niedziela, 23 maja 2021

„Cień i kość” – jak zrobić dobrą ekranizację młodzieżowej książki i zadowolić fandom

Serial Cień i kość powstał na podstawie słynnej serii książek autorstwa Leigh Bardugo. Kiedy w sieci pojawiły się materiały z planu, wiedziałam, że niewiele czasu zostało mi na przeczytanie trylogii przed premierą pierwszego odcinka. Ci, którzy mnie śledzą, wiedzą, że się udało i niedawno skończyłam przygodę z trylogią Grisza, o której zdanie mam dość ambiwalentne (więcej informacji znaleźć można tutaj). W skrócie – było w książkach kilka bardzo mocnych punktów, ale całości brakowało dodatkowego kopa, a młodzieżowe schematy i nieciekawi bohaterowie mocno obniżyli wrażenia z czytania. Natomiast po zapoznaniu się z pierwszymi entuzjastycznymi opiniami na temat serialu, byłam pełna optymizmu i nadziei, że mankamenty z pierwowzoru będą na ekranie poprawione. Zastanawiałam się jedynie nad tym, jak na moje wrażenia wpłynie wplecenie wątku z Szóstki wron, dylogii z tego samego uniwersum, której jeszcze nie przeczytałam.

W pierwszym odcinku poznajemy krótki zarys historii i jest to dość wierny obraz tego, z czym mamy do czynienia również w książce. Pojawia się główna bohaterka, Alina, zajmująca się w wojsku kartografią, która ląduje na statku przemierzającym przerażającą Fałdę, czyli część ziemi zamieszkaną przez złowrogie volcry. Już w pierwszym odcinku dowiemy się, że dziewczyna posiada niespotykaną moc kontrolowania światła. Moc, która akurat jest w Ravce bardzo potrzebna, zatem Alina stanie się osobą przez wielu poszukiwaną.

Uwielbiam to, że mój mąż ogląda ze mną te wszystkie młodzieżowe produkcje, ponieważ mam dzięki temu przykład perspektywy człowieka, dla którego ta historia jest czymś zupełnie świeżym. Pozwoliło mi to inaczej spojrzeć na wiele sytuacji, jak wrzucenie widza na głęboką wodę od samego początku serialu. W pierwszym odcinku dość intensywnie jesteśmy atakowani informacjami dotyczącymi świata przedstawionego, nazwy krain, tytuły poszczególnych magów, kto z kim toczy wojnę i skąd wzięła się Fałda – to już dużo nowości, a do tego twórcy zaczynają ciągnąć drugi wątek, znany fanom z książki Szóstka wron. Informacji jest sporo, ale w jakiś dziwny sposób działa to na korzyść, ponieważ widz zostaje zmuszony do skupienia uwagi na wszelkich niuansach, dzięki czemu łatwiej wchodzi w ten fantastyczny świat.

Ożywienie świata znanego z trylogii to zresztą jeden z najmocniejszych punktów serialu Cień i kość. Od pierwszych minut widać, że budżet nie był problemem, a twórcy wykorzystali go w najlepszy możliwy sposób, przykładając się do detali. W tym świecie przedstawionym czuć rosyjski klimat nawet mocniej niż w książce, bo zamiast wciąż powtarzać rosyjsko brzmiące nazwy krain czy słowa przypominające język rosyjski, to po prostu wykorzystano zabawę scenografią i kostiumem. Największe wrażenie robią chyba kefty, czyli te kubraczki noszone przez Grisze. Wyobrażałam je sobie podobnie, ale dopiero zobaczenie ich na ekranie naprawdę dopełniło tę wizję.

Jednym z najmocniej chwalonych elementów ekranizacji jest obsada. Co chwilę można natknąć się na zachwyty nad Benem Barnes'em, który dostał ważną rolę w postaci Zmrocza. Niestety, ja się trochę z fandomem w tej kwestii rozjeżdżam, bo cała ekipa z ekranizacji trylogii Cień i kość jest dla mnie co najwyżej poprawna, ale brakuje jej charyzmy. Przede wszystkim gra Aliny po pierwszym odcinku zaczyna uwierać, ewidentnie dziewczyna świetnie radzi sobie w scenach luźnych pogawędek z początku serialu, ale im więcej ciężaru emocjonalnego spada na bohaterkę, tym aktorka bardziej się gubi. Finalnie, Alina jest mocno podobna do tej postaci książkowej, bo wypada raczej irytująco, chociaż z innych powodów niż ta z pierwowzoru. Smutno mi z powodu Zmrocza, którego wyobrażałam sobie jako mocny, czarny charakter, a w wykonaniu Barnes'a jest chłopcem raczej delikatnym, któremu brakuje siły i zdecydowania, których oczekiwałam. Chemii między tymi bohaterami nie wyczułam w ogóle, więc ten wątek należy w moich oczach do najmniej ciekawych. Jeżeli jednak miałabym kogoś tutaj wskazać palcem, to uważam, że to reżyser zawinił z poprowadzeniem postaci, bo ewidentnie czuć w nich było potencjał. Lepiej jest na drugim planie, bo Mal radzi sobie lepiej niż mdły, książkowy pierwowzór, Zoya jest świetna, a Baghra rządzi. Żal trochę tych głównych postaci. Po prostu.

Twórcy serialu postanowili połączyć opowieść z trylogii Grisza z historią bohaterów Szóstki wron. I tutaj, może kwestia tego, że ten wątek był dla mnie nowością, ale perspektywa Kaza, Inej i Jaspera była najbardziej angażująca. Ktokolwiek zdecydował się zaryzykować i połączyć te dwie historie, dokonał dobrego wyboru. Początkowo miałam problem z wiecznie zaciętą miną Kaza i trochę nie rozumiałam zasadności tej grupki, ale im dłużej poświęcano im czasu, tym mocniej wciągał mnie ten wątek. Przede wszystkim charakterne postacie, z robiącymi wrażenie umiejętnościami, do tego klimat trochę przypominający Stop prawa Sandersona, czyli rewolwerowcy, spiski, porwania, szajka do wynajęcia. No, po prostu miodzio. Muszę także zaznaczyć, że aktorsko jest tutaj o wiele lepiej niż wśród ekipy Cienia i kości – do Kaza może i trzeba się trochę przyzwyczaić, ale Inej i Jasper kradną show. Najmocniej Jasper, który jest takim promyczkiem serialu, zagrany naturalnie, ale zarazem charyzmatycznie i trudno nie docenić tutaj świetnego castingu. Najlepsza postać serialu. Obok kozy, oczywiście. Kto oglądał, ten wie.


Cień i kość to przykład dobrze wykonanej pracy nad ekranizacją. Twórcy czerpali z pierwowzoru to, co najlepsze, przyłożyli się do zbudowania wiarygodnej scenografii, stworzyli odpowiednie kostiumy, przeprowadzili porządny casting, a do tego zaryzykowali. Zazwyczaj fani książek drżą na myśl o zmianach w ich ulubionej historii, ale tutaj magicznie te dodatkowe wątki tylko pomagają rozwinąć świat, a osobom znającym fabułę trylogii dać dodatkowy dreszczyk wrażeń przy poznawaniu nowych postaci. I może sama nie należę do fandomu uniwersum Bardugo, a książki podobały mi się raczej umiarkowanie, to nie mogę zaprzeczyć, że ekranizacja wyszła dobrze. Nie jest to „moja filiżanka herbaty”, ale docenić potrafię. Na pewno też będę oglądała dalej i czekała na pojawienie się Nikołaja!


czwartek, 13 maja 2021

Klasyki różnych gatunków, czyli Kapuściński, Atwood, Cook i Dahl czytani w lutym

Czas nieubłaganie pędzi do przodu, a ja wciąż mam trochę zaległych książek, o których chciałam opowiedzieć. Będzie więc krótko na temat czterech pozycji, przeczytanych jeszcze w lutym. Tak się złożyło, że każda reprezentuje inny gatunek literacki, ale łączy je fakt, że są uważane za tytuły, które zajmują miejsce w kanonie i które po prostu warto znać.

„Cesarz
Ryszard Kapuściński

Gatunek: literatura faktu
Rok pierwszego wydania: 1978
Liczba stron: 118
Wydawnictwo: Kolekcja Gazety Wyborczej

Na szczytach nigdy nie jest ciepło. Wieją lodowate wichry, każdy stoi skulony i musi pilnować się, żeby sąsiad nie strącił go w przepaść.



Rozpocznę od zupełnej rewelacji, czyli kolejnej książki docenianego na całym świecie polskiego autora, Ryszarda Kapuścińskiego. Pierwszy raz z jego twórczością zapoznałam się dopiero w zeszłym roku, kiedy przeczytałam powieść Szachinszach (tutaj link do poczytania o moich wrażeniach). Cesarz to jeden z jego najgłośniejszych reportaży, a po lekturze nie mam już żadnych wątpliwości, że jego sława jest zupełnie zasłużona. Kapuściński pisał o faktach z życia etiopskiego cesarza Hajle Sellasje, a Cesarz to właściwie zbiór wypowiedzi ludzi, którzy pracowali dla władcy i przeżyli rewolucję. Z autorem podzielili się opisem swoich obowiązków za panowania Hajle Sellasje, tym jak wyglądało ich codzienne życie na dworze, gdzie niektórych praca ograniczała się do podsuwania poduszki pod dyndające z tronu nogi cesarza. Zarazem, książka ta mówiąc o konkretnym wydarzeniu wnosi również głos do ogólnej dyskusji o władzy  to nie tylko przedstawienie pewnego wycinka historii Etiopii, bo łatwo znaleźć tutaj podobieństwa do innych rządzących. Hajle Sellasje otaczał się podwładnymi, którymi łatwo było manipulować, których można przekupić. Jego władza opierała się na sieci donosicieli. Kapuściński z precyzją buduje obraz władzy, prezentuje jak działa system totalitarny  zastraszanie podwładnych, manipulowanie ludźmi, wykorzystywanie ich do swoich celów. Łatwo można zauważyć podobieństwo w sposobie rządzenia do tej władzy, którą znamy z historii naszego kraju. 

W książce mamy do czynienia z przepięknym stylem, autor nadaje pewnego rodzaju dramatyczności fabule, dzięki niezaprzeczalnym umiejętnościom literackim. Jest to dzieło wieloznaczne, a zdolność Kapuścińskiego do operowania słowem na pewno potrafi oczarować czytelnika. Piękna, mądra, wartościowa literatura, którą każdy znać powinien.

„Ślepy zabójca
Margaret Atwood

Gatunek: literatura piękna
Rok pierwszego wydania: 2000
Liczba stron: 632
Wydawnictwo: Wielka Litera

Pożegnania mogą być wstrząsające, ale powroty z pewnością są jeszcze gorsze.


Twórczość Margaret Atwood znałam dotychczas jedynie z jej światowego bestsellera, Opowieści podręcznej (moje wrażenia tutaj). Ślepy zabójca znalazł się w mojej biblioteczce dość przypadkowo, bo kupiłam tę książkę podczas jednej z wyprzedaży w internetowej księgarni wydawnictwa. Zachęcam do śledzenia ich strony, ponieważ często można kupić tę książkę w bardzo dobrej cenie. Dopiero kiedy zaczęłam czytać powieść Ślepy zabójca, to dowiedziałam się, że właśnie za ten tytuł przyznano Margaret Atwood nagrodę Bookera. Może zatem jest to najmniej „klasyczna” książka z tego wpisu, ale na pewno zajmuje miejsce w literackim kanonie.

Ślepy zabójca to taki przykład literatury, który po prostu może do czytelnika trafić albo zupełnie przestrzelić – z czego mnie akurat oczarował od pierwszych stron. Mocnych punktów powieści mogłabym wymienić naprawdę sporo, poczynając od przepięknego stylu, przez ciekawą zabawę perspektywą i czasem akcji, użycie różnych form do napisania poszczególnych rozdziałów, a kończąc na intrygującej kobiecej historii. W książce przedstawione są losy dwóch sióstr, które wiele w swoim życiu przeszły  burzliwą miłość, wykorzystywanie, utratę majątku, a towarzyszyło im ciągłe uczucie osamotnienia. 

Część fabuły została opowiedziana z perspektywy Iris Chase, kobiety pochodzącej z niegdyś bogatej rodziny przemysłowców. Jej współczesne życie przeplatane jest z fragmentami dotyczącymi wspomnień z młodości jej siostry, Laury, która zginęła tragicznie w wypadku zaraz po wydaniu swojej książki o tytule Ślepy zabójca. Siłą powieści Atwood jest zbudowanie intrygujących kobiecych charakterów, bo to główne bohaterki rządzą tą powieścią i napędzają wydarzenia. Dodatkowo, różnorodność form w książce robi ogromne wrażenie – znajdziemy tutaj wycinki artykułów z gazet, uzupełniające treść, ale też dużo miejsca poświęcono gatunkowi fantastyki  wszystko za sprawą młodego rewolucjonisty, który opowiadał jednej z bohaterek fabułę swojej książki. Ten miszmasz porywa, klimat powieści jest gęsty i tajemniczy, a Atwood ląduje u mnie w gronie najbardziej zaskakujących autorek. Mnie zupełnie ta książka oczarowała, warto dać jej szansę.

„Kroniki Czarnej Kompanii
Glen Cook

Gatunek: fantastyka
Rok pierwszego wydania: 1984
Liczba stron: 920
Wydawnictwo: Rebis

Religia to coś, co wbijają ludziom do łba od dziecka i co nigdy całkiem stamtąd nie wychodzi. Ponadto dostarcza ona motywacji, która daleko wykracza poza granice rozumu.


W lutym, krótko po przeczytaniu kolejnych dwóch książek autorstwa Brandona Sandersona, poczułam się trochę winna. Uważam się za fankę literatury fantastycznej, a nadal niewiele znam lektur spośród kanonu i tak zwanych „klasyków gatunku”. Od razu zatem stwierdziłam, że kolejną książką będzie coś, o czym słyszę już od wielu lat, taki tytuł, który pojawia się w sporej ilości rankingów, który polecają także współcześni autorzy fantastyki. Na mojej półce były akurat Kroniki Czarnej Kompanii Glena Cooka i to od tej powieści postanowiłam rozpocząć.

W mojej wersji, wznowionej przez wydawnictwo Rebis, znajdują się pierwsze trzy części: Czarna Kompania, Cień w ukryciu i Biała Róża. Wszystkie trzy zamknięte w niemal tysiącstronicowym egzemplarzu i może był to dobry wybór, ponieważ gdyby nie połączono tych książek w jedno wydanie to nie wiem czy po Czarnej Kompanii w ogóle sięgnęłabym po Cień w ukryciu. Krótko mówiąc, pierwsza część nie była zbyt przyjemną rozrywką  mnogość bohaterów, a zarazem rozwleczona akcja potrafiły mocno odstraszyć. Historia z perspektywy współczesnego widza także nie należy do ekscytujących. Obserwujemy losy grupy najemników, którzy brutalnie i bezwzględnie wykonują swoje zadania. Znajdzie się także miejsce dla standardowego wątku mrocznej przepowiedni, której jedni chcą uniknąć, a drudzy czekają tylko na jej spełnienie. Na szczęście im dłużej się czyta, tym bardziej ten świat potrafi do siebie przekonać. Kolejne części były już o wiele bardziej angażujące, czytelnik zaczyna przyzwyczajać się do bohaterów, fabuła staje się bardziej magiczna, a wybory postaci należą do trudniejszych i potrafią zaskoczyć  nie ma tu miejsca na jednoznaczne, czarno-białe podziały.

Podsumowując, cieszę się, że udało mi się te trzy tomy przeczytać, Konował był przyjemnym towarzyszem przygód, a jako fanka gatunku dowiedziałam się skąd wielu autorów czerpało inspirację. Jednak nie mogę powiedzieć, żeby mnie Kroniki Czarnej Kompanii porwały i nie jestem również zainteresowana dalszymi perypetiami bohaterów. W związku z czym, na poznanych wydarzeniach z życia najemników poprzestanę i za dalsze części podziękuję. 

„Charlie i fabryka czekolady
Roald Dahl

Gatunek: dziecięca
Rok pierwszego wydania: 1964
Liczba stron: 250
Wydawnictwo: Znak Emotikon

Wszystko jest tutaj jadalne, łącznie ze mną. Ale to nazywa się kanibalizmem, drogie dzieci, i spotyka się z dezaprobatą w większości społeczeństw.


Tytuł Charlie i fabryka czekolady jest wszystkim dobrze znany, ale zapewne większość kojarzy go ze słynnej ekranizacji, stworzonej na podstawie książki. Ja właściwie również najpierw obejrzałam film, a dokładnie wersję z Johnnym Deepem w roli Willy'ego Wonki, w reżyserii Tima Burtona. Co prawda oglądałam ponad dziesięć lat temu, ale wtedy bardzo mi się ten film podobał. Natomiast, wstyd się przyznać, wersji z 1971 roku wciąż nie obejrzałam, chociaż jestem niezmiernie ciekawa jak sobie Gene Wilder poradził w roli ekscentrycznego Wonki, bo słyszałam o nim dużo dobrego.

Fabuła powieści rozpoczyna się od przedstawienia tytułowej postaci, czyli Charliego. To chłopiec, który mieszka z rodzicami, dwoma babciami i dwoma dziadkami, na bardzo małym metrażu, w pobliżu fabryki czekolady. Sytuacja finansowa rodziny jest niewesoła, często jej członkowie nie mają co do garnka włożyć. Darzą się jednak piękną, czystą, rodzinną miłością. Charlie dostaje jedną tabliczkę czekolady rocznie, dokładnie na swoje urodziny i potrafi docenić każdy jej kawałek. Zrządzeniem losu, to właśnie on w opakowaniu słodyczy znajduje złoty bilet, który pozwala mu wziąć udział w zwiedzaniu fabryki czekolady Willy'ego Wonki.

Moim zdaniem to bardzo słodka (aż tak, że można zgłodnieć podczas czytania, ostrzegam) książka dla dzieci i żałuję, że nie przeczytałam jej wcześniej. W swojej powieści Roald Dahl kładzie duży nacisk na kwestie dydaktyczne, znajdą się w niej piosenki i pouczenia skierowane typowo dla dzieci. Jednocześnie przeżyjemy szalone przygody, poznamy magicznych Umpa-Lumpasów, zaintryguje nas mocno niejednoznaczna postać Wonki, a do tego lekkie pióro Dahla osłodzi nam te kilka chwil spędzonych na lekturze. Moim zdaniem zawsze warto do literatury dziecięcej wracać, bo kiedy nam smutno i źle to potrafi podnieść na duchu, jak żadna inna. Jakby nie patrzeć, same plusy z czytania, zatem jeśli nie znacie, to koniecznie powieść Charlie i fabryka czekolady przeczytajcie. Podróż do krainy dzieciństwa  gwarantowana. 

czwartek, 6 maja 2021

„Gustaw. Opowieść o Holoubku” Zofia Turowska – o człowieku, który kochał teatr

Gustaw. Opowieść o Holoubku
Zofia Turowska

Gatunek: biografia
Rok pierwszego wydania: 2021
Liczba stron: 416
Wydawnictwo: Marginesy

Jestem dawcą, a nie biorcą. Moją główną radością jest możliwość dawania czegoś ludziom. Teatr też jest darowizną wobec innych.

Opis wydawcy

Pierwsza po wielu latach biografia Gustawa Holoubka. Dlaczego teraz? Bo ciągle żyje w naszej pamięci. Bo był i nadal jest kimś więcej niż wspaniałym aktorem. Bo teraz – bardziej niż kiedykolwiek – ważna jest jego niezłomna postawa etyczna.


Moja recenzja

Czasy mamy takie, że słowo „teatr” wzbudza przede wszystkim uczucie tęsknoty. Kiedy scena była na wyciągnięcie ręki, to jakoś zawsze brakowało czasu i ochoty na oglądanie spektakli, a teraz wielu z nas marzy tylko o ponownym otwarciu teatrów, żeby móc znowu zasiąść na widowni. Podczas ostatniego poluzowania obostrzeń udało mi się obejrzeć nawet kilka przedstawień, ale głód wciąż nie został zaspokojony. Zapewne dlatego postanowiłam przeczytać książkę Gustaw. Opowieść o Holoubku. Biografie nie należą do gatunku, po który często sięgam, można zapewne uśrednić, że czytam jedną tego typu książkę rocznie. Nowość od wydawnictwa Marginesy, opisująca życie i twórczość Gustawa Holoubka, przyciągnęła moją uwagę ze względu na nazwisko, które zna każdy entuzjasta świata teatru i filmu.

Książka nie zawiera jedynie suchych faktów opisujących życie Holoubka i nie jest napisana w sposób chronologiczny. Zamiast tego podzielona jest na różne rodzaje scen: jest zatem scena najpierwsza, w której krótko poznamy dzieciństwo aktora, a później już scena krakowska, teatralna, filmowa, prywatna, polityczna czy kibica i pasjonata. Na pewno jest to ciekawy pomysł, ale wprowadza jeden zdecydowany minus  fakt, że niektóre fragmenty biografii czytamy z większym zainteresowaniem niż pozostałe. Dla mnie opisy rozwijającej się kariery teatralnej i filmowej, fragmenty o szkole aktorskiej, współpracy i przyjaźni z innymi osobami ze środowiska artystycznego były najbardziej intrygujące. Jednak opisy związane przykładowo ze sportem czy górskimi podróżami już mniej mnie interesowały. Przez to lektura była nierówna  momentami nie potrafiłam się oderwać, ale przy nudniejszych rozdziałach historie mnie nużyły, a czytanie książki zazwyczaj przerywałam.

Tak jak już wspominałam, nazwisko Gustawa Holoubka jest powszechnie znane w naszym kraju. Dla mnie, a podejrzewam, że dla większości osób w mojej grupie wiekowej, pierwsze spotkanie nastąpiło w liceum, a wszystko za sprawą ekranizacji Dziadów w reżyserii Tadeusza Konwickiego, czyli filmu Lawa. Ekranizacja zrobiła wtedy na mnie dobre wrażenie, ale muszę przyznać, że potrzebuję powtórki, bo nieco się fragmenty w pamięci zatarły. Za to doznanie jakie serwuje nam Gustaw Holoubek w swojej interpretacji Wielkiej Improwizacji jest czymś, co trudno zapomnieć.

źródło

Wszelkie anegdoty związane ze sceną, aktorstwem i zarządzaniem zespołem artystów zawsze sprawiają mi sporo przyjemności, także w przypadku tej biografii nie było inaczej. Ciekawych historii jest tutaj dużo  już w pierwszych rozdziałach poznamy fragment opisujący moment przystąpienia Gustawa Holoubka do egzaminu wstępnego do szkoły teatralnej. Podczas wygłaszania wiersza sprzedał swoje serce, zalał się łzami, a w komisji tylko zapytano czy dobrze się czuje i stwierdzono, że w ogóle nie zrozumiał tekstu, który prezentował. To tylko jedna z wielu anegdot, a w książce zaprezentowany zostanie kawał ciekawego życia zawodowego, w którym poznamy najsłynniejsze role teatralne oraz filmowe aktora, ale także dowiemy się jak radził sobie jako reżyser, pedagog w Akademii Teatralnej i dyrektor Teatru Narodowego w Warszawie. 

Z ocenianiem biografii zawsze mam problem, bo nie czytam ich zbyt wiele, a kiedy już po jakąś sięgam to dlatego, żeby poznać życie danej osoby i nie wymagam od niej za dużo. To takie lektury, które mogę czytać fragmentami, raczyć się ciekawostkami po trochę, niespiesznie. Mimo to, mogłam wyczuć w tej pozycji tworzenie laurki dla Holoubka – stawiany on jest na piedestale jako człowiek, jako aktor, reżyser, a właściwie w każdej roli. Może ewentualnie obraz jego jako ojca zawodzi, bo nie poświęcał dzieciom zbyt wiele czasu, ale nawet w wypowiedziach córek i syna nie czuć zbyt wiele żalu. Nie przeszkadzało mi to podczas czytania, ale jest to informacja warta odnotowania. Gustaw. Opowieść o Holoubku jest również książką bardzo ładnie wydaną – wewnątrz roi się od zdjęć, które sprawiają, że lektura jest po prostu bogatsza, a my możemy trochę przenieść się w tamten miniony świat. Dodatkowo znalazło się miejsce na cytaty znanych osób ze świata teatru i filmu, które często przytaczały zabawne historie związane z Holoubkiem. Wśród tych wszystkich wypowiedzi znalazły się także fragmenty komentarzy Internautów na temat aktora, co było dość oryginalnym zabiegiem.

Z biografii Gustawa Holoubka wyłania się portret człowieka piekielnie inteligentnego, sympatycznego, kochającego swój zawód, zabawnego, niestroniącego od niecenzuralnego humoru. Człowieka z pasją, który żył sztuką i o którym długo polska scena nie zapomni. Z książką spędziłam sporo miłych chwil, pozwoliła mi przenieść się do teatru, na próby, premiery czy plan filmowy i za to jestem jej najbardziej wdzięczna.

Za egzemplarz dziękuję wydawnictwu Marginesy

Szukaj w tym blogu

Szablon dla Bloggera stworzony przez Blokotka