środa, 30 marca 2016

Marcowy magiel filmowy

Marzec minął mi zadziwiająco szybko, szczególnie pod względem filmowym. Wszelkie finanse przeznaczone na kino wydałam w lutym, kiedy biegałam na wszystkie oscarowe seanse. Dlatego w marcu odpuściłam sobie wizyty w kinie i obejrzałam jedynie kilka pozycji z nagranych przeze mnie wcześniej na dekoderze. Poziom większości filmów utrzymywał się na dobrym poziomie, bez szału, ale też bez tragedii. Niemniej - zapraszam do zapoznania się z moimi opiniami.


Pingwiny z Madagaskaru (2014)
Kto z nas nie lubi grupki pingwinów, znanej z poprzednich części tych bajek oraz z serialu? No, przecież to zgraja świetnych charakterów, którzy zarazem są bardzo zabawni dla starszych i młodszych widzów. Dlatego chciałam zobaczyć co też twórcy wymyślili w najnowszej wersji animacji. Niestety, trochę się rozczarowałam.
Fabuła stara jak świat - grupa pingwinów musi stawić czoła złoczyńcy. Wszyscy to znamy i bajkom takie sprawy wybaczamy. Okazało się jednak, że animacja częściej wywoływała u mnie znudzone "meh" niż reakcje zachwytu. Potrafię docenić świetnie wykonaną pracę techników od animacji - te wszystkie sceny pościgów robiły wrażenie. Jednak scenariusz w tym przypadku nie zainteresował, a całość ratowało kilka dobrych gagów (jak jedzenie chrupek podczas rozmowy). Ogólnie to chyba najsłabsza część z uniwersum Madagaskarów. Już lepiej obejrzeć sobie odcinek serialu - tam dorzucają nam przecież króla Juliana!

Moja ocena: 5/10

Kochanice króla (2008)
Na ten film polowałam od dłuższego czasu. Sam fakt, że to film kostiumowy mnie kusił, a dodając od tego czasy Tudorów i całą plejadę gwiazd Hollywood - musiałam to zobaczyć. I okazało się, że obraz wzbudzał większe emocje przed obejrzeniem.
Poznajemy dwie siostry Boleyn - Annę (Natalie Portman) i Marię (Scarlett Johanson), mieszkające spokojnie w niewielkim domostwie z rodzicami i bratem. Kiedy żona króla Henryka VIII (Eric Bana) nie daje mu upragnionego syna, podwładni zaczynają pleść intrygę związaną z siostrami Boleyn.
Może miałam za duże oczekiwania wobec filmu, ale niestety całość mnie nie porwała. O wiele przyjemniej wspominam serial Dynastia Tudorów, nawet mimo niezgodności historycznych. Wiele spraw raziło, zaczynając od aktorów, którzy niespecjalnie kupili mnie w tej wersji. Najgorzej wypadł chyba Eric Bana, ale zaraz za nim deptały dwie główne (utalentowane swoją drogą) aktorki. Całość została spłycona do jakiegoś romansidła, z niewciągającą fabułą, bardzo różniącą się od faktów historycznych. Oczywiście były mocniejsze momenty, a film na pewno był stworzony "z pompą", ale nie wystarczyło to na nadrobienie niedogodności. Za to kostiumy - miazga <3

Moja ocena: 6/10

Foxcatcher (2014)
Zapewne w normalnych okolicznościach Foxcatcher by mnie nie zainteresował. Film sportowy, na dodatek o zapasach, to raczej nie moje tereny. Jednak przekonały mnie liczne nagrody i nominacje, które zebrał w zeszłym roku. No i oczywiście wychwalanie ról aktorskich.
Mark Schultz (Channing Tatum) całe życie poświęcił zapasom, tak jak jego brat - David (Mark Ruffalo). Teraz ma szansę na przebycie treningu w ekskluzywnych warunkach, zaproponowanych mu przez multimilionera Johna du Ponta (Steve Carell).
Początek bardzo mnie znudził, tak samo jak moich towarzyszy i wyszło na to, że do końca wytrzymałam tylko ja. Okazało się jednak, że było warto, bo film powoli się rozkręca, ale warto go obejrzeć. Faktycznie aktorsko to jest taka perełka, bo mamy tutaj Carella, który gra postać całkowicie różniącą się od jego wcześniejszych ról. Widać, że włożył mnóstwo pracy, żeby całym sobą oddać du Ponta. Tatuum w tej roli nie razi, chociaż wypada jako trochę głupawy osiłek (a może taki miał po prostu być?). Za to Ruffalo jak zawsze świetny! Oprócz tego ciekawa muzyka i zaskakujące zakończenie. Warto zobaczyć.

Moja ocena: 7/10

Pudłaki (2014)
Co do animacji to już tak mam, że oglądam prawie wszystko co wpadnie mi w łapki. Takim już jestem dużym dzieckiem i zazwyczaj tego typu filmy sprawiają mi najwięcej frajdy. A Pudłaki wynalazłam na Canal+ i musiałam je obejrzeć!
W podziemiach miasta mieszka zgraja pudełkowych trolów. Wśród ludzi krąży plotka, że to krwiożercze stwory, które lata temu porwały biednego, małego chłopczyka. Snatcher obiecuje pozbyć się wszystkich szkodników w zamian za pozycję wśród najznamienitszych mieszkańców miasta.
Od razu mogę powiedzieć, że nie była to jedna z bajek, która mnie wciągnęła i zachwyciła. Jednak na pewno seans wspominam przyjemnie. Klimat przypominał mi trochę filmy Burtona, zdecydowanie nie jest to pozycja dla małych brzdąców, bo niektóre sceny przerażają. Za to trudno nie polubić zgrai pudłaków, którzy są takimi milutkimi stworzeniami. I czapki z głów za stworzenie tak dopracowanych postaci, w animacji poklatkowej! Oglądałam zdjęcia z prac nad tworzeniem bajki i jestem pod ogromnym wrażeniem (naprawdę zobaczcie to, bo warto - link).

Moja ocena: 7/10


Słodka Charity (1969)
Musicale to zazwyczaj łykam w każdej możliwej postaci. To taki kolejny gatunek obok którego nie przejdę obojętnie. Dlatego cieszy mnie, że coraz częściej znane, kultowe filmy możemy zobaczyć w telewizji (naprawdę polecam program TVP Kultura).
Charity (Shirley MacLaine) jest tancerką w nocnym klubie, która wierzy w prawdziwą miłość i nieustannie szuka idealnego wybranka swojego serca.
Zacznijmy od tego, że jeżeli ktoś jest fanem musicali bądź w ogóle tańca/choreografii to musi znać twórczość Boba Fosse. Oczywiście większość osób skupia się na jego najlepszym filmie - Cabaret (który uwielbiam). Równie świetny jest Cały ten zgiełk, ale Słodka Charity, czyli jego debiut, również jest wart zobaczenia. Oczywiście porównywanie go do dzieła Felliniego (powstał na podstawie Nocy Cabirii) jest głupotą, bo od razu widać, że to lekka adaptacja po prostu. I niby film niczym szczególnym się nie wyróżnia, ale TE SCENY TAŃCA. Trzeba przyznać, że Bob Fosse był mistrzem tworzenia oryginalnych choreografii, które ani chwilę nie nudziły. Do tego szalona Shirley radzi sobie z rolą bardzo dobrze. Wiadomo, że to nie jest film dla każdego, dużo tutaj takiej "tandety", ale to już typowa konwencja Fosse'a. A jak chcecie przedsmak, to polecam zobaczyć tę piosenkę, na pewno wszyscy ją znacie - LINK.

Moja ocena: 7/10

Testament młodości (2014)
Ten film pewnie nie zrobiłby na mnie takiego wrażenia, gdyby nie kilka niuansów. A szczególnie, że obejrzałam go też dość niechcący.
Poznajemy historię Very Brittain (Alicia Vikander), która marzyła o tym, żeby rodzice pozwolili jej studiować w Oksfordzie. Niestety plany pokrzyżował jej wybuch I wojny światowej.
Normalnie nie przepadam za takimi melodramatami, bo trochę wiadomo czego się po nich spodziewać. Ten jednak wyjątkowo trafił w moje gusta. Po pierwsze jest to prawdziwa historia, bo film powstał na podstawie dziennika pani Brittain. W głównych rolach zobaczymy Alicię Vikander, która ostatnio szturmem podbiła moje serce i zajęła w nim dogodne miejsce oraz Kita Harrington, czyli znanego większości Jona Snowa. Muzyka jest dobrana idealnie, a zdjęcia to po prostu mały cud świata! A na deser to historia kobiety, która nie stoi w kącie, tylko walczy. O siebie, o swoich bliskich, a w końcu o cały świat. Pięknie pokazane skąd w ludziach pojawia się uczucie pacyfizmu. Film składa się z momentów lepszych i gorszych, ale mi podobał się bardzo, więc polecam.

Moja ocena: 8/10

Dzika droga (2014)
Kolejny film, który obejrzałam ze względu na rozdania nagród i wiele nominacji. Na szczęście.
Cheryl Strayed (Reese Witherspoon) postanawia przejść trasę Pacific Crest Trial, liczącą prawie dwa tysiące kilometrów. Po drodze zamierza zmierzyć się z demonami przeszłości.
Spodziewałam się porządnego kina drogi, takiego najwyżej na siódemeczkę, ale zostałam mile zaskoczona. Może to miało coś wspólnego z faktem, że jestem fanką Into the wild, bo rozemocjonowana oglądałam kolejne przygody Cheryl. A najpiękniejsze było to, że ogólnie nic wielkiego się nie działo, ale przedstawienie całości w danej formie dodawało tyle uroku! Idealna ścieżka dźwiękowa z cudownymi krajobrazami i świetną rolą Reese zbudowały film kompletny. I może nie powalił mnie na łopatki, ale wspominam go z samymi pozytywnymi wrażeniami i polecam wszystkim. Do tego fani literatury mogą być zadowoleni z czytanych przez bohaterkę książek i wspominanych cytatów. Nie mówiąc już o świetnych rolach drugoplanowych! I ta piosenka już zawsze będzie mi się z Dziką drogą kojarzyć - link.
Moja ocena: 8/10

Oprócz tego obejrzałam:
  • Jeziorak (2014) - jak na polskie kino to był naprawdę porządnie zrobiony kryminał. Co prawda rozwiązanie zagadki nie było jakieś zaskakujące, ale sam klimat, ta surowość idealnie współgrała z historią. I bardzo dobrze zagrany. (6/10)
  • Pan Turner (2014) - pamiętam, że będąc w Londynie zachwycałam się obrazami Williama Turnera, jego krajobrazy naprawdę zapierają dech w piersiach. I ucieszyłam się, że w filmie nie brakuje równie cudownych zdjęć. Na dodatek kompletna rola Spalla i świetna ścieżka dźwiękowa. (7/10)
  • Turysta (2014) - typowe kino skandynawskie. Mało akcji, ale człowiek ogląda z zaciekawieniem (oczywiście jeżeli takie klimaty lubi). Ciekawie przedstawiony kryzys w związku i zachowanie w sytuacji zagrożenia. No i ta muzyka! (7/10)
  • Sędzia (2014) - mamo, Robert Duvall jest geniuszem! Naprawdę cudownie zagrana rola. Robert Downey Jr. też oczywiście dał radę. Całość dobra, ogląda się z zaciekawieniem, były chwile wzruszenia, a także uśmiechów. (7/10)

Po napisaniu tej notki nasuwają mi się dwa wnioski. Obejrzałam bardzo dużo filmów z 2014 roku i w wielu z nich zachwycałam się muzyką. Chyba to znaczy, że muszę w końcu wyczarować muzyczną notkę!

Aktualizacja mojego wyzwania (możecie dołączyć do wydarzenia na Facebooku TUTAJ):


A jak u Was z filmami?

sobota, 26 marca 2016

Strzeż się Wilka, strzeż Wilka się! 'Scarlet' Marissa Meyer

Mam nadzieję, ze święta mijają Wam w dobrej atmosferze. U mnie są takie pyszności, że nie wiem w co ręce włożyć.
Co do dzisiejszej książki - pamiętam, że jakiś czas temu robiłam sobie test, w którym miałam się dowiedzieć ile mam mentalnie lat. Wyszło, że 14, czyli jestem mentalnie zacofana jakieś dziesięć lat! Może dlatego jaram się tą sagą jak dziecko?
mój kot koniecznie chciał grać Wilka na zdjęciach
*Scarlet*
Marissa Meyer

*Język oryginalny:* angielski
*Tytuł oryginału:* Scarlet
*Gatunek:* dziecięca, młodzieżowa
*Forma:* powieść
*Cykl:* część #2 Sagi Księżycowej
*Rok pierwszego wydania:* 2013
*Liczba stron:* (w moim wydaniu) 496
*Wydawnictwo:* Egmont

"Wiem, wiem, wydaje się trochę... - zrobił zeza i zakręcił palcem koło ucha - ale po jakimś czasie człowiek uznaje, że to nawet urocze."
*Krótko o fabule:*
kontynuacja Cinder
 Scarlet Benoit prowadzi gospodarstwo rolne na południu Francji. Poznajemy ją w nieciekawym momencie życia - jej babcia, Michelle Benoit, zniknęła przed dwoma tygodniami, a policja nie potrafi natrafić na żaden ślad. Dziewczynie z pomocą przychodzi tajemniczy Wilk, który wydaje się posiadać informacje na temat porwania. 
Ścieżki Scarlet i Cinder zaczynają się krzyżować...

*Moja ocena:*
Bardzo często zdarza mi się narzekać na popularne serie młodzieżowe. Nie zostałam fanką Zwiadowców, rozczarowałam się Szklanym tronem, a przez Rywalki przebrnęłam, żeby później narzekać w recenzji. Można pomyśleć, że skoro to nie jest mój typ literatury to po kiego grzyba się w niego dalej pcham? A po tego właśnie, że wśród morza innych jest taka Saga Księżycowa! O!
Naprawdę nie wiem co się ze mną dzieje, ale zaczynam się o siebie obawiać. Podczas czytania starałam sama siebie przekonać, że to nie jest literatura wysokich lotów, że kobieta czerpie ile wlezie ze znanych nam bajek, że niektóre kwestie są płytkie... Ale to nie skutkowało, bo wciąż ta lektura wciągnęła mnie na maksa, a po skończeniu dostałam najprawdziwszego kaca książkowego i nie wiem co czytać (chyba najlepiej niewydaną w Polsce Cress!).
Przejdźmy do konkretów. Już rozpoczęcie i zarysowanie fabuły wprawiło mnie w mały podziw. No, bo ja wiem, że to wszystko jest oparte na znanym nam Czerwonym Kapturku, ale ja nigdy bym nie wpadła, żeby tak sprawnie zazębić tę bajkę z wydarzeniami poprzedniej części. Nie będzie dla nas zdziwieniem, że babcię porwał "zły wilk", a Scarlet aka Czerwony Kapturek stoi następna w kolejce. Ale to jak Marissa Meyer wplotła tę historię w już stworzony świat przedstawiony budzi naprawdę pozytywne wrażenie. Przez jakiś czas zapominałam, że to retelling znanej historii, żeby później poskładać sobie fakty, które przeczytałam, z tymi które znałam z dzieciństwa i zdziwiona przyznałam - tak, to wszystko pasuje! 
Skoro już przy tym jesteśmy, to tak naprawdę nie wiedziałam jak autorka poradzi sobie z prowadzeniem nowej historii razem z dalszymi losami Cinder. Myślałam, że tym razem będziemy śledzić poczynania Scarlet, a znana nam dziewczyna-cyborg pojawi się po prostu gdzieś po drodze. Okazało się, że Marissa nie zrezygnowała z wątku Cinder, a nawet poświęciła mu sporo uwagi. To, co spotyka dziewczynę poznajemy równolegle do wydarzeń z życia Scarlet, a autorka znalazła między tymi historiami idealny balans. Kiedy jedna trochę zwalnia, to druga ją napędza i odwrotnie. Nudzić się więc nie będziemy!
źródło
Pamiętam, że w recenzji Cinder rozpływałam się nad kreacją bohaterów. Nadal uważam, że to jeden z najsilniejszych punktów książek pani Meyer. Scarlet to kolejna silna kobieca osobowość, ale zarazem jest bardzo różna od Cinder, którą wciąż lubię ciutkę bardziej od rudowłosej bohaterki. Za to Wilk to historia całkiem inna. Tak jak Kai wzbudzał zaufanie i sympatię ze względu na osobowość, tak Wilk po prostu intryguje od pierwszego poznania. To ten typ złego chłopaka, który skrywa mroczną przeszłość, ale zarazem trudno oprzeć się magnetyzmowi jego spojrzenia i rozmierzwionych włosów. Wszyscy znamy ten typ, a jednak wciąż potrafi wzbudzać silne emocje (szczególnie u czytelniczek). Do tego autorka dorzuciła postać, która jakby niechcący zostaje wciągnięta w centrum wydarzeń - kapitana Thorne'a. Na początku myślałam, że to będzie taki drugoplanowy bohater, który pojawi się na chwilę i zniknie. Tym bardziej zdziwiłam się, kiedy Thorne zaczął zdobywać coraz większą moją sympatię! To taka wisienka na torcie, a jego relacja z Cinder jest źródłem kilku naprawdę zabawnych żartów. Nie mogę się doczekać dalszej części jego historii (tak, trochę obrazki mi zaspoilerowały...).
W Scarlet oprócz Czerwonego Kapturka zauważyłam też małe odniesienia do Gwiezdnych Wojen. Wyczuwam, że kolejne części mogą potwierdzić (bądź zaprzeczyć) moje przypuszczenia, że Scarlet to taka damska wersja Hana Solo. Biega z giwerą, rozkochuje w sobie dziwnego osobnika, a do tego jest świetnym pilotem (uwielbiam tę scenę pod statkiem Thorne'a!). Brakuje jej tylko Chewbacci, ale kto wie może Iko się nada? A będąc już przy tym - autorka świetnie wykorzystała elementy z pierwszej książki. ID Iko czy Peony posłużyły w konkretnym celu, miło że wątki się nie urywają, a całość brnie do przodu. 
Wątek miłosny jest jaki jest, ale jak to piekielnie miło, że znowu nie uświadczymy trójkąta miłosnego! Tak jakby Marissa brnęła pod prąd modzie panującej w gatunku i specjalnie skupia się na dwójce osób, między którymi rodzi się uczucie. Co do relacji Scarlet-Wilk to przyznam szczerze, że czasami wyczuwałam powiew sztuczności, ale ogólnie to naprawdę kolejna ciekawa para. Nie dziwię się fascynacji jednego i drugiego, po prostu zabrakło mi większej liczby scen między nimi - wydaje mi się, że Cinder i Kai mieli dla siebie więcej czasu. 
Świat, który wykreowała autorka coraz bardziej zadziwia. Podoba mi się to, że ze Wspólnoty Wschodniej przenieśliśmy się do Francji i mogliśmy zobaczyć jak wygląda życie w innym miejscu. Zdecydowanie świat się rozrasta, a autorka nie osiada na laurach, wprowadzając nas w niuanse do ostatnich stron powieści. 
Muszę po prostu powiedzieć, że jeżeli lubicie książki fantasy/s-fi dla młodzieży to koniecznie sięgnijcie po Sagę Księżycową. To naprawdę świetna rozrywka, która niesamowicie wciąga. Ja po prostu nie mogę już się doczekać poznania Cress, bo znając zdolności autorki to będzie kolejna cudowna kobieca postać. I pozostaje pytanie dlaczego nie wydano w Polsce kolejnych części. Naprawdę tego nie rozumiem i ubolewam, ale będę ratować się wersją oryginalną (mam nadzieję, że przebrnę bez większych problemów). 

Moja ocena: 8/10

Wyzwania:

http://bohater-fikcyjny.blogspot.com/2015/12/31-wyzwanie-czytelnicze-2016-konkurs.html








wtorek, 22 marca 2016

Utopię waszą utopię, czyli 'Ślepy Posłaniec' Radomir Darmiła

Jak tam nastroje przedświąteczne? Ja już nie mogę się doczekać tej góry ciast czekającej mnie w domu! Na dodatek jest duża możliwość, że w te święta zostanę ciotką. Nie mogę się doczekać :D


*Ślepy Posłaniec*
Radomir Darmiła

*Język oryginalny:* polski
*Kategoria:* literatura piękna
*Gatunek:* fantasy
*Forma:* powieść
*Rok pierwszego wydania:* 2015
*Liczba stron:* 364
*Wydawnictwo:* RW2010
"- Nie ufam im. Boją się.
- To dobrzy ludzie, Ringo.
- To bez znaczenia. Kiedy dobrzy ludzie się boją, potrafią robić złe rzeczy."

*Krótko o fabule:*
Akcja rozgrywa się na archipelagu, powoli zalewanym przez ocean. Ludzie decydują, żeby kobiety przestały rodzić dzieci, przekonani że Bóg chce, żeby gatunek ludzki wymarł. Ważne sprawy społeczeństwa rozstrzyga się na Zgromadzeniu, a do Rady należą uczeni w Piśmie obywatele. W tych okolicznościach poznajemy Renę, świeżo owdowiałą kobietę, która znajduje na brzegu morza nieprzytomnego mężczyznę.

*Moja ocena:*
Słysząc słowo "fantastyka" od razu w głowie pojawiają mi się trolle, elfy, krasnoludy i inne dziwy. Kiedy więc przeczytałam opis Ślepego Posłańca i dowiedziałam się, że to fantastyka pomyślałam o mnogości możliwości, które autor ma przed sobą. Kobieta znajduje na brzegu mężczyznę? To może pójść w każdą stronę, a gatunek nie ogranicza wyobraźni autora. Jednak przyznam, że trochę się zdziwiłam przewracając kolejne strony. 
Radomir Darmiła to pseudonim pracownika poznańskiej uczelni. Publikował wcześniej na łamach Fantastyki, a Ślepy Posłaniec to jego debiut fabularny. 
Wydaje mi się, że Radomir Darmiła miał wiele dobrych pomysłów, których do końca nie wykorzystał. Fabuła, która początkowo wydaje się intrygująca zaczyna się dłużyć i przynudzać. Znalezionego mężczyznę, Ringa, wciąż zamykali i sądzili, później uwalniali (bądź sam się uwalniał), a wtedy Rena uczyła go języka. Brakowało mi trochę jakichś emocjonujących wydarzeń, które sprawiłyby, że nie chciałabym odłożyć książki na bok. Moim zdaniem autor przeprowadzał akcję trochę za spokojnie i delikatnie. Rozumiem, że było to spowodowane pokazaniem świata przedstawionego i historii poszczególnych bohaterów, jednak uważam, że powinno być to przeprowadzone sprawniej. Okazało się jednak, że w końcu się udało i gdzieś w trzech czwartych książki naprawdę się wciągnęłam, a wydarzenia zaczęły mnie zaskakiwać. Samo zakończenie było dla mnie trochę za bardzo cukierkowe, w porównaniu do klimatu surowej całości. Spodziewałam się po prostu więcej dramatyzmu i chyba po prostu jakiegoś poważnego rozlewu krwi. 
Muszę przyznać, że odkrycie skąd przybył Ringo jest naprawdę świetnym zaskoczeniem fabularnym. To była jedna z tych rzeczy, która sprawiła że patrzyłam na powieść przychylnym okiem i czekałam na więcej fajerwerków (podejrzewam, że są przygotowane na kolejne części). 
źródło
Bardzo ciekawy był przekrój charakterów w książce. I dotyczyło to większości bohaterów, oprócz głównej postaci żeńskiej, Reny. Wszyscy znamy ten ból, gdy bohaterka, z którą spędzamy najwięcej czasu nie wzbudza naszej sympatii. Tutaj nie było źle, bo Rena szczególnie nie irytowała, po prostu brakowało jej cech, za które bym ją polubiła. Nawet trudno mi cokolwiek o niej powiedzieć, oprócz tego, że walczyła o lepszy świat. Za to cała masa postaci drugoplanowych poprawiała wrażenie. Były to osoby z krwi i kości, popełniające błędy, a zarazem bardzo charakterystyczne. Przykładowo taki Trybarius, który powinien wzbudzać odrazę naprawdę mnie zaintrygował i chciałam poznać jego dalsze losy. Albo siostry Reny, tak różne, ale obie wzbudziły we mnie sympatię. Szkoda mi trochę postaci Ringo, który mógł rozkochać w sobie rzesze czytelniczek, ale jego potencjał nie został wykorzystany. Ciągłe nazywanie go "dzikusem" i "głupkiem" działało na jego niekorzyść.
Skoro już jesteśmy przy tym, to wątek miłosny był dość lichy. Nie mam pojęcia skąd wzięło się uczucie między dwójką bohaterów, brakowało mi jakiegoś magnetyzmu, wyjaśnienia dlaczego te osoby są sobą zafascynowane. W porządku, Ringo ma świetne ciało, Rena to niezła babka, ale to nie wystarcza. Autor stwierdza, że to powieść pomyślana jako fantastyka dla kobiet, jednak uważam, że to nie jest odpowiednie określenie. Znam o wiele więcej książek, które nie są określane tym mianem, a o wiele bardziej by się do tego nadały, więc niech mężczyźni się nie wstrzymują przed przeczytaniem. 
Co do stylu autora, to zdarzało mi się czasami skrzywić na niektóre zdania, ale ogólnie uważam, że to dobrze napisana powieść. Czyta się lekko, podobało mi się jak Radomir wprowadzał wypowiedzi uczącego się języka Ringa. Nadało to całości realizmu, a do tego pokazało jak trudny jest dla obcokrajowców język polski. 
To co bardzo mi się spodobało to odejście od mainstreamu i wybór własnej ścieżki w kreowaniu świata przedstawionego. Współcześnie wszyscy czerpią inspiracje z baśni czy mitologii, a Radomir Darmiła wziął na warsztat Biblię. I zrobił to bardzo sprawnie, bez obrażania jakichkolwiek uczuć religijnych, przynajmniej moim zdaniem. Ciekawie przedstawił problem interpretacji tego, co zostało zapisane w Piśmie. 
Przyznam, że przed poleceniem książki zastanowiłabym się czy powinnam określać ją mianem fantastyki. Wydaje mi się, że bardziej pasowałoby tutaj science-fiction. I mimo poruszania wielu spraw dotyczących kobiet (gwałty, brak równouprawnienia) uważam, że każdy mężczyzna także książkę może przeczytać. Początkową konsternację zastąpiło zaciekawienie kiedy autor zrzucił fabularną bombę i naprawdę jestem ciekawa jak potoczą się losy bohaterów w tym surowym świecie. Najbardziej interesuje mnie chyba historia Ringa (i miejsca, z którego pochodził). Mam nadzieję, że kontynuacja pobije poprzedniczkę na głowę!

Moja ocena: 6/10

 Za egzemplarz dziękuję autorowi książki.

Wyzwania:

http://bohater-fikcyjny.blogspot.com/2015/12/31-wyzwanie-czytelnicze-2016-konkurs.html








czwartek, 17 marca 2016

Absurd w mięciutkich bamboszkach, czyli 'Dożywocie' Marta Kisiel

Ciągle jestem zabiegana, ale w końcu zaczęłam sobie wszystko układać. Ogarniam pracę magisterską, widziałam się już z promotorem i mam jakiś plan działania. Nawet się tym trochę zajarałam.
I dziwnym trafem znowu zaczęłam czytać kilka książek naraz. Staram się stopować z sięganiem po nowe książki, ale wciąż nie potrafię się powstrzymać! Jedna dziś przed Wami.
*Dożywocie*
Marta Kisiel

*Język oryginalny:* polski
*Kategoria:* literatura piękna
*Gatunek:* fantasy
*Forma:* powieść
*Rok pierwszego wydania:* 2010
*Liczba stron:* 347
*Wydawnictwo:* Uroboros
"Jako tradycyjny Anioł Stróż Licho nie miało na wyposażeniu żadnych mieczy ognistych ani tym podobnych robiących odpowiednie wrażenie akcesoriów, mogło co najwyżej kopnąć z bamboszka."


*Krótko o fabule:*
Konrad dostaje w spadku od nieznajomego krewnego dom - Lichotkę, wraz z jego mieszkańcami. Oczami wyobraźni już widział jak remontuje starą posiadłość i sprzedaje ją, nieźle się na tym wzbogacając. Nie przewidział jednak, że lokatorzy Lichotki będą tak osobliwymi postaciami. Bezosobowe, wciąż kichające Licho - anioł stróż w bamboszkach i za dużych koszulkach, widmo w marynarce i kamizelce, niczym Werter wyciągnięty z kart powieści, czyli panicz Szczęsny, cztery taplające się w wannie utopce, no i oczywiście pradawny potwór mieszkający w piwnicy i pichcący przysmaki - Krakers. To towarzystwo przewróci życie Konrada do góry nogami.

*Moja ocena:*
Ostatnio o twórczości Marty Kisiel jest bardzo głośno, co po przeczytaniu Dożywocia przestaje być dla mnie taką dziwną sprawą. Przyznam, że mnie kupiła już informacja na pierwszych stronach, gdzie w notce o "ałtorce" dowiedziałam się, że jest fanką Słowackiego. W odwiecznej dyskusji Mickiewicz kontra Słowacki zawsze byłam sercem za tym drugim, jako jedna z niewielu. Marta Kisiel wydała Dożywocie już w 2010 roku, a cztery lata później powróciła z książką Nomen Omen. Wtedy to powstała dyskusja o niemal niemożliwej do zdobycia debiutanckiej powieści ałtorki. Poskutkowało to wydaniem dodruku, w zeszłym roku, który udało mi się kupić na Wrocławskich Targach Dobrej Książki. Na których nawet dostałam autograf Marty Kisiel.
Lektura trochę przeczekała na mojej półce, ale kiedy w końcu po nią sięgnęłam to wypominałam sobie, że tyle zwlekałam. Bo to przede wszystkim kawał dobrej rozrywki, której każdy czytelnik czasami potrzebuje. Atłorka nie ograniczyła się tylko do jakiejś zabawnej postaci czy abstrakcyjnej sytuacji. Ona po prostu bombarduje nas mnóstwem humoru, który dociera z każdej możliwej strony. Anioł w bamboszkach, który ma uczulenie na własne pierze? Panicz-widmo, który przypomina powracającego zza grobu Wertera? Do tego mówi wierszem, często znanym przez czytelnika? Każda ta mała sytuacja sprawia, że czytelnik uśmiecha się do siebie i zastanawia się co nowego przyniosą dalsze losy bohaterów.
A to właśnie w nich jest siła. Sama fabuła może jest dość prosta, całość składa się z kilku opowiadań, brakuje tutaj głównej osi. Jednak przestaje to być wadą kiedy człowiek pozna już wykreowanych przez ałtorkę bohaterów. Wszystko przez to, że trudno ich nie polubić. Czułam się trochę jak Konrad, czyli człowiek przechodzący małą przemianę za sprawą reszty lokatorów. Ja sama powoli, razem z nim obdarzałam uczuciem poszczególne postaci. Licha trudno nie pokochać od początku, a z całą resztą docierałam się, aż na koniec było mi smutno, że trzeba się pożegnać. 
ilustracje do książki wykonała Elwira Pawlikowska, zajrzyjcie na jej stronę, bo warto LINK
Jak na polonistkę przystało Marta Kisiel czerpie garściami z historii literatury. Oczywiście widać to przede wszystkim w wypowiedziach panicza Szczęsnego, ale nie tylko. Uśmiechnęłam się z sentymentem przy odniesieniu do Dzikich Łabędzi Andersena i robieniu koszul z pokrzyw. To była jedna z moich ulubionych bajek dzieciństwa! 
Język, którym posługuje się ałtorka jest bardzo barwny i plastyczny. Już dawno nie spotkałam się ze stylem, który byłby tak oryginalny. Uwierzcie, nikt nie tworzy takich opisów jak pani Kisiel! Nawet podczas tych długich nie ma czasu na nudę, czyta się to jak historię opowiadaną przez uzdolnionego bajarza. Dodając do tego fakt, że każda z postaci jest bardzo charakterystyczna okazuje się, że ałtorka nie musiała dopisywać niczego w stylu "- powiedziało Licho", bo po dodaniu typowego dla anioła "apsik" czy "alleluja" dobrze wiedzieliśmy, że to właśnie ono zabrało głos. 
Można się przyczepić, że książka ma trochę infantylny wydźwięk, z tymi wszystkimi aniołami, różowymi króliczkami i kotkami. Według mnie Marta Kisiel idealnie wyważyła ilość słodyczy i okraszając wszystko taką dawką humoru zniwelowała szanse na możliwe zasłodzenie. Już bardziej prawdopodobna jest śmierć ze śmiechu.
Podsumowując, jeżeli macie ochotę szczerze się pośmiać przy porządnej, bardzo polskiej literaturze, z masą odniesień do znanych nam dzieł, sięgajcie po Dożywocie. Marta Kisiel zapewni Wam kupę frajdy, a wykreowanych przez nią bohaterów trudno będzie opuścić! Spróbujcie, bo warto :)

Moja ocena: 8/10

Zapraszam do polubienia fanpage'u Marty Kisiel - Kisiel z Kłulika

Wyzwania:

http://bohater-fikcyjny.blogspot.com/2015/12/31-wyzwanie-czytelnicze-2016-konkurs.html







piątek, 11 marca 2016

Z kart książki na ekran - top 10 kobiecych wyborów castingowych

Jako, że niedawno obchodziliśmy święto kobiet postanowiłam zrobić wpis tematyczny. Oczywiście nie wyrobiłam się na czas, ale mam nadzieję, że wybaczycie mi ten poślizg. W końcu taki dzień powinnyśmy świętować nawet i tydzień, kto się zgadza? ;)

Dzisiejsza notka będzie poświęcona kobietom, które zrobiły na mnie wrażenie w ekranizacjach książkowych. Postanowiłam się ograniczyć do tych, których pierwowzory czytałam, czyli automatycznie odpadają takie pozycje jak Misery z genialną Kathy Bates czy trylogia Millenium. Tym bardziej chętnie poznam Wasze typy, czekam na nie w komentarzach. 
No to zaczynamy notowanie!

10. Keira Knightley jako Elizabeth Bennet w Dumie i uprzedzeniu
Ostatnie miejsce zajmuje Keira. Wiem, że aktorka ma swoich zwolenników i przeciwników, u mnie jest to uwarunkowane rodzajem filmu. Zazwyczaj podoba mi się w tych reżyserowanych przez Joe Whight'a, który wyciąga z niej to co najlepsze. No i role, które dostaje u niego są zazwyczaj kostiumowe, a te niezwykle pasują do jej urody. Sam reżyser na początku sceptycznie podchodził do Keiry jeżeli chodzi o rolę Elizabeth, ponieważ twierdził, że jest za ładna. Zmienił zdanie kiedy zobaczył ją na żywo, bez pracy grafików retuszujących zdjęcia do magazynów. Muszę przyznać, że mnie kupiła jej postać, jakoś łatwo było mi ją polubić, dokładnie jak w książce. I była tak samo uparta, miała w sobie magię, która zauroczyła Darcy'ego. Czego chcieć więcej?

9. Anne Hathaway jako Emma Morley w Jednym dniu
Anne zdecydowanie darzę dużym uczuciem. Może nie zawsze powala swoją grą aktorską, ale po prostu kupuje mnie swoim urokiem osobistym i charyzmą na ekranie. I uwielbiam to, że nie boi się "pobrzydzić" do roli. Daje charakteryzatorom wolną rękę i efekty widzimy na ekranie. Dzięki temu zamiast aktorki grającej daną postać widzimy po prostu Fantine z Nędzników, Andreę z Diabeł ubiera się u Prady czy właśnie Emmę Morley z Jednego dnia.  Przyznam, że trochę kolejność miałam zaburzoną, bo najpierw obejrzałam film, później czytałam książkę, ale po lekturze stwierdziłam, że Anne poradziła sobie z rolą śpiewająco. Duży wpływ miał na to scenariusz wierny powieści, ale Hathaway dodała całości swojego charakterystycznego blasku!

8. Judi Dench jako Evelyn Greenslade w Hotelu Marigold
Uwielbiam Judi Dench. Ma w sobie coś tak oryginalnego i przykuwającego wzrok, a do tego cudowny brytyjski akcent. Na swoim koncie posiada wiele cudownych, nawet oscarowych ról, ja tutaj wspomnę o filmie, którego pierwowzór niedawno czytałam. Może normalnie nie znalazłaby się w tym notowaniu, ale porównując postać Evelyn z książki i z filmu widać spore różnice. Judi sprawiła, że ta kobieta od razu zyskała moją sympatię. Kibicowałam jej przez cały czas trwania filmu, czego nie można powiedzieć o książce, gdzie Evelyn to tylko jedna z postaci, której brakuje trochę wdzięku, którym obdarzyła ją Judi Dench. Naprawdę dla śmietanki aktorskiej warto zobaczyć ten film.

7. Ziyi Zhang jako Sayuri w Wyznaniach gejszy
To kolejny film, który widziałam przed przeczytaniem powieści. I muszę powiedzieć, że nie potrafiłabym sobie wyobrazić kogokolwiek innego w roli Sayuri niż Ziyi Zhang. Miała tę delikatność i oryginalną urodę (przed obejrzeniem tego filmu myślałam, że wszystkie Azjatki wyglądają identycznie). Zabawnym faktem jest, że początkowo główną postać miała zagrać Yunjin Kim, którą możecie kojarzyć z serialu Lost. Na szczęście odrzuciła propozycję i wybór padł na Ziyi. Uwielbiam scenę tańca, jest tam tyle emocji mimo kamiennej twarzy aktorki. Naprawdę uważam, że przy Wyznaniach gejszy odbył się bardzo dobry casting do głównych ról.

6. Sophie Nelisse jako Liesel Meminger w Złodziejce książek
Pamiętam, że jak pierwszy raz usłyszałam, że Złodziejka książek doczeka się ekranizacji byłam bardzo podekscytowana. Nie da się zaprzeczyć, że to jedna z moich ulubionych powieści, która wycisnęła ze mnie morze łez. Jednak kiedy zobaczyłam zwiastun pojawiły się pierwsze wątpliwości. I niestety, ekranizacja nie spełniła moich oczekiwań. Okradziona z emocji, spłaszczona i zamerykanizowana straciła cały swój urok. Stała się dla mnie okazją do pooglądania dobrego aktorstwa. Geoffreya Rusha uwielbiam od dawna, ale to młodziutka Sophie przykuła mój wzrok. Przed seansem obawiałam się o tę piękną dziewuszkę, okazuje się że na darmo. Bo Sophie moim zdaniem udźwignęła postać Liesel śpiewająco. Szkoda, że tak wiele innych rzeczy było w tym filmie o wiele gorzej zrealizowanych.

5. Tilda Swinton jako Biała Czarownica w Opowieściach z Narnii
Ach, Tilda! To kolejna aktorka, która po prostu czaruje na ekranie. Wiele jest takich gwiazd, które mają uniwersalną urodę i świetnie, bo mogą grać różne role. Ale ja zawsze zostaję fanką takich oryginalnych postaci jak Tilda. Ona każdej roli nadaje nowe życie, którego nie potrafiłaby jej dać żadna inna aktorka. Jestem chyba jedną z niewielu osób, która czerpała masę przyjemności z ekranizacji dwóch pierwszych tomów Opowieści z Narnii. Bardzo lubię ten cykl, uważam że jest mądry, niesie piękne przesłanie i na pewno będę dzieliła się tą lekturą ze swoimi dziećmi. A Tilda w roli Białej Czarownicy po prostu była zła do szpiku kości! Do tego tak pięknie wyglądała wśród tych zlodowaciałych wnętrz. Nie wiem czy Michelle Pfeiffer, która początkowo odrzuciła tę rolę, podźwignęłaby postać. Szczerze wątpię.

4. Jennifer Lawrence jako Katniss Everdeen w Igrzyskach śmierci
Co prawda widziałam wcześniej Lawrence w świetnym Do szpiku kości, ale to jej Katniss skradła moje serce. W castingu pokonała całe morze młodych, utalentowanych aktorek. Moim zdaniem jej postać jest idealna i naprawdę pasuje do tej wykreowanej przez Suzanne Collins. Jennifer rzadko pokazuje na twarzy emocje, jest wycofana tak jak Katniss. Do tego trzeba przyznać, że niewiele osób tak dobrze wygląda z łukiem jak ona (a strzelać nauczyła się specjalnie do roli). W ogóle Lawrence została jedną z moich ulubionych aktorek, przez dystans do siebie - no proszę, obejrzycie sobie któryś z jej wywiadów (np. ten, w którym myślała, że rozmawia z Elizabeth Taylor, która nie żyje od 5 lat). Wiem, że wielu z Was narzekało na jej grę w ostatniej części, ale ja kupuję całość jej kreacji Katniss. 

Przechodzimy do creme de la creme dzisiejszego notowania! 

3. Megan Follows jako Anne Shirley w Ani z Zielonego Wzgórza
Ach, filmy moje dzieciństwa, na które czekałam w niedziele, zajadając rosół mamy. Już nawet nie pamiętam czy najpierw przeczytałam pierwowzór czy obejrzałam ekranizację, ale to nie ma znaczenia. Anne Shirley zawsze będzie dla mnie wyglądała jak Megan Follows. To był po prostu idealny wybór castingowy, bo Megan miała w sobie tyle z bohaterki książki, że człowiek całym sercem wierzył, że to Anne wyszła z kart i stoi po drugiej stronie ekranu. Zabawny fakt: rolę Maryli zaproponowano Katherine Hepburn, która odmówiła, ale poleciła swoją siostrzenicę, Schuyler Grant do zagrania tytułowej roli. Dziewczyna koniec końców zagrała Dianę Barry. I całe szczęście, razem z Megan stworzyły niezłą chemię, oddały wiernie przyjaźń z książki. Kurcze, aż mam ochotę odświeżyć sobie przygody Anne, tylko nie wiem czy książkowe czy filmowe.

2. Helena Bonham-Carter jako Bellatrix Lestange w Harrym Potterze
Jak wiadomo, filmowa seria o Harrym Potterze to niemal mały schowek pełen świetnych wyborów aktorskich. Od głównych ról, poprzez perełki jak Maggie Smith oraz Emma Thompson, po genialną Helenę. No proszę Was, czy ktokolwiek inny potrafiłby zagrać tę chorą, wręcz psychicznie zafascynowaną Voldemortem postać? No nikt. I niby w tłumie dobrych wyborów trudno się wybić, ale Helena osiągnęła jakiś niebotyczny level - ona była Bellatrix, a nawet dała jej jeszcze więcej życia niż J.K. Rownling na kartach powieści. Każda sekunda, w której widać ją na ekranie pozwala na pogłębienie granej przez Helenę postaci, tutaj działają smaczki, grymasy twarzy. Naprawdę szacun, Bellatrix idealna!


1. Vivien Leigh jako Scarlett O'Hara w Przeminęło z wiatrem
Do roli Scarlett O'Hary kandydowały całe dziesiątki gwiazd kina. Z tego co udało mi się wyczytać padł rekord co do ilości zdjęć próbnych, które kosztowały tyle co przeciętny film fabularny! Jednak zwyciężczyni mogła być tylko jedna - cudowna Viven Leigh. Sama aktorka była bardzo podekscytowana rolą i oprócz powieści Margaret Mitchell przeczytała dodatkowe pozycje o wojnie secesyjnej. Cóż, gdybym ja dostała tak ważną rolę to też robiłabym wszystko co w mojej mocy, żeby wypaść idealnie. A Vivien się udało. Scarlett jest taka, jaka miała być - już od pierwszej sceny widz zastanawia się czy powinien ją lubić czy nienawidzić. Aktorka poradziła sobie śpiewająco z oddaniem charakteru bohaterki, nawet gdy gra smutek czy gniew wciąż są to emocje Scarlett. Trzeba też przyznać, że z Clarkiem Gable tworzyła wspaniałą parę i tak jak w książce chciało się ją potrząsnąć i pokazać gdzie powinna ulokować swoje uczucia. Sama Vivien wspomniała, że nie lubiła się całować z tym parterem filmowym ze względu na jego nieświeży oddech. Pal to licho, ważne że gdy to teraz oglądamy to przechodzą nas ciarki na całym ciele :)


Jestem bardzo ciekawa jak wyglądałaby Wasza lista i czy zgadzacie się z którymś moim wyborem. Dajcie znać!
Planuję zrobić też topkę męskich wyborów, a może nawet jedną tych najgorzej dobranych, chcielibyście? 

sobota, 5 marca 2016

Mnogość zagadek, złożoność postaci i nieustanne napięcie, czyli 'Boski ogień' Brian Staveley

Można pomyśleć, że skoro to mój ostatni, magisterski semestr, to prowadzący powinni wyluzować i dać nam możliwość napisania tej nieszczęsnej pracy. Nic bardziej mylnego. Zawalają nas sprawozdaniami, projektami oraz prezentacjami, a dokładając do tego jakąkolwiek inną działalność czasu pozostaje naprawdę niewiele. Ale na pewno zdążę w tym tygodniu trochę pobuszować w blogosferze!

*Boski ogień*
Brian Staveley

*Język oryginalny:* angielski
*Tytuł oryginału:* The Providence of fire
*Tłumacz:* Jerzy Moderski
*Kategoria:* literatura piękna
*Gatunek:* fantasy
*Forma:* powieść
*Rok pierwszego wydania:* 2014
*Liczba stron:* 808
*Wydawnictwo:* REBIS
"- Optymizm zabija żołnierzy - rzekł, cytując Hendrana.
- Żołnierzy zabija stal w brzuchu - odparował lotnik. - Albo w nodze - dorzucił, patrząc znacząco na krwiopijcę. - Albo w ramieniu."
*Krótko o fabule:*
Kontynuacja Mieczy cesarza.
Adare zmuszona jest opuścić Pałac Brzasku i szukać pomocy wśród wyznawców Intarry, Valyn skupia się na ucieczce przed wojownikami z Kettralu, a Kaden poznaje tajemnice rodu Csestriimów i pogłębia sztukę vaniate. Czy ich ścieżki się złączą, przekonacie się podczas lektury.

*Moja ocena:*
Pierwszy tom zrobił na mnie duże wrażenie, a zakończył się w momencie, który pozostawiał wiele zagadek i niedopowiedzeń. Zazwyczaj kontynuacja skupia się na rozwinięciu wątków narzuconych we wcześniejszej części i w jakimś stopniu wprowadza innowacje do historii. Nie u Briana Staveley'a! Autor nie poprzestał na świecie przedstawionym w Mieczach cesarza, a rozbudowywał go, pokazując czytelnikowi coraz to nowe postaci, które reprezentują różne rasy. Tutaj naprawdę należą mu się brawa, bo po zakończonej lekturze czuję, że uniwersum, w którym rozgrywa się historia, jest bardzo bogate i złożone. Zarazem autor nie zamęczył mnie od początku długimi niuansami na temat cech świata przedstawionego, a powoli, acz adekwatnie, wprowadzał w kolejne meandry swojej wyobraźni. Przykładów tutaj może być naprawdę wiele, mnie jednak rozłożyło na łopatki kilkadziesiąt ostatnich stron, gdzie dowiedzieliśmy się m.in. kim jest Triste. Przyznam, że dopiero przed samym rozwiązaniem zaczęłam się tego domyślać i to był naprawdę efekt wow. 
Oprócz tego wydaje mi się, że w Boskim ogniu fabuła jest mniej statyczna niż w pierwszym tomie. Miecze cesarza skupiały się jednak na pokazaniu życia trójki rodzeństwa, które wiedli do tej pory i dopiero bliżej zakończenia wszyscy zaczęli się "poruszać".  Tutaj od początku bohaterowie zwiedzają przeróżne miejsca, a dzięki temu możemy poznać nowe postaci i kultury. Wątek Ishienów i Urghulów został świetnie poprowadzony, przede wszystkim dlatego, że wciąż i wciąż nie mogliśmy się domyślić jaką rolę te ugrupowania będą spełniać. Są dobrzy, źli, a może po prostu są i postępują według swoich zasad, a nie nam to osądzać? I to jest kolejny duży plus, nie wiem czy wspominałam o tym w recenzji pierwszego tomu, ale tutaj jest bardziej widoczny. Nie możemy jednoznacznie ocenić kto jest bohaterem pozytywnym, a kto negatywnym. Autor pociągnął to tak daleko, że nawet pośród trójki rodzeństwa, czyli głównych postaci, których losy śledzimy, występują odmienne zdania, a jeden o drugim myśli czasem jak o wrogu.
Ash'klan - źródło
Pamiętacie może, że w poprzedniej części mało mi było postaci kobiecych. Pisarz zarzekał się, że w kontynuacji to się zmieni i obietnicę spełnił. I to nawet w większym stopniu, niż myślałam! Bo spodziewałam się, że skupi się na rozwinięciu postaci Adare, która została zepchnięta na dalszy plan w Mieczach cesarza. Tym razem faktycznie jej charakter się rozwija, przeżywa wiele rozterek, a nawet poznaje bardzo ciekawych towarzyszy. Trzeba wspomnieć o świetnie rozładowującej napięcie postaci Niry i jej brata - a ich historia to w ogóle duży szok. Ale autor na Adare nie poprzestał i dostaliśmy trochę więcej Gwenny, Pyrre i Annick, które od razu zyskały moją dozgonną sympatię. Zawsze lubię poznać silną kobiecą postać, a tutaj dostajemy trzy i to w jednej drużynie. Każda z nich ma charakterek i niesamowite umiejętności wojenne, a razem tworzą trochę mieszankę wybuchową. 
Co do mężczyzn, to chyba wciąż moim ulubieńcem pozostaje Valyn, który jednak w tej części trochę stracił w moich oczach. Podejmował kilka decyzji, które mnie denerwowały, ale uważam że to dobrze - w końcu każdy powinien popełniać błędy, nikt nie chce czytać o postaciach idealnych. No i zaczęłam kibicować jemu i jednej z pań, chociaż tak naprawdę autor pozostawia wszelkie wątki miłosne w kwestii domysłów. I tutaj trochę ubolewam, bo myślałam że w tej ośmiusetstronicowej powieści znajdzie się miejsce na jakieś uczucie między dwójką bohaterów. Okazało się, że bohaterowie wciąż są zajęci ratowaniem swego życia bądź cesarstwa i faktycznie władowanie w tym momencie wątku miłosnego musiałoby być zrobione na siłę i zniszczyłoby odebranie całości. Mam jednak nadzieję, że w kolejnej części coś w końcu dostaniemy! 
Podsumowując, kolejna część Kronik Nieciosanego Tronu, potwierdza fakt, że każdy fan fantastyki powinien sięgnąć po te książki. To naprawdę wciągająca historia, z wieloma zagadkami, trzymająca w napięciu. Kilka razy podczas czytania krzyczałam w stronę powieści, chcąc podpowiadać bohaterom, a to najlepiej świadczy o tym ile emocji wzbudza. Naprawdę warto ją przeczytać, ja już nie mogę doczekać się kontynuacji! 

Moja ocena: 9/10

Za egzemplarz dziękuję wydawnictwu REBIS.

Wyzwania:
http://bohater-fikcyjny.blogspot.com/2015/12/31-wyzwanie-czytelnicze-2016-konkurs.html








Szukaj w tym blogu

Szablon dla Bloggera stworzony przez Blokotka