworzonych typowo dla frajdy i bardzo lekkich nastoletnich romansów (chociaż takie też zdarza mi się oglądać). Zaczynajmy.


To film, który widziałam niedawno i niejako skłonił mnie do stworzenia całej tej listy. Kaylę (Elsie Fisher) poznajemy podczas jej ostatnich dni spędzonych w ósmej klasie. W wolnym czasie nagrywa vlogi, w których opowiada o problemach nastolatków i sugeruje jak sobie z nimi radzić. Schemat jest prosty: niepewna dziewczyna zyskuje na pewności siebie i zaczyna akceptować swój wygląd, osobowość, otwiera się na świat. Jednak to, w jaki sposób Ósma klasa przedstawia ten problem jest prawdziwą wartością filmu. Realizm dociśnięty do tego stopnia, że drżałam na myśl o kolejnych scenach, bałam się jak bohaterka w następnej sytuacji sobie poradzi. Jej strach przed rówieśnikami i chęć zabłyśnięcia wyglądały jednocześnie irracjonalnie i boleśnie prawdziwie. Wydaje mi się, że wiele osób boryka się z takim problemem: odwagi potrzebnej do wizyt towarzyskich i wiążącej się z tym poddawaniem się ciągłej ocenie. Niektóre charaktery radzą sobie z tym lepiej, inne gorzej. Na szczęście film idealnie wszystkimi trudnymi tematami manewruje i pięknie przekazuje lekcję samoakceptacji, miłości do samego siebie. Na dodatek wspaniała jest tutaj relacja Kayli z ojcem, ukazująca trudy rodzicielstwa, ale zarazem pokazująca nieskończone pokłady miłości do dziecka.


Debiut Grety Gerwig to prawdziwy dynamit wśród filmów młodzieżowych, który doczekał się kilku nominacji oscarowych. W tym przypadku to chyba ta zdolność reżyserki do prowadzenia fabuły i świetnie sportretowane postacie nakręcają zachwyt nad całością. Lady Bird (Saoirse Ronan) pragnie wyrwać się ze swojego domu, zyskać niezależność, a zarazem wie, że trudno będzie dostać się na wymarzone studia. Dziewczyna jest kłębkiem przeróżnych emocji, które zmieniają się jak w kalejdoskopie. Nastoletnie hormony zdecydowanie dają o sobie znać, a w filmie żadnego z tych stanów emocjonalnych nie bagatelizujemy, każdy traktowany jest z szacunkiem dla przeżywającej je bohaterki. Lady Bird stara się przez cały film stać dziewczyną wyjątkową i oryginalną, dąży do bycia niezależną i marzy o sukcesie za wszelką cenę. To bohaterka odważna, która idzie po swoje, po drodze ucząc się jak być wdzięczną za to, co już posiada.
W tym wszystkim wspaniała relacja między matką a córką, która jest bardzo intensywna, pełna sprzeczek, ale pod spodem ma całą masę uczucia. Po obejrzeniu Lady Bird odczuwałam mocno tęsknotę za tymi młodzieńczymi latami spędzonymi w domu, wypełnionymi marzeniami jak to będzie wyglądało moje dorosłe życie.


Film Richarda Linklatera to spory eksperyment w świecie kina, który się opłacił. Był tworzony na przestrzeni jedenastu lat i to wręcz dosłownie zapis dojrzewania głównego bohatera i aktora w jednym. Tym razem nie potrzebna była charakteryzacja i kilkoro aktorów do jednej roli, po prostu co jakiś czas ekipa się spotykała, żeby dokręcić dalsze losy rodziny. Główny bohater przechodzi przez kolejne życiowe sytuacje, jest przez nie kształtowany, zmienia się pod ich wpływem, każdy mały szczegół ma wpływ na jego życie. To bardzo wolny film, bez zaskakujących zwrotów akcji, bez konkretnego zarysowania fabuły - ot, oglądamy kolejne dni, jakich pełno w każdym okresie dojrzewania. Boyhood wypełniony jest takimi prostymi scenami z codziennego życia, ale jeśli znacie Linklatera to wiecie, że jego czarodziejska dłoń sprawia, że ogląda się to cudownie. Film pokaże nam, że dzieciństwo to prawdziwie magiczna część naszego życia, w której sporo sytuacji ma wpływ na nasz późniejszy charakter. Jednak każdy kolejny etap jest równie ważny, daje nam nowe szanse i pozwala na nowe przygody. A dodatkowo Boyhood ucieka od zbędnego sentymentalizmu i widząc przemijające życie pozwala sobie uświadomić, że tak to już jest, ale nie wyciska morza łez nad utraconymi latami.


Ten film z pozoru wydaje się dość typową historią o nastolatkach, a po obejrzeniu zwiastuna można myśleć, że to kolejny z serii: cichy chłopak z liceum poznaje dziewczynę i się w niej zakochuje. Nawet początek filmu na to wskazuje: Charlie (Logan Lerman), nieśmiały nastolatek zaczyna ostatni rok w liceum i bardzo chciałby znaleźć w końcu przyjaciół. Na jego drodze stają Patrick (Ezra Miller) i Sam (Emma Watson), którzy przyjmą go do swojej paczki odmieńców.
Ten film darzę sporym sentymentem, jakieś dziewięć lat temu przeczytałam książkę i kompletnie mnie zachwyciła. Ekranizację wyreżyserował sam autor pierwowzoru, więc możemy mieć pewność, że w tym przypadku całość przedstawiona zostanie rzetelnie i bez większych dziur fabularnych. Natomiast sam Charlie pokaże nam, że traumy trzeba przepracować, że nie zapomina się o nich z dnia na dzień, ale towarzystwo bliskich osób pomaga nam sobie z nimi radzić. Na dodatek sporo tutaj świetnych cytatów i wspaniałej muzyki, a wszystko zagrane jest z pełnią energii i charyzmy bijących od Lermana, Watson i Millera. Scena, w której Sam wychyla się przez szyberdach samochodu przy dźwiękach Heroes Bowiego stała się już kultowa.


Przenosimy się w zupełnie inne rejony filmów o dorastaniu. Tym razem mamy do czynienia z przykładem dramatycznej sytuacji, która nadal ma miejsce we współczesnym świecie, chociaż niewiele osób zdaje sobie z tego sprawę. To historia pięciu sióstr, zamieszkujących jedną z tureckich wiosek. Jedna spontaniczna wycieczka kosztuje je areszt domowy i przymuszenie do szybkiego wyjścia za mąż. Oglądając tamtą rzeczywistość naprawdę mamy wrażenie, że cofamy się w czasie, bo trudno się pogodzić z tym, że nadal takie wydarzenia mogą mieć miejsce. Zarazem to piękna historia o siostrzanej miłości, kobiecym wsparciu, porusza temat młodzieńczego buntu i poszukiwania wolności. Dorośli w Mustangu sportretowani są jako obrońcy tradycji, konserwatyści, pozbawieni empatii, zmuszający dziewczyny do wyjścia za mąż wbrew ich woli. Natomiast one mają wsparcie tylko w sobie nawzajem. Atmosfera tego filmu potrafi zaczarować, a człowiek kompletnie wciąga się w tę historię i kibicuje całej piątce dziewczyn. Momentami klimat przypomina ten znany z Przekleństw niewinności Sofii Coppoli, więc jeżeli się Wam podobał to koniecznie sięgnijcie po Mustang.


Jeden z najlepszych seansów, na których byłam w ostatnich latach. W przypadku The Florida Project mamy wręcz do czynienia z podwójnym dorastaniem: z jednej strony obserwujemy perypetie młodej matki, która stara się łapać dorywcze prace, żeby przeżyć do końca miesiąca, a z drugiej: jej córki, beztroskiej kilkuletniej dziewczynki. W filmie sprytnie połączono przygnębiającą historię osób żyjących na granicy społeczeństwa, wyrzutków, którzy próbują związać koniec z końcem z lekkością i prostotą świata obserwowanego oczami dziecka. Dzięki temu nic w The Florida Project nie jest jednoznaczne - wśród mieszkańców obskurnego motelu znajdzie się mnóstwo okazji do uśmiechu i beztroskiej wolności, która sprawia, że dziecko czuje się w tej sytuacji swobodnie. Będziemy także świadkami scen mocno kontrowersyjnych, jak chociażby ta, w której matkę odwiedza mężczyzna, a dziewczynka w tym momencie czeka za ścianą, biorąc kąpiel. Całość skłania do ciekawej dyskusji na temat tego jak dalece liczy się szczęście dziecka, będącego blisko matki, a w którym momencie patologiczne zachowania przekraczają granicę. Na dodatek całość jest przepiękna od strony wizualnej i zagrana fenomenalnie przez naturszczyków: Bria Vinaite i Brooklynn Prince, a także profesjonalnych aktorów, na czele z Williamem Dafoe. Naprawdę warto The Florida Project zobaczyć.


Film, który ma wszystko co standardowy film o dorastaniu mieć powinien: młodzież, która myśli o związkach, szuka ścieżki, którą chce podążać w dorosłym życiu, przechodzi przez różne fazy w kontaktach z rodziną. Jednak spokojnie - nic w Waves nie będzie krzyczało schematem, począwszy już od oryginalnej budowy, bo film to tak naprawdę dwie historie, co prawda połączone, ale mające innego głównego bohatera. Cała strona techniczna, a także ekipa aktorska sprawiają, że seans z perspektywy czasu wspomina się wręcz magicznie. Najważniejsze jest jednak sportretowanie bohaterów, a są to nastolatkowie z krwi i kości. Przechodzą przez okres buntu, nie radzą sobie z panowaniem nad gniewem, pakują się w kabałę i próbują z niej wyjść tak, jak potrafią i najlepiej bez wiedzy dorosłych. Kończy się na tym, że dostajemy historię o próbach poradzenia sobie z żalem, poruszającą tematy empatii i mowy nienawiści w Internecie. To, że nastoletnich głównych bohaterów mamy aż dwójkę pozwoli spojrzeć na problemy młodzieńczych lat z szerszej perspektywy, przyjrzeć się zmieniającym się nastrojom, które podkreśla świetna muzyka i zdjęcia. Trey Edward Shults nikogo nie osądza, jedynie prezentuje wydarzenia, starając się zrozumieć jak do nich doszło, co mogło mieć wpływ na taki obrót spraw. To świetny film, dzięki któremu chętnie będę śledzić karierę reżysera.

Myślałam, że prostą sprawą będzie wybranie tych ulubieńców, jednak trochę mnie temat przerósł. Sporo tytułów jeszcze na listę by wskoczyło, ale nie chcę jej przeciągać w nieskończoność, więc wymienię kilka filmów na dokładkę. 400 batów jako zupełny klasyk filmów coming-of-age, w którym przedstawiona została chęć buntu, dziecięca energia, która napędza akcję. Persepolis prowadzona z perspektywy dziecka, które nie jest świadome zmian dookoła, a wraz z kolejnymi latami zaczyna marzyć o rebelii przeciw absurdalnym nakazom. Spirited away, w którym Chiro dopiero w magicznej krainie duchów odkrywa prawdziwą rolę odwagi, która przychodzi, kiedy naprawdę jej potrzebujemy. Labirynt Fauna, niby kolejna fantastyczna opowieść, ale przedstawiająca świat, w którym Ofelia musi uciekać do wytworów wyobraźni, żeby poradzić sobie z brutalnością otaczających ją realiów. Oprócz tego klasyki gatunku jak Breakfast Club, Buntownik bez powodu, Przekleństwa niewinności a także trochę bardziej niezależne: MoonlightJuno, Donnie Darko, Tamte dni tamte noce, Życie Adeli czy Lato miłości. Każdy wart obejrzenia.
Co byście ujęli w swojej liście ulubieńców filmów coming-of-age?


środa, 13 maja 2020

O Śmierci na wesoło - „Mort” & „Kosiarz” Terry Pratchett

*Mort*
Terry Pratchett

*Język oryginalny:* angielski
*Tytuł oryginału:* Mort
*Gatunek:* fantastyka
*Forma:* powieść
*Rok pierwszego wydania:* 1987
*Liczba stron:* 262
*Wydawnictwo:* Prószyński i S-ka
JAK SIĘ NAZYWA TO UCZUCIE W GŁOWIE, UCZUCIE TĘSKNEGO ŻALU, ŻE RZECZY SĄ TAKIE, JAKIE NAJWYRAŹNIEJ SĄ? - Chyba smutek, panie. [...] JESTEM ZASMUTKOWANY
*Krótko o fabule:*
Czasem nawet śmierć potrzebuje wakacji - a na Świecie Dysku, jedynej Płaskiej Ziemi we wszystkich wszechświatach, kościsty strażnik klepsydry życia uświadamia sobie, że tylko jedno może dać mu chwilę wytchnienia: terminator. Wybiera więc sobie Morta - chłopca gorliwie pragnącego zdobyć wiedzę, której stanowczo posiadać nie powinien.
- opis wydawcy

*Moja ocena:*
Pratchett to człowiek legenda wśród fanów fantastyki. Moja pierwsza styczność z jego twórczością miała miejsce dobrych kilka lat temu przy lekturze Koloru Magii. Pamiętam, że jakoś mnie nie zachwycił i stwierdziłam, że trochę poczekam z nadrabianiem reszty cyklu ze Świata Dysku. Po latach postanowiłam podejść do tego bardziej świadomie - poszukać, poczytać o konkretnych częściach i wybrać odpowiednie dla siebie książki. Nie wiem czy wiecie, ale cały cykl podzielony jest na kilka mini serii, które dotyczą konkretnych bohaterów, chociaż tak naprawdę to można traktować książki jako osobne powieści, bo każda radzi sobie dobrze w oderwaniu od reszty (dobra, co ja się znam, czytałam tylko trzy tytuły). W moim przypadku stanęło na cyklu o Śmierci, zapewne przez liczne cytaty, na które natykałam się w Internecie.

Nie będę owijać w bawełnę i od razu powiem, że Pratchett jakoś szczególnie mnie nie zachwyca. Jego styl jest bardzo specyficzny i jednych może oczarować, a innych znudzić - ja jestem gdzieś pośrodku. Doceniam inteligentny humor, bardzo ciekawe pomysły, ale nie jestem w tym stylu rozkochana. Po prostu.

Jednocześnie to jest tak, że lubię czytać Pratchetta. To dla mnie taka niezobowiązująca, lekka rozrywka, na dodatek w gatunku, który bardzo cenię. Mort to pierwsza wydana książka związana z przygodami Śmierci i muszę przyznać, że kostucha to postać z dużym potencjałem. Początkowo wydaje się, że to tytułowy chłopiec jest wiodącym prym bohaterem, jednak światło reflektorów szybko zabiera mu Śmierć, która próbuje poznać ludzi poprzez czynności, sprawiające im radość, jak wędkowanie czy upijanie się do nieprzytomności w barze. Prędko więc miałam w głowie podział, że o Śmierci czytało mi się świetnie, a o Morcie już trochę mniej. Nie zmienia to faktu, że jako wprowadzenie do cyklu książeczka okazała się naprawdę przyjemnym czytadłem.
*Kosiarz*
Terry Pratchett

*Język oryginalny:* angielski
*Tytuł oryginału:* Reaper Man
*Gatunek:* fantastyka
*Forma:* powieść
*Rok pierwszego wydania:* 1991
*Liczba stron:* 266
*Wydawnictwo:* Prószyński i S-ka
Jest śmierć i podatki, ale podatki są gorsze, bo śmierć przynajmniej nie trafia się człowiekowi co roku.
*Krótko o fabule:*
Śmierć zaginął, zapewne już gdzieś odszedł. A to prowadzi do chaosu, jaki pojawia się zawsze, kiedy ulega załamaniu ważny społecznie sektor usług. Pan Reg Shoe, aktywista Martwych Praw nagle ma więcej pracy, niż mógłby sobie wymarzyć. A niedawno zmarły mag Windle Poons budzi się w trumnie i odkrywa, że powrócił na świat jako zwłoki.
- opis wydawcy

*Moja ocena:*
Po Kosiarza sięgnęłam od razu po skończeniu Morta. Nie ma tutaj ciągłości i poza głównym bohaterem, Śmiercią i jej kompanem: rumakiem Pimpusiem, nie będzie tutaj wspólnych wątków. Wyciągam z tego kojący wniosek, że Świata Dysku wcale nie trzeba czytać po kolei, bo przygody są odrębne i książki radzą sobie dobrze jako samodzielna lektura. Nie wiem jak z resztą serii, ale tak wygląda to w przypadku tych dwóch tomów o Śmierci.

Kosiarz podobał mi się bardziej od Morta. I to jest chyba kwintesencja prozy Pratchetta, że jak żarty siądą to czytelnik będzie się świetnie bawił. W przypadku Kosiarza każdy wątek był równie ciekawy. Śmierć postanowiła spędzić resztę swoich dni jako pomocnik na farmie, więc będziemy świadkami tego jak świetnie radzi sobie z kosą, a nawet starcia z prototypem kombajnu. Oprócz tego śledzimy losy czarodzieja, który umiera dokładnie w momencie przejścia Śmierci na emeryturę. Z tego powodu zamiast pójść dalej staje się duchem zawieszonym między życiem a śmiercią. Jego perypetie, powrót do reszty czarodziejów, a następnie zapoznanie się z innymi nieumarłymi członkami społeczeństwa sprawiały sporo frajdy.

Krótko podsumowując, książki Terry'ego Pratchetta to lekka, niezobowiązująca lektura, z inteligentnym humorem, wykorzystująca wiele otaczających nas zjawisk i robiąca z nich dobrą zabawę. Dodatkowo, to pozycje, które napawają pozytywną energią, pokazują, że życie już takie jest, pełne wzlotów i upadków, a później każdego czeka powitanie Kostuchy i przejście na drugą stronę. Czasami warto się zabawić, czasami warto pójść pod prąd, żeby mieć co powspominać. I pamiętajcie, Windle Poons naprawdę żył pełną piersią dopiero kilka dni po śmierci, więc nigdy nie jest za późno.

piątek, 8 maja 2020

Dlaczego „Breaking Bad” odniosło taki sukces?

Breaking Bad - tytuł, który słyszałam w poleceniach od naprawdę wielu, wielu osób. Każdy kto go obejrzał twierdzi, że to kawał dobrego serialu, a fakt, że sama go nie widziałam było zaskoczeniem i szybko radzono mi go nadrobić. Przyznaję, że zawsze jest mi łatwiej zabrać się za coś świeżego, zacząć kiedy odcinków jest niewiele i później powoli czekać na rozwój fabuły. W przypadku Breaking Bad wiedziałam, że będę mieć do czynienia z czymś zamkniętym, na dodatek czymś, co okrzyknięto fenomenem wśród seriali. Na szczęście okazało się, że te pochlebstwa są całkiem zasłużone. Zamiast więc pisać standardową recenzję postaram się znaleźć odpowiedź na pytanie z tytułu posta w punktach poniżej.

1. Bohater przechodzący na „ciemną stronę mocy”

Kiedy sobie przypominam niepozornego Waltera White'a z pierwszego odcinka to trochę trudno jest mi dopasować go do człowieka z piątego sezonu. Oglądając początek widz nie potrafiłby nawet podejrzewać, w którą stronę fabuła się potoczy. Naprawdę rozumiem, że niektórzy przez to szybko wymiękną i zrezygnują z oglądania, bo rozpoczęcie może wskazywać, że serial jest „nie dla nich, ale tak serio: oni po prostu nie zdają sobie sprawy jak się to rozkręci i jakie emocje będą towarzyszyć kolejnym odcinkom.
Bardzo oryginalnym podejściem okazało się wybranie ścieżki głównego bohatera - tym razem porządny obywatel postanawia zejść na złą drogę, kierując się jak najlepszymi przesłankami. Im dalej, tym ciekawiej, zobaczymy jak zmiana wpływa na jego otoczenie, jego rodzinę, skąd się bierze chęć i siła do puszczenia się w tak niebezpieczny świat, a przy tym cała podróż jest niezwykle ekscytująca i pełna zaskoczeń. Emocje widza mogą się diametralnie zmieniać, bo w moim przypadku raz Waltowi kibicowałam, a raz wręcz miałam człowieka dość. Nie zmienia to faktu, że to jeden z najbardziej nieoczywistych, charyzmatycznych bohaterów serialowych.

źródło

2. Mieszanie scen lekkich z naprawdę mrocznymi, trzymającymi w napięciu

Breaking Bad poradził sobie świetnie z utrzymaniem balansu. Nie możemy określić, że to mocno mroczny serial, bo sporo tam też powodów do uśmiechu, ale na pewno nie powiemy, że to tytuł lekki i przyjemny. Oczywiście bliżej mu chyba do tej pierwszej kategorii (szczególnie w okolicach zakończenia serii), ale warto powiedzieć też o tej lekkiej stronie. W końcu znalazło się w nim sporo zabawnych momentów, żeby wymienić chociażby docinki wujka Hanka w roli głównej czy cięte, ironiczne wypowiedzi prawnika Saula i kultowe już teksty Jesse'go. Twórcy czasami mocno kombinowali i wypuścili nawet cały odcinek o łapaniu muchy (akurat mniej udany eksperyment, ale miało być zabawnie). Mając to wszystko na uwadze trzeba zaznaczyć, że chwilę po lekkiej scenie możemy być świadkami morderstwa z zimną krwią czy stresować się pełną napięcia sytuacją. Także rollercoaster emocji zapewniony.

3. Odpowiednio dobrani partnerzy w zbrodni

Podstarzały, chory na raka nauczyciel chemii i młody gniewny z podwórka, nadużywający narkotyków? Para to raczej nietypowa, ale na ekranie działa cuda. Nie od początku chwyta ich połączenie, ale z sezonu na sezon coraz bardziej widzimy, że to ich relacja będzie w centrum fabuły, ona przechodzi najciekawsze załamania i buduje się od zera do szczerego przywiązania. Pierwsze spotkania opierają się raczej na głupkowatych tekstach Jesse'go i pouczającym tonie Walta, to wręcz ogień i woda, nie potrafimy wyobrazić sobie, że mogą kiedyś być w stanie o siebie wzajemnie dbać i nawiązać więź. Taki odcinek, który najbardziej utkwił mi w pamięci i był dla mnie przełomem w ich relacji, to pichcenie na pustyni, gdzie utknęli po awarii akumulatora. Świetnie napisany, trzymający w napięciu i dający tej dwójce sporo czasu na budowanie relacji. Im dalej, tym więcej sytuacji pełnych napięcia i ściskających za gardło w sprawie tej dwójki, ale tym lepszym czyni to cały serial.
Warto też zaznaczyć, że relacje bohaterów w ogóle były najciekawszym elementem serialu, wrażenie robi nie tylko ta między Jessem a panem Whitem, ale także wewnątrz rodziny Walta i Skyler. To jak członkowie reagują na wieści o chorobie, jak starają się pomóc po traumatycznej akcji Hanka, ciągłe zastanawianie się co będzie jeżeli dowiedzą się o nowej profesji Walta, którzy z nich będą w stanie wybaczyć i iść do przodu, a którzy nie będą w stanie tego zaakceptować - to były kwestie, które najbardziej intrygowały i zmuszały widza do wymyślania wielu przypuszczeń.
źródło

4. Scenariuszowe niespodzianki

Jak ja lubię kiedy serial nie stawia na oczywiste rozwiązania, a stara się iść trochę na przekór, potrafi pozbyć się gracza, którego uważaliśmy za głównego i dalej działać jak dobrze naoliwiona maszyna. Twórcy zdecydowanie nie bali się eksperymentować przy Breaking Bad, usuwali z planszy postacie, które zaczęliśmy uważać za kluczowe i do ostatniej chwili trzymali widza w niepewności czy aby na pewno dany bohater przestaje mieć znaczenie, a może kolejny raz wyjdzie obronną ręką. Wspaniale także bawiono się detalami, fraza rzucona w trzecim sezonie mogła znaleźć odzwierciedlenie w piątym, często momenty, w których bohater wpadał w pułapkę były spowodowane ludzkimi potknięciami, a widz mógł uderzać się w czoło i wołać do bohaterów, że są głupi i „dlaczego Huell zabrał tę trawę no, przecież już mógł sobie odpuścić i byłoby wszystko pięknie.

5. Mocny technicznie

W kwestiach technicznych wszystko się w serialu zgadza: montaż jest w punkcik, czasami nawet dostajemy ciekawe sekwencje pod muzykę, zdjęcia są klimatyczne, no i aktorsko nie ma słabych punktów. Może w kwestii scenariusza czepiłabym się trzeciego sezonu, tam się na początku trochę wynudziłam. Chociaż, ogólnie często było tak, że pierwsze odcinki sezonu zwalniały tempo. Z perspektywy mogę powiedzieć, że to zagranie całkiem zamierzone i cóż - działa dobrze, bo powolne początki zaciekawiały na tyle, że człowiek zostawał do finału, zazwyczaj bardzo emocjonującego.
Warto też wyróżnić jak były kreowane nawiązania - często odcinek rozpoczynał się jakąś sceną, a dopiero później widzieliśmy jak do danej sytuacji doprowadzono  - czasami rozwiązanie było zamknięte w jednym odcinku, a czasami w prawie całym sezonie. Ogólnie, technicznie nie ma się czego w Breaking Bad przyczepić, bo mimo kilku lat na karku nie czuć na nim piętna czasu, nadal można się nim pozachwycać.
W Breaking Bad aktorzy pokazują klasę, począwszy od genialnego Cranstona (naprawdę zagrać taką przemianę, wręcz dwie różne osobowości w jednym ciele, to nie jest łatwa rzecz) po całą resztę obsady w każdej, nawet niewielkiej roli. Cranstonowi partneruje Aaron Paul, który daje radę, też podczas tych pięciu sezonów się zmienia, przeżywa kilka naprawdę traumatycznych momentów i między nim a głównym bohaterem wywiązuje się świetna chemia. Aktorsko w ogóle kupuję ten serial, bo wspaniały jest Giancarlo Esposito jako Fring, świetny Bob Odenkirk jako Saul (nie dziwię się, że o tej postaci powstał spin-off Better Call Saul), a także cała rodzina Walta, z Deanem Norrisem w roli Hanka czy Anną Gunn w roli Skyler.
zdjęcie zza kulis, źródło

6. Nauka jest fajna

To jest może bardziej skutek uboczny serialu, a nie argument dlaczego odniósł sukces, ale fakt - teraz każdemu kto śmiał się z „kujonów” na lekcjach chemii może być głupio. Walter White pokazuje, że czasami nie potrzebujesz wydawać miliona dolców czy też mieć znajomości - wystarczy nauka i ruszenie głową, żeby pozbyć się przeciwników. Wszelkie pomysły White'a robiły wrażenie i sprawiały, że pozytywne uczucia względem jego rosły. To, w jaki sposób udało się wydostać z pustyni w drugim sezonie było takie cool, a wszystko to zasługa nauki. Dodatkowo zakończenie serialu, w którym także Walt pokazał, że pomysłów mu nie brakuje to taka wisienka na torcie.

7. Zakończenie z przytupem 

I tutaj dochodzimy do bolączki wielu bardzo dobrych seriali - z czasem pomysły się wypalają, a scenariusz dopisywany jest na siłę. Tak się stało chociażby z cudownym House MD czy świetnie rozpoczętym LOST. Breaking Bad to jeden z niewielu, który trzymał poziom. Ba! Uważam, że piąty sezon był nawet najlepszy ze wszystkich. Naprawdę jestem w czystym szoku, że twórcy z bardzo dobrego serialu, który miał już sporą rzeszę fanów potrafili wycisnąć do końca wszystko, co najlepsze. Całość zakończyli mocnym akcentem i chyba wszyscy widzowie byli zadowoleni z tego, jak sprawy się potoczyły. Nie było za słodko, nie było za mrocznie, po prostu w sam raz.


Podsumowując, można stwierdzić, że Breaking Bad zasługuje na swoje miejsce w panteonie serialowym. To porządnie zrealizowana produkcja, która ma bardzo dużo mocnych stron i wiele osób będzie w stanie zadowolić. Jednocześnie rozumiem, że nie wszyscy się dadzą wciągnąć pierwszym odcinkom (chociaż mogą żałować, bo fabuła się rozwija dopiero później). Nie będzie to może mój ulubiony serial, bo przyznaję że sama tematyka nie jest mi jakaś bliska, ale tym bardziej doceniam, że potrafił tak mnie zainteresować. Trzeba przyznać, że twórcy mieli odwagę, zaryzykowali i to się opłaciło.

A Wy, za co lubicie ten serial?

poniedziałek, 4 maja 2020

„Targowisko próżności” William Makepeace Thackeray - satyra na wadliwe społeczeństwo

*Targowisko próżności*
William Makepeace Thackeray

*Język oryginalny:* angielski
*Tytuł oryginału:* Vanity Fair
*Gatunek:* społeczna/obyczajowa
*Forma:* powieść
*Rok pierwszego wydania:* 1848
*Liczba stron:* 445 (tom I) + 447 (tom II)
*Wydawnictwo:* Replika
Świat to zwierciadło ukazujące każdemu odbicie jego własnej twarzy. Zrób nadąsaną minę, a świat odpowie ci posępnym, nieżyczliwym wzrokiem. Śmiej się z niego i z nim razem, a okaże się przyjemnym i wesołym kompanem.
*Krótko o fabule:*
Nikt nie jest lepiej przygotowany do wielkiej kariery i walki o bogactwa od powabnej i bezwzględnej Becky Sharp. Na przekór swym mizernym korzeniom pnie się więc po szczeblach drabiny społecznej. Jednak jej ckliwa przyjaciółka Amelia tęskni jedynie za grubiańskim wojakiem, Georgem.
- opis wydawcy

*Moja ocena:*
Targowisko próżności to powieść wiktoriańska, uważana za najwybitniejsze dzieło Williama Makepeace Thackeray'a, przez samego autora długo nazywana „powieścią bez bohatera”. Ukazywała się ona w częściach od stycznia 1847 do czerwca 1848 roku.

Przez jakiś czas miałam mylne pojęcie jakoby Targowisko próżności było powieścią romantyczną, w której będziemy śledzić losy pewnej miłości na tle wojen napoleońskich. Tymczasem trudno jest tutaj doszukać się jakiegoś szczerego uczucia, któremu można kibicować, bo gdy już pojawia się miłość to jest raczej wynaturzona i staje się bardziej źródłem nieszczęść niż przyjemności. Thackeray ewidentnie skupił się na ludzkich ułomnościach, namiętnościach i wadach, które od tamtego czasu niewiele się zmieniły, mimo wielu przemian społecznych. Ludzie nadal zazdroszczą i starają się po trupach dojść do celu, niszcząc tych najsłabszych, najbardziej podatnych osobników.

Mamy w powieści dwie główne postaci i są to: Rebecca Sharp i Amelia Sedley. Poznajemy je kiedy opuszczają mury szkoły, jako najlepsze przyjaciółki, szybko jednak zobaczymy, że to zupełnie różne charaktery. Becky jest bezwzględna i jej jedynym celem jest znalezienie sposobu na dobrobyt i awans społeczny. Przy tym rzuca obelgami w stronę tych, którzy nie są jej potrzebni i słodzi tym, którzy mogą jej w przyszłości pomóc. Jej największym darem jest nienaganna gra towarzyska, potrafi zaczarować wszystkich w sali, a mężczyźni gotowi są za nią pójść na koniec świata. Natomiast Amelia to dobra duszyczka, ślepo zapatrzona w wybranka swojego serca - George'a Osborne'a. Można powiedzieć, że tutaj jest ten spodziewany przeze mnie wątek miłosny, ale to uczucie jest zupełnie karykaturalne. Dziewczyna idealizuje swojego wybranka, szybko zapomina jego nieodpowiednie zachowanie i przedstawia go jako anioła. On natomiast lubi Amelię, ale niekoniecznie widzi siebie jako człowieka związanego z jedną osobą i jej wiernego. Także obie dziewczyny są zupełnie inne, a ich przygody poznamy dzięki temu, że fabularne ścieżki każdej z nich często będą się przecinać.
źródło
Bardzo ciekawie jest prowadzona narracja i wydaje mi się, że to dzięki niej powieść Targowisko próżności wciąż jest tak chętnie czytana. Thackeray zwraca się bezpośrednio do czytelnika, opowiada niejako o swoim otoczeniu, zdając nam dokładną relację. Jest to prawdziwie wprawiony plotkarz, bo z łatwością będzie dzielił się najbardziej pikantnymi i wstydliwymi szczegółami życia bohaterów głównych, a także wielu pobocznych. To dlatego momentami książka lekko nużyła, bo człowiek wciągał się w jeden wątek, a bajarz zaczynał detalicznie opowiadać o życiu mniej znaczących postaci. Dzięki temu dostaliśmy wnikliwy obraz ówczesnego społeczeństwa, ale równocześnie otrzymaliśmy powieść, która znacznie się wydłużyła.

Jak na klasykę tak pokaźnych rozmiarów to czytanie wspominam niezwykle lekko. Wydaje mi się, że Targowisko próżności można spokojnie traktować jako długoterminową lekturę, do której wraca się co jakiś czas, żeby zajrzeć jak dalej toczą się losy naszych bohaterów. Mimo kilku mocnych zwrotów akcji, ta historia płynie spokojnym tempem i można dawkować sobie czytanie. Ja chciałam szybko skończyć i momentami zmuszałam się do dalszego czytania, co było w tym przypadku błędem. Szczególnie, że do bohaterów jakoś mocno się nie przywiązujemy, bo każdy jest tutaj na swój sposób zepsuty. Amelia zanosi się niekończącymi potokami łez z byle okazji, Rebecca knuje i wodzi za nos każdego, kto się daje, Rawdon jest głupiutki i uważa, że wszystko co robi jego żona przekuwa się w złoto, George w głowie ma tylko hulankę, żyje dniem dzisiejszym i nie myśli o przyszłości, a Dobbin, który wypada chyba najlepiej z nich wszystkich, boi się wyznać swoje uczucia, przez co skazuje się na lata cierpień.

Thackeray w swoim opus magnum pokazuje społeczeństwo początku XIX wieku jako cyniczne, chciwe i zepsute. Ludzie potrafią wydziedziczyć własne dzieci, bo nie postępują tak jak chcą rodzice, potrafią sprawić, że uczciwy właściciel majątku ziemnego splajtuje, bo nadużywają jego gościnności, potrafią uciekać w popłochu przed wojną, po czym opowiadać jaką to odznaczyli się odwagą. Targowisko próżności pokazuje nam jak bardzo ludzie kochają stwarzać pozory, jak łatwo jest oszukać towarzystwo i co może kryć się pod maską uprzejmości i ogłady. To na pewno ciekawy obraz społeczeństwa, więc nie dziwi fakt, że lektura uważana jest za jedną z najważniejszych powieści brytyjskich.

Szukaj w tym blogu

Szablon dla Bloggera stworzony przez Blokotka