Tegoroczna edycja American Film Festival odbyła się stacjonarnie we Wrocławiu między 9-tym a 14-tym listopada, a od 1-ego grudnia rozpocznie się wersja online. Wiele „dużych”, wysokobudżetowych i głośnych tytułów nie będzie dostępna w domowym zaciszu, ale w zamian można dorwać kilka świetnych, bardziej niszowych produkcji. Sama mam sprecyzowane tytuły na liście do obejrzenia, na czele z filmem, który zdobył główną nagrodę w sekcji American Docs, czyli Królową pracującą (historia dotyczy znanej z RuPaul's Drag Race Kashy Davis i ja naprawdę nie wiem jak mogłam to przeoczyć). Dodatkowo, na pewno chętnie obejrzę kolejne filmy z retrospektywy Jarmuscha i może dorzucę coś Idy Lupino, której twórczości również była poświęcona część programu. Zobaczymy na ile czas mi pozwoli. Chęci są, bo filmy, które widziałam w kinie naprawdę zrobiły dobre wrażenie, o czym poniżej możecie przeczytać. Dorzucam gratisowo opinię o The French Dispatch, który był w programie festiwalu, ale nie udało mi się wówczas na niego dotrzeć.
Kurier francuski z Liberty, Kansas Evening Sun (2021), reż. Wes Anderson
Jakbym miała wymienić kilku moich ulubionych reżyserów to Wes Anderson znalazłby się zapewne w takiej grupie. Co prawda nie widziałam wciąż Bottle Rocket, ale poza tym wszystkie jego długie metraże obejrzałam. Nadal nie jestem aż taką fanką jak moja siostra, która nawet pracę magisterską oparła na twórczości Andersona, ale uwielbiam jego podejście do kinematografii. Dlatego na nowy film czekałam z niecierpliwością.
Po śmierci Arthura Howitzera Juniora (Bill Murray), pochodzącego z Kansas, cenionego redaktora popularnego amerykańskiego magazynu „Kurier Francuski”, z siedzibą w Ennui-sur-Blasé we Francji, zespół redakcyjny zbiera się w celu napisania nekrologu. Wspomnienia o Howitzerze składają się na cztery opowieści: „Reporter na rowerze”, „Konkretne arcydzieło”, „Poprawki do manifestu” oraz „Prywatna jadalnia komisarza”. *
Naczytałam się przed seansem sporo narzekania na tego nowego Andersona, a od filmu dostałam dokładnie to, czego się spodziewałam. Jeżeli chodzi o pomysły – na ujęcia, kolorystykę (tutaj zaskoczeniem okazała się spora ilość czarno-białych scen), rozwiązania scenograficzne, kostiumy, makijaż – to po prostu szczęka opada. Wes zrobił to ponownie i pokazał, że jest prawdziwym wizjonerem, a jego filmy od pierwszych ujęć krzyczą, że to właśnie dzieło tego reżysera. Charakterystyczne kadry, prowadzenie narracji z ciągłym puszczaniem oka do widza – wszystko to w jego filmach uwielbiam. I tutaj nie było inaczej. Tym razem całość podzielona jest na części, a każda reprezentuje inny artykuł z gazety „Kurier Francuski”. Pomysł świetnie się sprawdził, a dla mnie wszystkie epizody były interesujące i nie powiedziałabym, że któryś mocno odstaje w negatywny sposób od reszty. Chociaż ulubionym fragmentem zostało dla mnie Konkretne arcydzieło. Anderson oddaje hołd dla starego dziennikarstwa, kreuje pokręcone postaci, które chce się na ekranie oglądać. Scenariusz jest tak obszerny, że mam ochotę film obejrzeć jeszcze raz, żeby wyłapać to, co mi umknęło. Dodatkowo, oglądanie aktorów, którzy tak bawią się rolami to czysta przyjemność, w tej gwiazdorskiej obsadzie ciężko znaleźć słabsze ogniwo. Wszyscy tutaj są trochę oderwani od rzeczywistości, jak to u Andersona bywa, barwni i zagrani brawurowo. Często wydają się wyzbyci z emocji, niemal mechanicznie recytują kwestie, ale w tej konwencji się to sprawdza. Po prostu przyjemność z oglądania! I chociaż do mojego ulubionego filmu reżysera nie doskakuje, to nadal jest to właśnie coś, czego po Andersonie się spodziewałam.
C'mon C'mon (2021), reż. Mike Mills
Najnowsze dzieło Millsa, reżysera słynnych Debiutantów, to jeden z filmów, na które czekałam najbardziej. Zwiastun zapowiadał coś w moim stylu, estetycznie wpisujący się w gust, ale też zwiastujący wywołanie wzruszenia podczas seansu. A ja akurat wzruszam się na filmach raczej łatwo, więc mentalnie przygotowywałam się na zasmarkaną maseczkę. Niepotrzebnie.
Johnny (Joaquin Phoenix) to nowojorski singiel, który przemierza Amerykę z mikrofonem, pytając dzieciaki i młodzież o ich życie, marzenia, supermoce i plany na przyszłość. Po drodze reporter odwiedza mieszkającą w Los Angeles siostrę (Gaby Hoffmann), z którą nie rozmawiał od lat, a która teraz potrzebuje jego pomocy. Żeby wesprzeć ją w opiece nad dziewięcioletnim synkiem (Woody Norman), Johnny zabiera go ze sobą do Nowego Jorku. *
Od razu zaznaczę, że dla mnie najmocniejszą stroną filmu były właśnie te wspomniane w opisie wywiady. Biła z nich szczerość i naturalność, dzieci bez ogródek mówiły o tym czego oczekują od przyszłości, co je boli w zachowaniu dorosłych, co można zrobić, żeby poprawić nasz świat. W ogóle film C'mon C'mon fajnie mówi o wyrażaniu emocji, o tym jak dorośli tracą umiejętność szczerego mówienia o uczuciach, jak się wstydzą, jak krążą wokół tematu, zamiast mówić co im siedzi na wątrobie, tak jak dzieci potrafią to robić. Trudno także nie docenić tutaj pracy aktorskiej, Joaquin pokazuje swoje wrażliwe oblicze, grając intymnie i kameralnie, bazując na niuansach, co idealnie sprawdza się w tym filmie. Partneruje mu naturszczyk, który wlewa iskierkę życia w ten duet, dzięki czemu ma ta dwójka kilka scen, które są prawdziwymi perełkami. Co do kwestii technicznej, to jest naprawdę pięknie – czarno-białe zdjęcia sprawiają, że całość staje się jeszcze bardziej kameralna, ale zarazem lekko magiczna i to szare tło wygląda często po prostu wspaniale. Wszystkie te plusy mając na uwadze – uważam, że to naprawdę dobry film. Niestety, rozminął się ze mną emocjonalnie, nie złapał za rękę i nie poprowadził w życie wewnętrzne bohaterów, zostawił z boku i sprawił, że byłam widzem raczej słabo zaangażowanym. Momentami wręcz miałam wrażenie, że sceny wpadają trochę w pretensjonalny ton, co w połączeniu z czarno-białymi zdjęciami i monologami z offu zepsuły mi seans. Uważam jednak, że jeżeli ktoś się zaangażuje emocjonalnie w tę historię to będzie zachwycony C'mon C'mon i ma on szansę być dla wielu widzów najlepszym seansem roku. Dla mnie nie będzie, ale warto było go zobaczyć.
Inaczej niż w raju (1984), reż Jim Jarmusch (dostępny online)
Po seansie C'mon C'mon zastanawiałam się chwilę czy coś jest ze mną nie w porządku i czy nie za bardzo się czepiam. Później przyszła pora na ten film z początku kariery Jarmuscha i już wiedziałam, że to wszystko kwestia estetyki – tak jak z C'mon C'mon się rozjechałam emocjonalnie, tak z Jarmuschem złapałam flow od pierwszych scen.
Fabuła przedstawia w sposób linearny kilka epizodów z życia dwojga węgierskich imigrantów w USA. Młodego człowieka Willie (John Lurie), osiadłego już od pewnego czasu w Nowym Jorku i jego kuzynki Evy (Eszter Balint), która właśnie przybyła z Budapesztu, zatrzymując się u Williego w drodze do ciotki zamieszkałej w Clevland. Jest jeszcze przyjaciel Williego - Eddie (Richard Edson), jakby jego sobowtór, taki sam obibok i włóczęga. *
Przed filmem obejrzeliśmy krótką wiadomość wideo od reżysera, który pozdrowił festiwalową publiczność i opowiedział trochę o swojej miłości do kina, gdzie wspomniał, że dla niego filmy są najbliższe uczuciu śnienia. Kiedy wyszłam z seansu Inaczej niż w raju czułam, że jeżeli to był sen, to był on naprawdę cudowny. Już w założeniu Jarmusch bawi się ze znanym określeniem american dream. Imigranci przyjeżdżają do Ameryki marząc o wspaniałym życiu, do którego prowadzi prosta droga, bez większej ilości pracy. Często jednak kończą odkładając grosz do grosza i po prostu egzystując, jedzą odgrzewane obiady i oglądają nocne programy telewizyjne, czekając aż coś się zmieni. Eva wydaje się mieć zupełnie inne oczekiwania, to kobieta, która wyrwała się z Węgier i wystarczy jej praca w budce z hot dogami, jednocześnie jest osobą spontaniczną, gotowa jest rzucić wszystko i wyjechać na wycieczkę przez pół Stanów. Czy ta lekkoduszność jej się opłaci, musicie przekonać się sami. Jarmusch kreuje postaci, które są niejako oderwane od reszty społeczeństwa, tworzą swoje własne miejsce w kraju, a w tym odosobnieniu znajdują wspólny język. W Inaczej niż w raju sporo jest ciszy i niewypowiedzianych zdań, wiszących nad bohaterami, którzy wypalają wagony papierosów i często zawieszają wzrok gdzieś w przestrzeni, ale to wtedy rodzi się pewna nić porozumienia między nimi, buduje się ona po prostu samoistnie. Oglądało się to wspaniale, a przemycone elementy komediowe wyszły złociutko (ciotka z Węgier cudowna!).
Red Rocket (2021), reż. Sean Baker
Sean Baker to reżyser, który zupełnie mnie zaczarował filmem The Florida Project, czekałam zatem na efekty jego pracy nad kolejnym tytułem. Ubolewam, że nadal nie udało mi się obejrzeć jego debiutu, czyli Mandarynki, ale na jego nowy film musiałam wybrać się do kina.
Główny bohater filmu, były gwiazdor porno Mikey Saber (Simon Rex), wraca do dawnego domu w Teksasie i żony (Bree Elrod), z którą zapomniał się rozwieść. Choć nikt za nim nie tęsknił, w oczach kilku lokalnych chłopaków ciągle jest "kimś". Mikey, który z braku funduszy szybko zaczyna handlować trawką, wciąż zresztą wierzy, że gdzieś tam czeka na niego ogromna szansa. *
Film zaczyna się sceną podróży głównego bohatera, w rytm melodii Bye Bye Bye zespołu N'Sync, która w różnych momentach fabuły będzie się jeszcze pojawiać. Podróż tę odbywa Mikey Saber, postać, której poczynania śledzimy i która od pierwszych scen na ekranie roztacza nad widzami swój zwodniczy czar. Gada jak najęty, wygląda na człowieka sympatycznego, zabawnego, z dystansem do życia, wiele sytuacji przyjmuje na klatę i wciąż prze do przodu. Wraz z rozwojem fabuły zobaczymy jednak tę samą osobę w zupełnie innym świetle, gdzie wszystkie jego wady, które na początku uważaliśmy za mało istotne i trochę zabawne zaczną się wyolbrzymiać i sprawiać, że z bohatera, któremu kibicujemy, staje się wręcz antybohaterem. Zabieg ten wypadł świetnie, szczególnie że w rękach aktora, Simona Rexa, główny bohater zyskuje tyle charyzmy, że ciężko nie śledzić jego wzlotów i upadków z pełnym zaangażowaniem. Pomaga tutaj również nienachalny humor, cięte dialogi i niepowtarzalne zdjęcia. Baker ponownie świetnie umiejscawia bohaterów, tym razem na tle industrialnej okolicy teksańskiego miasteczka, w którym ludzie z marginesu społeczeństwa mogą zarobić tylko, jeżeli będą rozprowadzać narkotyki. Może Red Rocket wypada gorzej od The Florida Project, ale Sean Baker to reżyser, którego twórczość z przyjemnością będę śledzić.
Italian studies (2021), reż. Adam Leon (dostępny online)
Na ten film, jak zapewne wielu innych widzów, wybrałam się ze względu na Vanessę Kirby w roli głównej. Przed samym festiwalem widziałam również go na jednej z list filmów, które warto na AFF obejrzeć, a spotkanie z twórcami po seansie uświadomiło mi ile rozmowa z reżyserem potrafi wnieść do opinii widza.
Maszerując przez nieznane ulice zatłoczonego Nowego Jorku, Alina (Vanessa Kirby) stopniowo poznaje samą siebie, ktoś ją przywołuje, ona myśli, że rozpoznaje kogoś innego, pojawiają się przebłyski pamięci i świadomości. *
Tyle jest ciepła, spontaniczności i młodzieńczej energii w nastoletniej części obsady, że trudno się podczas seansu nie uśmiechnąć. Są tutaj momenty, w których Italian studies zmienia się w dokument, gdzie młodzież bierze udział w wywiadach. To sceny bardzo autentyczne, naturalne, a ujęcia roześmianych twarzy młodych postaci sprawiają, że nie chcemy tych bohaterów opuszczać. Nic więc dziwnego, że i Kirby przyłącza się do tej nastoletniej ekipy. Sama będąc zagubioną w dużym mieście, gdzie nikt zdaje się nie zauważać jej problemu, odnajduje azyl wśród młodzieży. Po seansie była krótka sesja pytań z reżyserem i autorem zdjęć, podczas której jeden z widzów powiedział piękne zdanie. Nie zacytuje dosłownie, ale chodziło o to, że cudownie w filmie wybrzmiało to, że kiedy zagubiona Kirby szuka swojej tożsamości to trafia właśnie na grupę nastolatków, którzy sami są w swoim okresie buntu i poszukiwania przyszłej drogi. Świetna to była obserwacja. Film, chociaż momentami wydawał mi się zbyt pogmatwany i zagubiony, wart obejrzenia dla młodych zdolnych ludzi i nieoczywistej roli Kirby.
Różowe flamingi (1972), reż. John Waters
Johna Watersa pierwszy raz zobaczyłam na ekranie telewizora w siódmym sezonie RuPaul's Drag Race gdzie był członkiem jury. Wszyscy uczestnicy byli podekscytowani, wyglądało na to, że to głośne nazwisko, a głównym zadaniem odcinka było odegranie scenek inspirowanych twórczością reżysera. Kiedy usłyszałam, że Waters przyjeżdża do Wrocławia, a na AFF będzie sekcja poświęcona jego filmom ucieszyłam się niezmiernie. Później trochę poszperałam o konkretnych tytułach i przyznaję, ze zaczęłam się obawiać. Cóż, opinii najlepszych nie zbiera. Postanowiłam więc wybrać jeden film, na którym sprawdzę co to takiego.
Divine (Babs Johnson) i jej krewni chlubią się, że są najbardziej ohydną i plugawą rodziną, jaka obecnie stąpa po powierzchni ziemi. Pewnego dnia pojawia się jednak konkurencja, niejacy Connie (Link Stole) i Raymond Marble (David Lochary) twierdzą, że to im powinno przypadać to zaszczytne miano. *
Mam trzydzieści lat i najdziwniejszy seans w życiu za sobą – dzięki Waters! O filmie za dużo Wam nie powiem, bo to jazda bez trzymanki, obrzydliwa, wulgarna i niesamowicie wciągająca. Jeżeli to nie jest definicja kampu to nie wiem co nią jest. Było kilka scen, które potrafią zgorszyć, ale było też komediowe złoto (proces pod koniec filmu to karuzela śmiechu). Film nie dla wszystkich, ale na pewno niezapomniany to seans.
Lekcje języka (2021), reż. Natalie Morales (dostępny online)
Filmy, które powstały w czasie pandemii miewają się różnie, a takie, które w całości nagrane są kamerką w telefonie czy laptopie mają jeszcze bardziej utrudnione zadanie – utrzymać uwagę widza podczas seansu, mimo braku scen akcji.
Adam (Mark Duplass) prowadzi uporządkowane życie do czasu, kiedy pewnego dnia otrzymuje nietypowy prezent – kurs języka hiszpańskiego on-line. Początkowo niechętny nowym obowiązkom, z czasem uzależni się od spotkań ze swoją nauczycielką – Cariño (Natalie Morales) i zrozumie, że nauka płynąca z zajęć, wykracza daleko poza program. *
Lekcje języka to taki niepozorny film, który ze sceny na scenę coraz bardziej się lubi. Jest w nim sporo dramatycznych sytuacji, bohaterowie znajdą się w nieciekawych miejscach w swoim życiu, ale Morales w Lekcjach języka skupia się na czymś kompletnie innym. To przede wszystkim seans pełen ciepła, który pokazuje, że życie potrafi dać w kość, ale przyjaciele to nasze jasne światełko w tunelu. Dzięki sile wsparcia potrafimy wychodzić z traum, kładąc niepewny krok za krokiem. Jakimś magicznym sposobem oglądanie dwóch osób rozmawiających na Zoomie nam się nie nudzi, ich rozmowy sprawiają, że się uśmiechamy i nie chcemy przerywać podglądania tych zwierzeń. Może momentami się angażujemy w mniejszym stopniu, ale całościowo ten film to ciepła perełka, świetnie zagrana, sprawnie napisana (to nie jest łatwa rzecz, kiedy scenariusz skupia się na internetowych rozmowach) i zostawiająca widza z nadzieją na lepsze jutro.
Córka (2021), reż. Maggie Gyllenhaal
Debiutu reżyserskiego Maggie Gyllenhaal wyczekiwałam szczególnie ze względu właśnie na reżyserkę. Lubię obserwować aktorki, które decydują się przenieść na krzesło reżysera, żeby przekonać się jak wygląda ich wrażliwość. W przypadku Grety Gerwig ta zmiana wypadła wspaniale, więc i za Gyllenhaal trzymałam mocno kciuki.
Leda (Olivia Colman) jedzie na wakacje, ale zamiast odpoczywać woli obserwować młodą mamę (Dakota Johnson), jej córkę i dziwaczną, agresywną rodzinę mieszkającą w różowej willi i terroryzującą całe miasteczko. Leda rozumie, przez co przechodzi fascynująca dziewczyna – wiele lat temu sama musiała walczyć o przetrwanie we własnym domu, gdzie jej córeczki domagały się od niej pełni uwagi, a mąż skupiał się na własnej karierze. *
Córka to przykład dramatu, który zdobył szczególne miejsce w moim sercu. Nie chcę zbyt wiele zdradzić, bo wydaje mi się, ze tajemnicza otoczka wokół fabuły sprawia, że seans jest jeszcze ciekawszy. Trzeba przyznać, że Maggie Gyllenhaal bardzo dobrze poradziła sobie z tematem przewodnim i teraz możemy spokojnie czekać na kolejne tytuły w jej reżyserskiej karierze. Temat macierzyństwa ujęty został z zupełnie innej strony i jest to prawdziwa uczta dla fanów kina, bo wciąż rzadko się taką perspektywę ogląda. Atmosfera filmu robi się na tyle gęsta, że oczekujemy ciągle na ten dramat z przeszłości, na tragiczną sytuację, coś, co odciska ślad na lata. Rozwiązanie tego oczekiwania jest cudowne. Brak tutaj jakiekolwiek rozliczania człowieka ze swoich czynów, oglądamy wydarzenia, które nie są od początku w daną stronę nacechowane, Gyllenhaal nie potępia i nie wychwala, pokazuje rzeczywistość. Pomysł na przenikanie przeszłości z teraźniejszością wypadł bardzo dobrze, a Jessie Buckley, grająca młodą Colman, ponownie pokazuje kawał świetnego aktorstwa (to aktorka, która grała w Może pora z tym skończyć, do zobaczenia na Netflix). Poza tym, oczywiście niesamowita Colman w roli głównej, która po prostu JEST na ekranie i to wystarcza, żeby trudno było oderwać od niej wzrok. To film, w którym kobiece twórczynie błyszczą, a ja jestem zdecydowanie na tak!
Oczy Tammy Faye (2021), reż. Michael Showalter
Doszłam ostatnio do wniosku, że po prostu nie przepadam za filmami biograficznymi. Czasami jakiś mi się spodoba bardziej, ale to nigdy nie będzie gatunek, który budziłby we mnie jakąś szczególną ekscytację. Zazwyczaj oglądam je dla popisów aktorskich i nie było inaczej w przypadku Oczu Tammy Faye.
Film przybliża niezwykłą historię sukcesów i niepowodzeń telewizyjnej ewangelistki Tammy Faye Bakker (Jessica Chastain). W latach 70. i 80. ubiegłego stulecia Tammy Faye i jej mąż Jim Bakker (Andrew Garfield) zbudowali od podstaw największą na świecie religijną sieć medialną oraz chrześcijański park rozrywki. *
Na Oczy Tammy Faye szłam jedynie dla Jessici Chastain, a nazwisko z tytułu nic mi nie mówiło. Wydaje mi się, że to podziałało na plus odbioru, bo zupełnie nie wiedziałam czego się spodziewać, przez co fabuła miała większą szansę, żeby mnie zainteresować. Od samego początku wyczuwamy, że całość jest mocno cukierkowa i kiczowata, a jeżeli taki był zamysł twórców to wyszło im bardzo dobrze. Już podczas pierwszych scen możemy zauważyć, że aktorzy trochę prześmiewczo grają te postacie, jakby one same siebie kreowały, nakładając maskę przed każdym, aż wreszcie taka maska gdzieś na człowieku zostaje. Sam film kojarzy mi się z takim dobrym tytułem na towarzysza niedzielnego obiadu, który warto obejrzeć ewentualnie ze względu na dwie rzeczy. Pierwsza to sama historia, jeżeli tak jak ja nie byliście jej świadomi. Druga to oczywiście Jessica Chastain, która ten film ciągnie do góry, ile tylko sił aktorskich jej wystarczy. Jest w tym trochę przesady, ale jakoś to się wszystko zgadza. Czego nie można powiedzieć o Garfieldzie, który wypada zupełnie blado, może właśnie na tle tej mocnej roli tytułowej. Podsumowując, to taki średniak, może mnie nie odrzucił, ale też nie przekonał.
Odkupienie (2021), reż. Fran Kranz (dostępny online)
To jeden z filmów, na który bilet kupiłam przez polecenie na którymś z filmowych portali. Nie wiedziałam o nim nic i chyba to sprawiło, że tym więcej przyjemności wyciągnęłam z oglądania.
Dwa małżeństwa spotykają się pewnego dnia w przykościelnej sali konferencyjnej. Nie od początku wiadomo, jaki jest cel spotkania. *
W tym przypadku radziłabym Wam również nie czytać nic o fabule przed seansem. Jeżeli lubicie powolne filmy, które przypominają sztukę teatralną to po prostu będzie coś dla Was. Dwie pary spotykają się, żeby porozmawiać o traumatycznym wydarzeniu z przeszłości. Nic nie wiedząc o tej historii, miałam kilka pomysłów co się mogło stać, zanim zostało to wyjawione. Świetnie budowana jest atmosfera, która zaczyna gęstnieć dopiero po dobrych kilkudziesięciu minutach seansu. Aktorzy mieli bardzo trudne zadanie, ze względu na ciężką tematykę i teatralną formę. To też dzięki nim tak dobrze ogląda się ten film, który polega tylko na rozmowie, w której wszyscy czekamy na przełamanie i tytułowe odkupienie. I chociaż to zapewne nie jest film dla każdego, to jeżeli nie przeszkadza Wam oglądanie ponad godzinnej rozmowy i brak scen akcji, koniecznie sprawdźcie go na edycji online.
Nowicjuszka (2021), reż. Lauren Hadaway
Ostatni film, jaki udało mi się obejrzeć na festiwalu to Nowicjuszka, który wylądował w moim koszyku z nieznanego mi powodu. Może po prostu był to odpowiedni termin w kalendarzu, a może przekonała mnie Isabelle Fuhrman w roli głównej. Nieważne co to było, cieszę się że się na niego wybrałam.
Studentka pierwszego roku (Isabelle Fuhrman) dołącza do uniwersyteckiej drużyny wioślarskiej i podejmuje obsesyjną, fizyczną i psychiczną walkę, aby bez względu na koszty zostać mistrzynią. *
W niedzielny wieczór już trochę nie miałam siły na oglądanie, po seansie Odkupienia wyszłam cała zasmarkana i zmęczona. Jednak coś w Nowicjuszce sprawiło, że szybko zaangażowałam się w tę historię. Główna bohaterka uwielbia niezdrową rywalizację, taką w której stawia sobie niemal niedoścignione cele i później poświęca wszystko, żeby je zrealizować. Było coś przerażającego i fascynującego w tej postaci, której autodestrukcyjne zapędy doprowadzały do okropnych sytuacji. Jednocześnie warto tutaj docenić wybranie sportu, który nie jest często portretowany w kinie, a okazał się świetnym tłem dla tej człowieczej walki samego z sobą. Kolejnymi atutami są także mroczne ujęcia, dynamiczny montaż i cudowna rola główna w wykonaniu Isabelle Fuhrman, aktorki znanej chociażby z pierwszej części Igrzysk śmierci. Naprawdę dobry seans.
* wszystkie opisy pochodzą z filmweb.pl