niedziela, 12 listopada 2023

Magia czy realizm, czyli o dwóch klasykach [„Sto lat samotności” Gabriel García Márquez, „Olivier Twist” Charles Dickens]

 


Sto lat samotności
Gabriel García Márquez

Gatunek: literatura piękna
Rok pierwszego wydania: 1967
Liczba stron: 399
Wydawnictwo: Muza

Życie nie jest tym, co człowiek przeżył, ale tym, co i jak zapamiętał.
 

Opis wydawcy

Miała to być pierwsza powieść Gabriela Garcíi Marqueza. Dzięki swym dziadkom znał od dziecka historię Macondo i dzieje rodziny Buendía, prześladowanej fatum kazirodztwa. Świat, w którym rzeczy nadzwyczajne miały wymiar szarej codzienności, zwyczajność zaś przyjmowana była jak zjawisko nadprzyrodzone; świat bez czasu, gdzie wiele rzeczy nie miało jeszcze nazw, był też jego światem. Potrzebował aż dwudziestu lat, by wreszcie spisać te rodzinne opowieści z całym dobrodziejstwem i przekleństwem odniesień biblijnych, baśniowych, literackich, politycznych; uświadomił nam, że „plemiona skazane na sto lat samotności nie mają już drugiej szansy na ziemi”.


Moja recenzja

Z jednej strony, dla wielu osób Sto lat samotności to jedna z najlepszych książek życia. Z drugiej  sporo czytelników porzuciło ją w trakcie lektury. Trochę strach było do takiej powieści podchodzić. Po przeczytaniu łatwo mi zrozumieć obie grupy. Trudno jest się wkręcić, ale jak się uda to można się rozkochać w prozie Marqueza.

Jeżeli zamierzacie zmierzyć się z historią rodziny Buendia, to polecam wyposażyć się w drzewo genealogiczne bohaterów. Moje wydanie posiada rysunek takiego drzewa i ułatwiło mi to lekturę, szczególnie w początkowej fazie. Sto lat samotności jest powieścią o powtarzalności, o tym, że jako społeczeństwo wciąż kręcimy się w kółko. Żeby tę kwestię podkreślić wszyscy w rodzinie Buendia nazywają swoich potomków tymi samymi imionami. To jest jeden z głównych powodów tego całego zamieszania. Po jakimś czasie już zaczyna się łapać który Aureliano jest synem którego Jose Arcadia. 

Rozumiem osoby, które próbowały i nie przebrnęły. Rozumiem też takie, które przeczytały i nie rozumieją fenomenu. U mnie zajęło to około sto stron, zanim nagle coś zaskoczyło. Jak już zaskoczyło, to fascynacja pozostała do samego końca. W pewnym momencie czytelnik przestaje główkować o czym czyta, a bardziej zatapia się w tej narracji. Przestaje analizować każdą sytuację wprowadzającą element magiczny, a raczej zachwyca się pomysłem i umiejętnością jego przedstawienia. 

Sto lat samotności to będzie tego typu klasyka, której nie zamierzam bronić przed przeciwnikami, ale sama jestem kompletnie zachwycona. Niesamowitą przygodą było zanurzenie się w świecie tej rodziny z niepomyślnym przeznaczeniem, czyhającym nad ich głowami. Momenty, w których bohaterom wiodło się dobrze wprawiały mnie w poczucie oczekiwania na najgorsze. Finalnie, historia kołem się toczy i każdy z nas rodzi się i umiera samotnie. 


Oliver Twist
Charles Dickens

Gatunek: literatura piękna
Rok pierwszego wydania: 1839
Liczba stron: 475
Wydawnictwo: Państwowy Instytut Wydawniczy

Niestety, czasami życie obchodzi się z nami okrutnie, a my nie możemy nic na to poradzić.
 

Opis wydawcy

Niezwykłe przygody Olivera Twista, sympatycznego i dobrego chłopca, urodzonego w schronisku dla bezdomnych, ciekawią, wzruszają i bawią od ponad stu pięćdziesięciu lat zarówno młodzież, jak i dorosłych. W Londynie, do którego ucieka z sierocińca, Oliver trafia do gangu miejscowych złodziejaszków, którym rządzi Fagin. Wyciągnięty z marginesu przez pana Brownslowa, zostaje porwany ...


Moja recenzja

Charles Dickens uważany jest za ojca literatury brytyjskiej. Aż sześć z jego powieści znalazło się na liście stu książek, które każdy powinien przeczytać według BBC. Powoli staram się wykreślać tytuły z tej listy. Dickensa znałam do tej pory tylko z Opowieści wigilijnej. Postanowiłam pozostać przy powieściach skierowanych do młodszych czytelników i mój wybór padł na historię słynnego chłopca, Olivera Twista.

Bardzo dobrze wspominam Opowieść wigilijną, do tej pory potrafię przywołać pewne szczegóły fabuły, które utknęły mi w pamięci. Oliver Twist niestety nie zostanie przeze mnie zapamiętany na długo. Uważam, że najmocniejszą stroną tej powieści jest nakreślenie tła społecznego, w którym dzieje się akcja. Dickensowi udało się przenieść mnie w czasie na ulice pełne osób, które w trudnych okolicznościach próbują poradzić sobie w życiu. Ta teleportacja nie pomogła mi jednak w śledzeniu fabuły. Akcja nabiera rumieńców dopiero bliżej rozwiązania. Rozwój wydarzeń przez większość książki raczej mnie męczył niż ekscytował. Brakowało mi tutaj interesującego głównego bohatera. Oliverowi przytrafiają się okrutne rzeczy, ale jest mało sprawczy. Wiele sytuacji opisanych jest z perspektywy innych postaci. Często taki zabieg mi nie przeszkadza. Mam nawet wrażenie, że Dickensowi właśnie o to przedstawienie pewnych grup społecznych chodziło. Jednak w tym przypadku rezultowało to tym, że nie przejęłam się losem niemal żadnego z bohaterów. No, może poza Nancy. Ten wątek wypada najciekawiej. Ta bohaterka jako jedna z nielicznych przechodzi jakąś zmianę i nie jest jednowymiarowa. Jej historia to jednak bardziej światełko w tunelu niż coś wywołującego większe emocje. Dodatkowo, w przedstawieniu postaci brakuje szarości  w większości przypadków są albo do szpiku kości źli albo anielsko dobrzy.

Dickens potrafił opisywać i to w zarysie historycznym tkwi moc tej powieści. Jego styl pomaga w wyobrażeniu sobie wszystkich opisanych sytuacji. Niestety, fabuła Olivera Twista zupełnie mnie nie porwała. Może z innymi jego powieściami będzie lepiej? Zobaczymy. 



W tym starciu dwóch klasyków, zdecydowanie bliżej mi do magicznego Sto lat samotności. A Wam?

poniedziałek, 23 października 2023

Seriale do obejrzenia w jeden weekend, część trzecia

Poprzednie wpisy o miniserialach: tutaj i tutaj


Daisy Jones and the Six (2023), reż. Nzingha Stewart, James Ponsoldt and Will Graham -> Amazon Prime

liczba odcinków: 10

Ta produkcja ma wszystkie elementy serialu skrojonego pod mój gust. Tematyka formowania zespołu i jego pierwszych kroków w show biznesie to bardzo ciekawy temat. Dodatkowo, jest to serial muzyczny! Może właśnie ten potencjał sprawił, że każde potknięcie twórców bolało mocniej. Serial Daisy Jones and the Six mógł być moim ulubieńcem, wylądował jednak w strefie umilaczy o których po czasie się zapomina.

Historia fikcyjnego zespołu, działającego w latach 70tych została oparta na bestsellerowej książce autorstwa Taylor Jenkins Reid. Powieść ma rzeszę fanów, a biorąc pod uwagę gawędziarstwo autorki, którego doświadczyłam w Siedmiu mężach Evelyn Hugo, wierzę że wiele osób może się tą opowieścią zachwycić. Ja pierwowzoru nie czytałam, zatem nie będzie w notce porównania. 

Akcja serialu Daisy Jones and the Six została podzielona na dwa plany czasowe. Pierwszym jest współczesność, w której ucharakteryzowani aktorzy udzielają wywiadów o swoich początkach. Drugi przenosi nas w czasie do lat 70tych, gdzie przedstawione zostały opowiadane przez bohaterów historie. Niestety, przeskoki między dwoma planami często mnie wybijały i wprowadzały niepotrzebny komentarz. Jednym z najważniejszych elementów seriali muzycznych jest ścieżka dźwiękowa. Twórcy starali się nagrać coś wyjątkowego, niektóre utwory nawet wpadają w ucho. Niestety, daleko im do hitów typu Shallow z Narodzin gwiazdy czy City of stars z La La Land

Można jeszcze znaleźć kilka rzeczy, które nie działają w tym serialu, ale finalnie, dobrze mi się go oglądało. Uważam, że historia początków zespołu i tego, w jaki sposób dołączyła do niego Daisy wypada uroczo. Riley Keough w tytułowej roli jest bardzo charyzmatyczna, radzi sobie z postacią Daisy zarówno w scenach codziennych rozterek, jak i w scenicznym szale. Jej chemia z Samem Claffinem jest wyczuwalna. Mają kilka świetnych wspólnych scen, jak ta z pisaniem piosenek w domu producenta muzycznego. Na drugim planie natomiast błyszczy postać Kamili, partnerki Sama. To taka bohaterka-anioł, ma w sobie tyle zrozumienia dla innych, że każda wyrządzona jej krzywda boli jeszcze bardziej. Daisy Jones zabrała mnie na przygodę, która może nie została na długo w głowie, ale była przyjemnym doświadczeniem.


Awantura (2023), reż. Hikari, Jake Schreier and Lee Sung Jin -> Netflix

liczba odcinków: 10

Któż mógłby się spodziewać, że jeden z najlepszych tegorocznych miniseriali zostanie wyprodukowany przez Netfliksa? Ja na pewno nie, a jednak Awantura to zdecydowanie najbardziej oryginalny serial w tym zestawieniu.

Głównymi bohaterami są Amy i Danny. Kobieta dorobiła się fortuny na prowadzeniu firmy, w której sprzedaje rośliny i jest o krok od sprzedaży swojej marki za sporą sumę. Marzy o tym, żeby przestać pracować i móc poświęcić się ognisku domowemu, a w szczególności wychowaniu córki. Dla wszystkich wokół niej, jej życie wydaje się idealne. Zatem poziom narastającej w kobiecie frustracji wydaje się nie na miejscu. Z drugiej strony mamy historię Danny'ego, który próbuje związać koniec z końcem, łapiąc budowlane fuchy. Niestety, zawsze brakuje funduszy, więc jego marzenie o kupnie domu dla rodziców wydaje się zupełnie nieosiągalne. Właśnie wtedy, te dwie przepełnione agresją osoby spotykają się w dość codziennej sytuacji - ktoś komuś zajeżdża drogę, agresywnie wygrażając środkowym palcem. Wydawało by się, że to sytuacja, jakich wiele. Dla tych bohaterów jednak to przelewa czarę goryczy i zamiast zapomnieć o wydarzeniu, starają się zemścić na drugiej osobie.

Awantura ma świetnie napisany scenariusz, życie obojga bohaterów rozpisane jest z uwagą na detale. Dzięki temu ich akcje, które są dość przesadzone, da się wytłumaczyć. Nie byłoby też takiej przyjemności z oglądania, gdyby nie Ali i Steven na pierwszym planie. Świetnie radzą sobie z odegraniem tych postaci, szczególnie Steven zrobił na mnie ogromne wrażenie. Twórcy serialu nie zamykają się również na jeden styl, czego przykładem mogą być dwa ostatnie odcinki. Przedostatni przypomina niemal Parasite, w którym dochodzi do napadu na bogaty dom. Ostatni odcinek to zabawa inną formą, w której bohaterowie mogą podzielić się wszystkim, co leży im na wątrobie. Niesamowicie dobrze się to oglądało i zdecydowanie jest to jeden z najciekawszych tytułów, które znajdziemy na Netfliksie.


Czarny ptak (2023), reż. Michaël R. Roskam, Jim McKay and Joe Chappelle -> Apple TV

liczba odcinków: 6

Miniseriale kryminalne zaliczam do moich gatunkowych ulubieńców. Dzięki kilku odcinkom twórcy zyskują czas na powolne rozwinięcie portretów bohaterów, co w kontekście kryminalistów nieustannie fascynuje widzów. Czarny ptak to historia, która zapewne nie miałaby takiego mocnego przekazu w formie filmu, a jako serial sprawdza się świetnie. 

W serialu Czarny ptak zobaczymy jedną z ostatnich ról Roya Liotty, aktora którego kochamy za postać znaną z Chłopaków z ferajny. Jego bohater jest byłym policjantem, który zboczył z drogi prawa. Ważne jest przedstawienie jego relacji z synem. Mężczyzna czuje się winny przestępczemu życiu syna, obwinia się za ścieżkę, którą ten obrał. Próbuje mu pomóc, wyciągnąć go z zaistniałej sytuacji. Ta relacja będzie ważna w porównaniu do tej, która łączy głównego podejrzanego ze swoim ojcem. Od dziecka traktowany był jako ten gorszy syn, więc ze wszystkich sił szukał uznania wśród innych. Postać głównego podejrzanego jest prawdziwie fascynująca i przede wszystkim dla niej warto ten serial obejrzeć. Zagrana brawurowo przez Paula Waltera Hausera. Ten bohater jest mocno ekscentryczny, ale aktor radzi sobie z wszelkimi dziwnościami, nie przekraczając granicy przesady. Taron Egerton dobrze mu partneruje, ale trudno mu przejąć uwagę widza, kiedy Hauser jest obok niego. 

Zawsze kiedy widzę napis, wskazujący że historia oparta jest na faktach to intensywniej przeżywam przedstawione wydarzenia. Łatwiej jest pomyśleć, że to wszystko jest fikcją, a postacie morderców żyją tylko w głowach twórców. Czarny ptak to naprawdę mocny kawał telewizji, polecam szczególnie wszystkim fanom mrocznych kryminałów.


Good Omens 2 (2023), reż. Douglas Mackinnon  -> Amazon Prime

liczba odcinków: 6

Naginam trochę zasady tego wpisu. Miały być miniseriale, a tutaj druga odsłona przygód znanych bohaterów. Dla Good Omens warto jednak złamać kilka reguł.

Pierwszą część serialu traktowałam jako miniserię. Całość zamknięta była w sześciu odcinkach i oparta na historii, którą znamy z książki napisanej przez Pratchetta i Gaimana. Poczułam się szczerze zaskoczona kiedy zapowiedziano kontynuację opowieści. Jako że pierwszy sezon był naprawdę przyjemną, zabawną fantastyką, to nastawiałam się na podobne emocje przy drugiej odsłonie. Jakie zatem było moje zaskoczenie, kiedy dostałam coś tak innego. Gaiman rozwinął skrzydła w drugim sezonie i w centrum historii postawił... wątek romantyczny. Zrobił to w sposób zniuansowany, tak że widz ma wrażenie, że ogląda kolejne starcie nieba z piekłem, kiedy tak naprawdę wszystko kręci się wokół dynamicznej relacji Azirafala i Crowleya.

Mam wrażenie, że od lat nie widziałam tak genialnego duetu aktorskiego jak Sheen i Tennat. Obaj wspinają się na wyżyny aktorstwa, przekuwając demona i anioła w postacie, którym chcemy kibicować. Sukces Dobrego Omena opiera się w ogromnym stopniu na ich chemii. Pomaga fakt, że to aktorzy, którzy znają się nie od dziś. W czasie pandemii zaczęli nawet wspólnie nagrywać serial bazujący na ich przyjaźni (Staged). 

W drugim sezonie sporo się dzieje. Są wspomnienia z przeszłości dwójki bohaterów, gdzie zobaczymy ich pierwsze spotkanie czy historię Hioba (w tym epizodzie w rolach Hioba i jego syna zobaczymy kolejno teścia Tennanta i jego syna). Jest zagadka związana z Gabrielem, który stracił pamięć. Są relacje sąsiadów Azirafala, gdzie na pierwszym planie znajduje się związek dwójki pań, które popychane są w swoje ramiona przez głównych bohaterów. Drugi sezon to jednak przede wszystkim historia pewnej relacji. Uświadamia nam, że najgłębsze uczucia rodzą się, kiedy już daną osobę dobrze poznamy, przejdziemy z nią przez piekło, ale przy każdej kolejnej przygodzie będziemy chcieli ją mieć przy swoim boku. Ja tej parze kibicuję z całego serducha, równocześnie nie mogę doczekać się ich losów w trzecim sezonie!


niedziela, 24 września 2023

Trylogia „Morze drzazg” Joe Abercrombie – walka o władzę i dworskie intrygi w nordyckim klimacie

 

Pół króla, Pół świata i Pół wojny
Joe Abercrombie

Gatunek: fantastyka
Rok pierwszego wydania: 2014, 2015, 2016
Liczba stron: 396, 452, 456
Wydawnictwo: Rebis

Mądrzy czekają na odpowiedni moment, lecz nie pozwalają, aby im umknął.
 

Opis wydawcy (Pół króla)

Książę Yarvi poprzysiągł zemstę zabójcom ojca. Chce odzyskać Czarny Tron. Najpierw jednak jako sprzedany w niewolę galernik musi stawić czoło okrucieństwu i srogiemu morzu. I to mając tylko jedną sprawną rękę.


Moja recenzja

Joe Abercrombie to brytyjski pisarz, który znany jest przede wszystkim z serii Pierwsze prawo. Trylogia Morze drzazg powstała kilka lat później i zaliczana jest do gatunku YA, zatem skierowana raczej do nastoletnich czytelników. Autor zastrzega, że świetnie bawić się będą przy niej również osoby starsze. Było to moje pierwsze spotkanie z prozą Abercrombiego i zaliczam je do udanych, chociaż nie mogę nad niektórymi elementami przejść bezkrytycznie.

Widać, że autor jest fanem Gry o Tron, bo sporo w Morzu drzazg podobieństw do serii George'a R.R. Martina. Głównym bohaterem jest Yarvi, kaleki syn króla, który nadrabia braki fizycznych atrybutów inteligencją. Stosując sprytne zagrania wprowadza zamieszanie na królewskich dworach, co przywołuje skojarzenie z postacią Tyriona Lannistera. W świecie przedstawionym główna stawka toczy się oczywiście o władzę, czyli w tym przypadku obalenie Najwyższego Króla. Sceny batalistyczne i pojedynki są istotnym elementem fabuły. Można się pokusić o stwierdzenie, że młodsi czytelnicy od Morza drzazg powinni zacząć przygodę z tego rodzaju fantastyką, a później przejść do czytania Gry o tron

Poszczególne części skupiają się na przedstawieniu historii z perspektywy różnych bohaterów. W książce Pół króla spędzamy czas przede wszystkim z Yarvim. Jego ojciec i brat niespodziewanie giną, przez co chłopak staje się sukcesorem tronu. Głównym motywem tej części będzie chęć dokonania zemsty na osobach odpowiedzialnych za śmierć króla i księcia. Kolejna część, Pół świata, wprowadzi historię Zadry, młodej butnej wojowniczki. Znajdzie się w niej miejsce dla przyjemnej historii miłosnej, która dotyczy dziewczyny i jej przyjaciela z pojedynków, Branda. To opowieść o osobach, które nie potrafią odnaleźć się w świecie, ale znajdują kogoś, kto ich rozumie i wspiera. W Pół wojny ciężar historii przeniesie się mocniej na trwający konflikt, ale poznamy również nowych bohaterów  księżniczkę Skalę i służącego Raitha. Mimo że w kolejnych tomach pojawiają się nowi główni bohaterowie, Abercrombie nie zapomina o ważnych postaciach z poprzednich części. Przez to, każdy kolejny tom sprawia, że historia staje się coraz bardziej rozbudowana i ekscytująca.

Największy problem jaki miałam z tą trylogią polegał na sposobie w jaki budowane były postaci drugoplanowe. Jeżeli bohater dostaje jakąś wyróżniającą go cechę jest ona mielona w kółko. Przykładem może być przedstawiona w pierwszej części kapitanka statku, Shadkikshirram, która lubi zaglądać do butelki. Za każdym razem gdy pojawia się w scenie to wspomniane zostaje, że trzyma wino w ręce, czuć od niej woń alkoholu, w jej kajucie walają się butelki albo trzyma się masztu jakby to był jej najlepszy trunek. Szybko staje się to uciążliwe, taki bohater jest jednoznaczny do bólu. Lepiej Abercrombie poradził sobie z wykreowaniem głównych postaci, którym poświęcił więcej czasu, dał jasny cel i postawił przeszkody na drodze do jego osiągnięcia. 

Trylogia Morze drzazg wypada najlepiej kiedy traktuje się ją jako literaturę przygodową ze szczyptą fantastyki. Wykreowany świat jest brutalny, stylizowany na czasy średniowiecza z klimatem nordyckich opowieści o Wikingach. Jeżeli pojawia się element magii, to jest on jedynie niewielkim dodatkiem. Poruszane tematy dążenia do władzy i zemsty jako głównego silnika napędzającego bohaterów wypadają wiarygodnie i sprawiają, że czytelnik chce poznać zakończenie tej historii. Wojny, intrygi, miłostki, morskie przygody  to wszystko dokłada się do wciągającej opowieści Abercrombiego. Autor wprowadza do tego brutalnego świata również trochę humoru. Przyznaję, że nie był to mój humor, ale zapewne wielu z czytelników rozbawi. Wprowadzona mitologia była ciekawym elementem, żałuję że nie było rozwinięcia tego tematu. Tak często pojawiały się wzmianki o różnych bogach, powiedzenia związane z rolami poszczególnych bóstw, że miałam nadzieję na więcej.

Wrzucenie trylogii Morze drzazg do worka z YA wydaje się lekko naciągane. Sam autor twierdzi, że napisał powieść, która łączy YA z fantastyką dla dorosłych. Oczywiście jest sporo elementów typowych dla gatunku  w Pół króla głównym bohaterem jest nastolatek, akcja pędzi dość szybko, żeby zmieścić się na jak najmniejszej ilości stron. Jednocześnie w trylogii znajdziemy bardzo dużo przemocy, krew przelewa się nieustannie, a bohaterowie to bezwzględne typy. 

Przyznaję, że po pierwszej części byłam niezbyt entuzjastycznie nastawiona do tej historii, jednak kolejne dwa tomy o wiele mocniej mnie wciągnęły. Historia młodej, buntowniczej Zadry w Pół świata rezonowała ze mną najbardziej. Trzecia część natomiast wprowadziła nareszcie więcej magii, a dodatkowo zawierała wciągające opisy bitew, wojennych zagrywek i podstępów. Styl Abercrombiego jest prosty. Za to wygrywa w kwestii wciągnięcia czytelnika w opowiadaną historię. Sprawia to, że autor ma na świecie mnóstwo fanów. Mimo kilku niedociągnięć, cieszę się, że zostałam z tą serią do końca.


Za pięknie wydane egzemplarze dziękuję wydawnictwu Rebis.

sobota, 26 sierpnia 2023

„Remake. Apokalipsa popkultury” Michał Ochnik – dokąd zmierza współczesna popkultura

Remake. Apokalipsa popkultury
Michał Ochnik

Gatunek: reportaż
Rok pierwszego wydania: 2023
Liczba stron: 320
Wydawnictwo: Znak Horyzont

Fandomy są zdrowym, pozytywnym komponentem kultury popularnej. Budują żywą, zaangażowaną twórczo i organizacyjnie społeczność, która - w dużej mierze bezinteresowanie - dba o popularność franczyzy oraz pomaga jej przetrwać lata chude i skuteczniej kapitalizować lata tłuste. 

Opis wydawcy

Michał Ochnik z Mistycyzmu Popkulturowego z miłością i krytycyzmem prawdziwego fana pochyla się nad historią popkultury i udowadnia, czemu teraz łatwiej obejrzeć kolejną część Gwiezdnych wojen niż oryginalne science fiction.

Moja recenzja

Twórcy kultury od zawsze czerpali inspiracje z dzieł przodków, przez co nowo powstała sztuka często koresponduje z istniejącymi utworami. Natomiast konsumenci kultury uwielbiają wyłapywać wszelkie nawiązania, tzw. „puszczanie oka” w stronę odbiorcy. Wystarczy spojrzeć na sukces filmów Marvela i ilość artykułów o ester eggach w kolejnych odsłonach przygód superbohaterów. Podobnej metody używa Sanderson w swoim uniwersum cosmere, gdzie poszczególne serie korespondują z poprzednimi. Pytanie brzmi, jak daleko można się posunąć w tym cytowaniu, żeby nie zapomnieć o jakości dzieła kultury jako odrębnego, działającego samodzielnie produktu. Tego typu rozważania znajdziemy w książce Remake. Apokalipsa popkultury.

Michał Ochnik w przystępny sposób rozkłada współczesne trendy na części pierwsze. Przedstawia fenomen filmów o superbohaterach, poczynając od komiksów, rozwijając temat praw autorskich, trademarków i udziału dużych studiów filmowych. We wstępie napisał o dwóch funkcjach sztuki. Z jednej strony służy ona do wzbudzania emocji, pobudzania rozmów wśród konsumentów poprzez przedstawianie przez autora jakiegoś problemu czy doświadczenia. To część funkcji artystycznej. Z drugiej strony, sztuka ma zarabiać. Biznesmeni bardzo szybko znaleźli gałęzie popkultury, na której najłatwiej jest się wzbogacić. Z powodzeniem to robią i wszystko wskazuje, że będą to robić nadal.

zdjęcie wygenerowane przez AI, źródło

Książka podzielona jest na kilka rozdziałów, w których autor skupia się na tematach związanych z popkulturą. Część poświęcona jest zjawisku fandomu i tego, jaki wpływ fani mieli na wygląd danej produkcji. Ochnik przedstawia nieznane mi wcześniej fakty. Niektórzy znawcy danego uniwersum mieli bezpośredni wpływ na tworzony serial, jak w przypadku Star Treka. Fani mogli wysyłać pomysły na scenariusz kolejnych przygód bohaterów. Intrygujący jest również temat odmładzania aktorów czy nawet przywracania ich do życia. To zjawisko, którego byliśmy świadkami w najnowszej trylogii Gwiezdnych Wojen, kiedy nieżyjący już aktor pojawił się na ekranie wygenerowany przy pomocy najnowszej technologii. Pojawia się zatem pytanie o moralność takiego przedsięwzięcia  aktor nie mógł odmówić wystąpienia w tej scenie, jego wizerunek stał się narzędziem w rękach twórców. Jest to również ciekawe w kontekście przyszłości aktorskiej profesji. 

Bardzo podobał mi się sposób, w jaki książka została zakończona. Na finał autor zostawił temat dotyczący sztucznej inteligencji przejmującej pracę artystów. Było tam kilka kwestii, o których w kontekście AI nie myślałam. Przykładowo fakt, że sieci neuronowe uczą się na podstawie istniejących dzieł artystów, żeby później wygenerować dzieło w stylu danego malarza. Co w takim przypadku z prawami autorskimi? Z jednej strony, nie jest to praca danej osoby, ale z drugiej, to jednak jej twórczość została podana sztucznej inteligencji jako pożywka. 

Autor wykonał dobrą robotę, przygotowując materiał. Wszystkie źródła są wypisane i odpowiednio oznaczone, a na końcu książki znajdziemy również krótki słowniczek pojęć. Sprawia to, że Remake. Apokalipsa popkultury dostarcza sporo ciekawych faktów, a zarazem zadaje pytania o stan współczesnej popkultury i kierunek, w którym zmierza. W oczach autora jest to dość mroczna wizja, w której ogromne firmy zarabiają na powszechnie uwielbianych postaciach i światach. Co najgorsze – często bez zastanowienia się nad artystyczną funkcją sztuki.



Za egzemplarz dziękuję wydawnictwu Znak Horyzont.

wtorek, 15 sierpnia 2023

Najlepsze filmy z festiwalu Nowe Horyzonty 2023

W porównaniu do osób, które co roku biorą udział w festiwalu Nowe Horyzonty, jestem raczej początkującą fanką kina niezależnego. Gdy ogłoszony został repertuar tegorocznej edycji, miałam sporo tytułów do wyszukania w sieci. Z roku na rok idzie mi coraz lepiej  przykładowo, wiedziałam, że muszę się wybrać na nowy film Koreedy. Jednak jest jeszcze wielu twórców, których nie kojarzę z nazwiska. Przeszukiwałam więc internet, żeby dowiedzieć się, które filmy warto zobaczyć. Zdecydowałam się na te, które zostały docenione na innych festiwalach filmowych, jak Berlinale czy ten w Cannes. Nie wiem czy w tym roku miałam szczęście, czy może poziom był aż tak dobry, ale niemal wszystkie filmy okazały się strzałem w dziesiątkę. Na potrzeby tej notki wrzucę Wam moje top trzy, ale naprawdę trudno było wybrać te najukochańsze.


Monster, reż. Hirokazu Koreeda

Koreeda to reżyser, którego poznałam przy okazji seansu Złodziejaszków. Później były: Moja młodsza siostra (kocham!) i Baby broker. W każdym z tych tytułów reżyser przygląda się sytuacji dzieci, które czują się odrzucone. Monster przez długi czas wydawał się zrywać z tym schematem, opowiadać o czymś zupełnie innym. Koreeda skupił się na trudności w wychowaniu dziecka przez samotną matkę, na problemach związanych ze szkołą, znęcaniu się nauczycieli nad uczniami, a także prześladowaniu wśród dzieci. Pierwszy akt należy do samotnej matki i jej walki ze szkolnymi protokołami. W nim poznajemy ramy opowieści. Już w kolejnej części przedstawione wcześniej wydarzenia zostaną zupełnie odwrócone, bo oglądamy je z innego punktu widzenia. W drugim akcie poczułam, że wiem już jak to się dalej potoczy. Fabuła przyjęła jednak zaskakujący obrót wydarzeń i reżyser po raz kolejny mnie oczarował. 

Koreeda z ogromną czułością opowiada o swoich bohaterach. Nakierowuje nas, żebyśmy odczuwali niepokój związany z postaciami i pozwala wczuć się w ich sytuację. To mistrz w wywoływaniu empatii. To, jak grają u niego dzieci jest niesamowite. Trzeci akt, który należy do najmłodszych bohaterów rozdziera najmocniej, a przy scenie w łazience pęka serce. Spora tutaj zasługa scenariusza, który napisał Yûji Sakamoto. Historia pełna jest zwrotów akcji, które może nie są widowiskowe, ale pozwalają na zmianę uczuć u widza. Wspaniale zazębiają się te trzy spojrzenia na tę samą opowieść. W każdej części dostajemy tropy, fragmenty puzzli, które w dość zaskakujący sposób wskakują na swoje miejsce. 

Monster jest filmem, który bez wątpliwości zajmuje miejsce wśród festiwalowych ulubieńców. To jedna z najlepszych historii o dojrzewaniu, odkrywaniu siebie. Momentami rozdzierający, ale nigdy przesadnie pompatyczny. O potrzebie spojrzenia oczami innych osób, żeby być w stanie ocenić sytuację.

Warto wspomnieć o pięknych zdjęciach (ujęcie rąk rozmazujących błoto na długo zostanie w pamięci). I o idealnie wyważonym zakończeniu. Oglądajcie koniecznie!

La Chimera, reż. Alice Rohrwacher

To pierwszy film tej reżyserki, który udało mi się zobaczyć. Słyszałam wcześniej o Szczęśliwym Lazarro i jeżeli coś miało mnie przekonać do seansu, to właśnie La Chimera. Najnowszy film Alice Rohrwacher to zdecydowanie tytuł wybijający się wśród całej reszty festiwalowych propozycji. La Chimera to historia grupy przyjaciół, którzy zajmują się odszukiwaniem grobowców i sprzedawaniem znalezionych tam antycznych przedmiotów. Współcześnie trudno o takie magiczne kino, które eksploruje tematykę cienkiej granicy między życiem a śmiercią. Reżyserka z powodzeniem wprowadza oniryczny klimat do włoskiego miasteczka. Baśniowość miesza z rzeczywistością. 

Ciekawym wątkiem w filmie jest podejście do sztuki. Jedni widzą w niej tylko możliwość wzbogacenia, inni zachwycają się nad rzemiosłem ludzi, którzy stąpali po tej ziemi setki lat temu. Sceny wchodzenia do grobowców napawają strachem, ale zarazem fascynują, to niczym zejście do Hadesu. Zbliżenie się do przebywania z umarłymi. 

Josh O'Connor poradził sobie z główną rolą śpiewająco. Snuje się po miasteczku, umorusany ziemią, przyciągający uwagę wszystkich. Jest oczkiem w głowie byłej gwiazdy muzyki, zadurza się w nim adeptka sztuki/sprzątaczka, a łupieżcy grobów wykorzystują jego magiczne zdolności. To bohater, który przy pomocy patyka potrafi zlokalizować miejsce pochówku Etrusków. Jest w jego grze coś fascynującego, co idealnie pasuje do oderwanego od rzeczywistości bohatera filmu. Partnerująca mu Carol Duarte, grająca Italię, ma w swojej osobie cały potrzebny czar do wytworzenia się między nimi ekranowej chemii. 

Jeżeli brakuje Wam filmów włoskich klasyków, La Chimera tę tęsknotę z powodzeniem zapełni.

Opadające liście, reż. Aki Kaurismäki

W najlepszej trójce postanowiłam umieścić też Opadające liście, bo to zupełnie inny biegun kinematografii. Był japoński realizm, była włoska magia, za to w Opadających liściach znajdziemy skandynawski humor. Humor sarkastyczny, podawany z pełną powagą przez aktorów, przez co sprawiający czystą frajdę przez półtorej godziny seansu.

Opadające liście to dość eklektyczny film. To, co mówią aktorzy i w jaki sposób mówią, wywołuje salwy śmiechu. Jednak sama historia jest bardzo gorzka. Główni bohaterowie nie potrafią utrzymać pracy, przez co nie stać ich na podstawowe potrzeby. Kobieta bombardowana jest wiadomościami o wojnie w Ukrainie, mężczyzna spędza wolny czas na zalewaniu się w trupa. Bije od nich samotność  nie mają romantycznych partnerów, ale też nie potrafią odnaleźć się w społeczeństwie, znaleźć stabilizacji. Kiedy więc na siebie trafiają, jakaś magnetyczna siła przyciąga ich do siebie. Widz natomiast, znając ich codzienność i widząc ich podobieństwa, kibicuje im od pierwszego spotkania. Czujemy, że tylko miłość może poprawić ich stan, pozwolić im zapomnieć o otaczającym świecie pełnym strachu o jutro. Alma Pöysti i Jussi Vatanen wspaniale poradzili sobie z odegraniem głównych, apatycznych ról. Są konsekwentni i deklamują swoje kwestie z pełną powagą, dzięki czemu ten abstrakcyjny humor ma szansę wybrzmieć.

Film znalazł się w mojej topce, bo zapewne długo go nie zapomnę. To oryginalne połączenie dramatu z romansem i komedią. Podobno reżyser, Aki Kaurismaki, kręci wciąż podobne filmy, ale to moje pierwsze spotkanie z jego twórczością. Krążą nawet opinie, że Opadające liście mogłyby z powodzeniem dołączyć do jego filmów z tzw. Trylogii Proletariackiej (Cienie w raju, Ariel i Dziewczyna z fabryki zapałek) Na pewno chętnie sięgnę po inne jego tytuły i może wtedy okaże się, że Opadające liście wcale takie oryginalne nie są. Na pewno jest to najbardziej skromny film w mojej topce, bo to niecałe półtorej godziny seansu. Tym bardziej zachęcam, żeby dać mu szansę.

Tak jak wspomniałam na początku wpisu, filmów wartych polecenia było na festiwalu dużo więcej. O włos od znalezienia się w topce były: najnowszy film Wima Wendersa, Perfect Days, o pięknie dnia codziennego; cudownie nakręcony, ciepły film Bulion i inne namiętności o miłości do jedzenia; bardzo dobry romans Poprzednie życie; wnikliwe studium charakteru w Wśród wyschniętych traw. Każdy z tych tytułów wart jest obejrzenia.

Po festiwalu stacjonarnym wykupiłam jeszcze dostęp do pięciu filmów online i znowu wybór okazał się strzałem w dziesiątkę. Szczególnie dwa filmy mnie zachwyciły. Pierwszy to Pięć diabłów, który miał premierę kinową jakiś czas temu i można go złapać na VOD Nowych Horyzontów i na Canal+. To francuski dramat, w którym dziewczynka o imieniu Vicky, używając swojego nadzwyczajnego daru węchu podróżuje w przeszłość i odkrywa losy swoich rodziców sprzed lat. Brzmi jak pokręcony pomysł? Taki jest, ale wykonanie sprawia, że nie da się oderwać wzroku od ekranu. Momentami atmosfera się zagęszcza niczym w najlepszym horrorze, a później dostajemy scenę jak z komedii romantycznej. To połączenie różnych gatunków sprawdza się idealnie.

Drugim filmem, który zrobił na mnie wrażenie w wersji online był Blue Jean. Zupełne zaskoczenie, bo nie był to tytuł tak polecany, jak reszta filmów z tego wpisu. Akcja ma miejsce w Anglii w roku 1988. Główna bohaterka jest nauczycielką wychowania fizycznego w szkole dla dziewcząt. Wieczory spędza ze swoją dziewczyną i przyjaciółmi w klubach LGBT. Ukrywa tę część swojego życia, obawiając się straty pracy i oceny ze strony współpracowników. W tle ciągle słyszymy głos Margaret Thatcher, dotyczący jej planów wprowadzenia ustawy stygmatyzującej geje i lesbijki. Główna bohaterka próbuje się w tym świecie odnaleźć, chowając fragmenty siebie przez część życia. To bardzo empatyczny seans, łatwo poczuć strach i zagubienie tej postaci. Zdecydowanie polecam.


Festiwal Nowe Horyzonty po raz kolejny udowadnia, że kino niezależne ma moc. Już nie mogę doczekać się przyszłorocznej edycji!

niedziela, 30 lipca 2023

Przesłuchane w audiobooku – „Cyrk nocy”, „Jaśminowy tron”, „Mireczek. Patoopowieść o moim ojcu” i „Wrony”

Kiedyś słuchałam audiobooków sporadycznie. Odkąd zmieniłam sposób dojazdu do pracy, częściej wybieram słuchanie niż czytanie w drodze. Szczerze mówiąc, nic nie zastąpi mi fizycznej książki, ale audiobook to dobra alternatywa. Ostatnio przesłuchałam te cztery pozycje, z czego dwie to przykład lekkiej fantastyki, a dwie pozostałe to gorzkie opowieści o krzywdach wyrządzonych dzieciom. Wszystko dobre, żadna z tych książek nie zawiodła.  


Cyrk nocy
Erin Morgenstern

Gatunek: fantastyka
Rok pierwszego wydania: 2011
Liczba stron: 432
Wydawnictwo: Świat książki

Cyrk pojawia się znikąd. Nie poprzedzają go żadne zapowiedzi, na słupach i tablicach w mieście nie ma plakatów, w gazetach żadnej wzmianki ani reklamy. Cyrk po prostu jest, podczas gdy wczoraj go nie było.


Opis wydawcy

W wędrownym cyrku dzieją się rzeczy niezwykłe, bardziej niezwykłe niż popisy akrobatów i treserów. To cyrk magiczny, w którym do pojedynku stają zakochani, a ich bronią jest wyobraźnia. Londyński reżyser Chandresh Lefèvre postanawia stworzyć cyrk. Nie przypuszcza, że stanie się on areną rozgrywek między znanym prestidigitatorem a "mężczyzną w szarym garniturze", a raczej między ich wychowankami Celią i Markiem. Młodzi, nieświadomi konsekwencji walki, którą mają ze sobą stoczyć, kreują w cyrku wiele niezwykłych, magicznych przestrzeni. To stanowi sens ich zmagań i tło ich miłości. Jednak każda potyczka zbliża ich do końca, kiedy na placu boju może pozostać tylko jedno z nich...

Moja recenzja

Cyrk nocy to książka, która może podzielić czytelników. Z jednej strony to magiczna historia, która przyciąga baśniowym klimatem. Z drugiej, pełna jest niedopowiedzeń, brakuje w niej rozbudowanego świata przedstawionego i systemu magicznego. Wszystko zależy od tego, czy czytelnik wejdzie w ten świat. 

Ogromne znaczenie dla przedstawionej historii ma wybór miejsca i czasu akcji. Grupa cyrkowców wędruje po świecie i występuje dla publiczności jedynie w nocy. Nie wiadomo kiedy cyrk pojawi się w okolicy. Nocne występy potęgują tajemniczość, którą owiane jest to miejsce. Czas trwania akcji rozciąga się od XIX do początku XX wieku. Cyrk przedstawiony jest jako miejsce, w którym każdy może oderwać się od rzeczywistości. Kiedy przypominam sobie moją pierwszą wizytę w cyrku, pamiętam to wrażenie, że obcujemy z jakąś formą magii. Oglądanie niesamowitych akrobacji, zabaw z ogniem, spotęgowane użyciem odpowiedniej muzyki i kostiumów. Pomysł na umiejscowienie akcji książki fantastycznej w cyrku wydaje się zatem logiczny. Autorka wykorzystuje znane nam uczucie zafascynowania tym miejscem i tworzy wokół tego swoją historię.

Główny konflikt w powieści dotyczy dwójki bohaterów, Marco i Celii. W dzieciństwie zostali wytypowani przez swoich mentorów do stoczenia pojedynku. To, jak ma wyglądać ich starcie owiane jest tajemnicą. Nie tylko czytelnik nie jest świadomy co ich czeka, ale same postaci nie mają pojęcia jak może wyglądać rozwiązanie ich potyczki. Przez długi czas nie wiedzą nawet kim jest ich przeciwnik. 

Tajemniczość, oniryczny klimat i magiczne miejsce wydarzeń sprawiają, że ta powieść jest tak oryginalna. Mnogość wątków i bohaterów pobocznych może być przytłaczająca, autorka nie poświęca też uwagi temu, skąd bierze się magia bohaterów, jak działa. Nadal jednak lektura sprawiła mi przyjemność. Pozwoliła na powrót do czasów dzieciństwa. Trochę jak bajka dla starszych czytelników. 


Jaśminowy tron
Tasha Suri

Gatunek: fantastyka
Rok pierwszego wydania: 2023
Liczba stron: 645
Wydawnictwo: Fabryka Słów

Po tygodniach igłokwiatowego otępienia świat wydawał się zasypywać ją opóźnionymi doznaniami. Wszystko było zbyt głośne i zbyt twarde, światło dnia zbyt bolesne dla oczu. Czuła wstrząsy powozu w stawach. Była niczym worek mięsa i krwi.


Opis wydawcy

Osierocona służąca i uwięziona księżniczka. Różni je wszystko: pochodzenie, bogactwo, wiedza. Łączy jeszcze więcej: dojmująca samotność, całkowite odrzucenie i nowe życie, w które obie weszły uciekając z objęć śmiercionośnego ognia. Okradzione ze wszystkiego, w sobie nawzajem odnajdą całą siłę, której potrzebują by przeżyć.

Moja recenzja

Autorzy książek fantastycznych często czerpią inspiracje z różnych kultur. Tasha Suri wychowała się w Londynie, gdzie pracowała jako bibliotekarka, ale jej rodzice pochodzą z Indii. Świat przedstawiony Jaśminowego tronu inspirowany jest właśnie kulturą tego kraju. Poprzednia seria autorki również osadzona była w klimacie dalekiego wschodu. Książka Imperium piasku znalazła się nawet na liście setki najlepszych książek fantastycznych według magazynu Time. Płynące z każdej strony zachwyty nad Jaśminowym tronem skutecznie przekonały mnie do lektury. Konkretnie, do przesłuchania audiobooka. 

Jak na pierwszy tom serii przystało, autorka skupia się na jak najdokładniejszym opisaniu świata przedstawionego. Udaje jej się te opisy gładko wpleść w akcję, szczególnie, że nie miała łatwego zadania, bo pomysłów w Jaśminowym tronie było bardzo dużo. Autorka przekazuje nam jak ważny jest status społeczny, przedstawia sytuację kobiet, wspomina o świątynnych dzieciach, które przekraczają Święte Wody, żeby narodzić się ponownie. W tle słyszymy wciąć o prześladującej mieszkańców chorobie, butwieniu. Pierwsze symptomy są takie, że żyły zamieniają się w gałęzie, a kończy się na całkowitej transformacji w roślinę. Te wszystkie pomysły robią wrażenie, ale przez to, że jest ich tak dużo, tempo akcji zwalnia.

Jaśminowy tron to książka, którą rządzą kobiece postaci. Główny wątek toczy się wokół Priyi i Malini. To bohaterki pochodzące z zupełnie różnych grup społecznych, które niosą ze sobą spory bagaż emocjonalny z przeszłości. Powoli odkrywamy ich historię, puzzle wskakują na swoje miejsce, układając obraz tych dziewczyn. Jest też miejsce na romans między nimi, który również toczy się powoli. Priya i Malini nie są jedynymi narratorkami powieści, sporo jest rozdziałów napisanych z perspektywy pobocznych bohaterów. Zabieg wypada na plus, dzięki temu poznajemy szerszy kontekst historii.

Dobrze napisana powieść, z klimatycznym światem przedstawionym i ciekawymi bohaterami. Chętnie przeczytam kolejną część.


Mireczek. Patoopowieść o moim ojcu
Aleksandra Zbroja

Gatunek: literatura piękna
Rok pierwszego wydania: 2021
Liczba stron: 264
Wydawnictwo: Agora

A z nieżyjącym relacje można budować bezpiecznie. Łatwiej mu współczuć, łatwiej go wysłuchać.


Opis wydawcy

Wklepuję na fejsa komunikat, że to koniec, że umarł nagle i niezapowiedzianie, że nie miałam okazji poznać własnego ojca, ponieważ on wolał wódę. I jabole, i browary, i pewnie nawet denaturat, bo był uzależnionym typu menela, który zasrywa sobie nogawkę spodni, śmierdzi w autobusie i zalega na dworcach. Potem usuwam to o denaturacie oraz dworcach. Piszę, że ojciec zmarł nagle i że mi smutno. Po chwili dodaję: „Choć już wiele lat temu mi zabrały go demony plątające się po jego trzewiach i głowie. Nie znaliśmy się — spotykałam głównie tego z trzewi i głowy, który podpowiadał mu, co robić. Że poza wódką jest tylko strach, że nic nie warto. Żeby dał sobie spokój. Tato, przykro mi, że tak się stało. Dzięki Tobie uczę się współczuć. Może to taki ostatni prezent, od Ciebie dla mnie”. Słowo „tato” kłuje w oczy, ale w całą resztę przez chwilę wierzę. Potem zostaje tylko to kłucie. „Tato”, „papo”, „papko”, językowe narzędzia tortur.

Moja recenzja

Mireczek to bardzo osobista historia, w której autorka dzieli się wspomnieniami swojego życia z ojcem, cierpiącym na chorobą alkoholową. Temat jest znany każdemu z nas. Trudno żyć w tym kraju i nie  usłyszeć o tym problemie. 

W Mireczku autorka wprowadziła odwróconą chronologię  akcja zaczyna się od śmierci jej ojca, a póżniej przedstawione są wydarzenia z „X lat przed”. Najtrudniejszą częścią książki było słuchanie o krzywdzie wyrządzonej dziecku. To, jak dziewczyna całe życie musiała się bronić, walczyć o normalność, chociaż tak naprawdę pragnęła miłości, bliskości z rodzicami. Finalnie, najlepszym rozwiązaniem była ucieczka, oderwanie się od nich, żeby móc skupić się na swoim życiu. 

Autorce udało się przekazać swoją indywidualną historię, a jednocześnie opowiedzieć szerzej o problemie. Jej wspomnienia są poprzetykane fragmentami z książek naukowych, materiałów ze spotkań AA. Mireczek przypomina czasami pomieszanie reportażu z powieścią. Podoba mi się również styl autorki. Sposób w jaki napisana jest ta książka i lektorska robota Dereszowskiej w audiobooku sprawiają, że nie można oderwać się od słuchania. Chociaż każdy kolejny rozdział boli trochę bardziej. Bo przecież niby człowiek wie, że problem jest, ale jakoś na codzień przymyka oczy, nie chce być świadomy. Mocna rzecz.


Wrony
Petra Dvořáková

Gatunek: literatura piękna
Rok pierwszego wydania: 2020
Liczba stron: 184
Wydawnictwo: Stara szkoła

Nigdy nie przyznałabym przy dziewczynach, że tata mnie bije. Bo to jest dziwne. I chyba też dlatego, że ich w domu nie biją. Czy może one po prostu o tym nie mówią?


Opis wydawcy

Dwunastoletnia Basia, jej starsza siostra Kasia oraz rodzice tworzą na pozór typową i szczęśliwą rodzinę. Jednak pod powłoką tak zwanej normalności skrywają się wzajemne pretensje, problemy i brak zrozumienia. Dojrzewająca Basia odkrywa w sobie talent plastyczny, lecz im bardziej próbuje żyć w zgodzie z własną naturą, tym usilniej rodzina ściąga ją ku przeciętności i życiowej bierności.

Moja recenzja

Po skończeniu Mireczka od razu sięgnęłam po Wrony. Nie byłam do końca świadoma, że ponownie będę mieć do czynienia z opisem dziecięcej krzywdy. W książce jest podział na dwie narracje, jedną prowadzi Basia, a drugą jej matka. Wrony to bardzo krótka lektura. Przedstawienie sytuacji rodzinnej nie zajmuje autorce dużo czasu. Szybko zatem dowiadujemy się, że Basia traktowana jest jako ta gorsza córka, wychowuje się w cieniu Kasieńki, która jest oczkiem w głowie mamy.

Relacje między członkami rodziny stanowiły najbardziej intrygujący element książki. Matka nie odczuwa miłości męża, kumulowany gniew kieruje w stronę młodszej córki. Natomiast ze starszą układa jej się świetnie, wciąż opowiada jaka to Kasieńka jest idealna. Każda z tych poszczególnych relacji mogłaby już wpłynąć negatywnie na funkcjonowanie rodziny. Na dodatek z nich wynikają kolejne  skoro Kasia w oczach matki wypada jako ta lepsza córka, to dziewczyna czuje się swobodnie z traktowaniem Basi gorzej. Relacja matki z córkami wpływa na wywołanie negatywnych emocji między rodzeństwem. Mamy zatem efekt lawinowy.

W tej niewielkiej książce autorka zmieściła całą masę smutku. Trudno nie poczuć współczucia dla Basi, która znajduje się w sytuacji, w której żadne dziecko nie powinno się znaleźć. To, co uwiera we Wronach, to fakt, że narracja matki bardzo rzadko zmienia ton. Przez większość książki to ciągła złość w kierunku córki, rozczarowanie życiem, frustracja każdą małą rzeczą. Aż trudno uwierzyć, że są tacy ludzie. Wolałabym jednak zobaczyć więcej niepewności w jej narracji. Ta postać wyszła na nieludzką. Może taki był zamiar, ale to tylko moje odczucie. Nie zmienia to faktu, że ta książka jest ważna i mocna, zdecydowanie warto ją przeczytać.




wtorek, 4 lipca 2023

„Imię wiatru” Patrick Rothfuss – owiana tajemnicą autobiografia muzyka (ze szczyptą magii)

Imię wiatru
Patrick Rothfuss

Gatunek: fantastyka
Rok pierwszego wydania: 2007
Liczba stron: 876
Wydawnictwo: Rebis

Chodzi o to, że wszyscy opowiadają sobie w głowach historie na własny temat. Wszyscy. Przez cały czas. Ta historia czyni cię tym, kim jesteś. Stwarzamy sami siebie na gruncie tej opowieści.
 

Opis wydawcy

Kvothe to człowiek legenda. Wielki mag, geniusz muzyki, bohater i złoczyńca - namówiony przez Kronikarza - wspomina swe barwne życie. Od dzieciństwa spędzonego w trupie wędrownych aktorów poprzez lata chłopięce spędzone w półświatku mrocznego miasta po szaloną, ale udaną próbę wstąpienia na Uniwersytet. Powoduje nim pragnienie władania magią i zemsty na demonach, które zabiły jego rodziców i cały jego świat obróciły w perzynę.


Moja recenzja

Imię wiatru możecie znaleźć na wielu listach najlepszych książek fantasy. Ja tę pozycję omijałam od lat. Nie dlatego, że obawiałam się zawodu. Powodem mojej niechęci był fakt, że autor, Patrick Rothfuss, serii nie skończył. Sprawa wygląda dość podobnie jak u George'a Martina i Gry o tron. Rothfuss wydał pierwszy tom w 2007 roku, drugi w 2011, a na trzeci czekamy do tej pory. W międzyczasie napisał kilka opowiadań ze świata przedstawionego, ale finału opowieści nadal brakuje. I chociaż miałam spory opór przed czytaniem czegoś, co może nie dostać zakończenia, to jednak chciałam zobaczyć w czym tkwi moc tej książki.

Głównym bohaterem jest Kvothe, który prowadzi karczmę. Pewnego dnia zjawia się tam Kronikarz, prosząc o pozwolenie na spisanie historii osławionego Królobójcy. Przez cały pierwszy tom słuchamy zatem opowieści chłopaka stojącego za barem  przejdzie przez czasy dzieciństwa po naukę na Uniwersytecie. Na końcu tej historii nadal pozostaje wiele niewiadomych i widać, że sporo opowieści znajdzie się w kolejnych tomach. Na początku nie byłam przekonana do prowadzenia tego monologu przez Kvothe'a, szczególnie że wspomnienia są napisane językiem bardziej kwiecistym niż ktokolwiek używa przy prawdziwym opowiadaniu. Jednak ten pełen ozdobników styl Rothfussa na tyle potrafi oczarować, że postanowiłam nie przykładać do tego punktu zbyt dużej wagi. 

źródło

Autor świetnie poradził sobie ze zbudowaniem świata przedstawionego. Poznajemy jego prawa z perspektywy dziecka podróżującego z trupą teatralną, później młodzieńca błąkającego się po ulicach dużego miasta, a w końcu nastolatka studiującego na prestiżowej uczelni. Wszystkie odwiedzone przez bohatera miejsca opisane są bardzo plastycznie, łatwo możemy sobie wyobrazić scenerie poszczególnych wydarzeń. Podoba mi się również wprowadzenie do systemu magicznego. Magia opiera się na łączeniu ze sobą poszczególnych elementów na podstawie podobieństw. Dochodzi do tego również ważny aspekt, czyli poznanie imienia, które wpływa na uzyskanie władzy nad daną rzeczą. Do magicznej części historii zaliczają się również Chandrianie, mistyczne postaci, których Kvothe z uporem poszukuje. W tej kwestii dostaliśmy jedynie zalążek historii, więc na pewno czeka nas więcej wyjaśnień w kolejnym tomie.

Uczynienie z Kvothe'a artystycznej duszy nadało tej powieści subtelnego dopełnienia. Zazwyczaj po takich opowieściach fantasy spodziewamy się silnego bohatera, typowego rycerza na białym koniu. Rothfuss walczy z tym stereotypem i ze swojej postaci robi wrażliwego chłopaka, który uważa swoją lirę za największy skarb. Kvothe często gra na instrumencie i śpiewa, a piosenki napisane przez autora brzmią bardzo dobrze, nieważne czy są to wzruszające ballady czy wyśmiewcze przyśpiewki. Szybko polubiłam głównego bohatera, nawet jeśli trochę przeszkadza jego wyjątkowość. Chłopak potrafi śpiewać, grać na instrumencie, wychowywał się w gronie aktorów  udaje mu się zatem udawać, „grać” przed innymi, dzięki czemu wychodzi cało z kłopotów. Zarazem jednak jest niezwykle inteligentny, oczytany, robi furorę na egzaminach, przeskakuje kilka klas. Apogeum następuje, kiedy targuje się o konia, opowiadając jakim to jest znawcą w temacie. Na szczęście Rothfuss wydaje się być świadomy tej wyjątkowości bohatera. Ratuje sytuację, robiąc z Kvothe'a człowieka, który uważa się za lepszego od innych i czasami zadzierającego nosa. W końcu to główny bohater jest narratorem tej historii. Dobrze się składa, że przedstawione akcje mają swoje konsekwencje, więc zobaczymy czy bohater będzie umiał się uczyć na popełnionych błędach.

Rofthuss zadebiutował powieścią, która zyskała ogólnoświatowy sukces. Wydaje mi się, że kluczem było połączenie klasycznej opowieści fantasy z autobiografią artysty-muzyka. To jest coś, co rzadko spotykamy w tym gatunku. Chociaż wytknęłam kilka minusów, ogólnie to jedna z lepszych pozycji fantasy, jakie ostatnio czytałam. Autor wprowadził sporo nowych pomysłów, nie bał się zaryzykować, stworzył rozbudowany opis świata przedstawionego i bohaterów. Uwielbiam wątek romantyczny, który jest tutaj lekko zarysowany. Wybranka serca jest charakterna i tajemnicza. Jednak czuć, że to dopiero początek, wprowadzenie do akcji, przez co mam ochotę zanurzyć się od razu w kolejne tomy. Trzymam zatem kciuki, żeby Rothfuss skończył tę historię.


sobota, 24 czerwca 2023

Żegnamy się z telewizyjnymi perełkami – godne zakończenie pięciu seriali


Sukcesja (2018-2023)

twórca: Jesse Armstrong, sezony: 4, dostępny na HBO MAX

Wiele seriali z tego wpisu darzę mocnym uczuciem, ale tylko jeden okazał się ewenementem. Jest to oczywiście Sukcesja, czyli serial, który teoretycznie nie powinien mi się aż tak spodobać. Nie jestem fanką produkcji o świecie finansów czy wielkich korporacji. Główna oś fabuły toczy się wokół rządzenia dużą firmą i problemu wyboru następcy. Zazwyczaj preferuję historie bliższe „domu”, o bohaterach, z którymi mogę się utożsamić. Sukcesja jednak udowodniła, że dobrze zrealizowany serial może być tematycznie daleko od naszych gustów, ale wciąż wzbudzać zachwyt. 

Może nie jest to serial, z którym łatwo rozpocząć przygodę. Przede wszystkim, bije od niego chłód, podkreślany dodatkowo przez scenografię i zdjęcia. Zimni, pozbawieni uczuć wydają się również członkowie rodziny Roy i pracownicy firmy. W końcu jednak łapiemy ten klimat i pozwalamy sobie obserwować z boku poczynania (anty)bohaterów. W Sukcesji trudno doszukać się jakiejkolwiek pozytywnej postaci. Nawet jeśli ktoś wydaje się mniej toksyczny od innych, to przebywanie w okrutnym otoczeniu szybko zmienia tego człowieka w najgorszą wersję siebie. Oglądanie starć tych postaci jest prawdziwie fascynujące, a wszystkie sceny rodzinnych obiadów rodziny Roy to majstersztyk. W tym świecie nikomu nie chcemy kibicować. Jeśli już mamy wybierać  staramy się wyłonić „mniejsze zło”. Twórcy jednak zadbali o to, żeby nie było łatwo. Kiedy już skłaniamy się ku któremuś bohaterowi, on za chwilę udowadnia do czego jest zdolny. Niczego nie da się tutaj przewidzieć, scenarzyści wykonali kawał dobrej roboty.

Mówić o Sukcesji i nie wspomnieć o stronie technicznej to grzech. Warstwa muzyczna jest strzałem w dziesiątkę. Dźwięk otwierającego numeru już zawsze będzie mi się kojarzył z przygotowywaniem na dawkę emocji. Genialne są też zdjęcia i montaż. Kostiumy bohaterów idealnie podkreślają rangę poszczególnych postaci. No i moja największa miłość  aktorzy. Bez tego grona utalentowanych artystów nie mielibyśmy pięknego kawałka telewizji. Oni po prostu stali się tymi postaciami. Uwierzyłam w każdą wygraną przez nich nutę, delektowałam się interakcjami, które są tak żywiołowe. Kiedy patrzę na wymiany zdań między bohaterami to mam wręcz wrażenie, że większość jest zaimprowizowana. Zagrane bezbłędnie.

Te wrażenia są podkręcone ostatnim sezonem, który nie zawiódł oczekiwań. Dostaliśmy naprawdę godny finał. Mam nawet wrażenie, że ten sezon był lepszy od poprzednich. Może dlatego, że każdy odcinek był przeze mnie wyczekany, a poprzednie trzy sezony oglądałam ciągiem. Eksploracja relacji między rodzeństwem poprowadzona brawurowo (scena z blenderem!). Mimo tego, że czas akcji ostatniego sezonu trwał kilka dni, to byliśmy świadkami mnóstwa zwrotów akcji. Relacja Shiv-Tom sprawiła, że krzyczałam w stronę ekranu. Genialne. Po prostu jeden z najlepszych seriali ostatnich lat, a może i wszech czasów.


Wspaniała pani Maisel (2017-2023)

twórczyni: Amy Sherman-Palladino, sezony: 5, dostępny na Amazon Primo

Ten serial wkradł się do mojego świata niepostrzeżenie, ale z każdym kolejnym odcinkiem coraz bardziej mnie w sobie rozkochiwał. W przeciągu tych pięciu sezonów miał lepsze i gorsze momenty, ale ani na moment nie zastanawiałam się nad jego porzuceniem. Pani Maisel była tak wspaniałą główną postacią, że nie chciało się opuszczać jej boku.

Od początku ostatniego sezonu twórcy upewniają nas, że to pożegnanie. Każdy odcinek poprzedzony jest fragmentami z przyszłości bohaterów. Zobaczymy w nich dorosłe dzieci Maisel (Ethana i Esther), których stosunek do rodzicielki jest zrozumiały, biorąc pod uwagę interakcje między nimi w latach 60tych. Przede wszystkim dostaniemy wgląd w ścieżkę kariery głównej postaci i jej managerki, Susie. Zabieg skoków w czasie okazał się dla mnie dość toporny i w większości przypadków zdradzający za wiele z fabuły, która dopiero ma nadejść. Jednak kilka z nich zagrało, szczególnie ostatni skok z rozmową telefoniczną między przyjaciółkami.

W piątym sezonie oglądamy finałową walkę Midge i Susie o przebicie się do świata najsłynniejszych stand-uperów, zdominowanego przez mężczyzn. Susie stara się załatwić Maisel jakąkolwiek pracę, która może być szansą na pokazanie umiejętności. W końcu udaje jej się wylądować w najsławniejszym telewizyjnym talk show. Tylko że zamiast występować tam jako stand-uperka, dołącza do działu scenarzystów. Fabularnie wszystko mi się w tym wątku zgadza, ekipa pracująca przy Gordon Ford show jest żywiołowym dodatkiem. Przede wszystkim Midge dostaje szansę, żeby pokazać ile jest w stanie poświęcić dla swojej kariery. Przyjmuje propozycję pracy, wykonuje ją rzetelnie i czeka na okazję.

Uwielbiam nieustępliwość Midge. Kiedy się potyka, otrzepuje spódnicę i idzie dalej. Nie boi się powiedzieć, że jest dobra w tym co robi. Świadoma swojej wartości, uparta, a przy tym urocza i pełna wdzięku. Dzięki tym słodkim cechom jej rynsztokowy humor jeszcze bardziej bawi. Mniej zabawny jest za to wątek Bruce'a. Pamiętam, jak po obejrzeniu trzeciego sezonu dotarła do mnie w końcu informacja, że serial Wspaniała pani Maisel oparty jest luźno na faktach. Obejrzałam film o Lenny'm Bruce, dzięki czemu byłam przygotowana na finał jego wątku. Twórcy sami stworzyli sobie problem  chemia między nim a Midge była niebywała, ale musiało się to tak skończyć. Moim zdaniem, dobry wybór, chociaż smutek pozostaje.

Największymi plusami tych wszystkich pięciu sezonów są: postać Midge, wątek jej niespodziewanej przyjaźni z Susie i specyficzny humor, który opiera się na błyskawicznym tempie i charakternych bohaterach. To chemia między postaciami sprawia, że nie chcemy przestać ich oglądać. Na sukces scen komediowych zapracowali wszyscy aktorzy. Rachel Brosnahan była cudowną główną bohaterką, ale zakochać się można we wszystkich jej towarzyszach. Nie byłoby takich zachwytów gdyby nie odgrywający rodziców Midge, Tony Shalhoub i Marin Hinkle. Już trochę tęsknię za tą zgrają.


Ted Lasso (2020-2023)

twórcy: Brendan Hunt, Joe Kelly, sezony: 3, dostępny na Apple TV

Wszyscy zachwycali się Tedem Lasso, ale ja podchodziłam do niego z lekką rezerwą. Powód? Piłka nożna. Wydaje się, że nie jest to tematyka, która mnie szczególnie interesuje. Okazuje się, że nie trzeba być fanem sportu, żeby rozkoszować się ciepłem tego serialu.

Drugi sezon Teda Lasso trochę mnie rozczarował. Przez to miałam lekko obniżone oczekiwania co do trzeciej odsłony. Zupełnie niepotrzebnie, bo okazało się, że wrócił ciepły, zabawny serial, który skutecznie umili nam czas. Najpierw jednak wyznanie  wiedziałam, że inne seriale się kończą, ale byłam kompletnie nieświadoma, że trzeci sezon Teda Lasso będzie jego finałowym. Dowiedziałam się chyba w okolicy ostatniego odcinka. Tym bardziej było mi smutno, bo jakoś nie przygotowałam się na pożegnanie z bohaterami. 

Wszyscy, którzy serial oglądają wiedzą, że Jason Sudeikis przyłożył rękę do sukcesu produkcji. Trudno nie darzyć sympatią granego przez niego Teda. To człowiek, który decyduje się zawsze widzieć dobre strony w drugiej osobie. Jest zarazem naiwny, a uśmiech, który widzimy na jego twarzy, skrywa wiele obaw i niepewności. W ostatnim sezonie Ted kontynuuje terapię, a my kibicujemy mu w dążeniu do poprawy zdrowia.

Jednak to nie tylko Lasso sprawia, że ten serial jest tak dobry. W finałowym sezonie sporo jest postaci, które zyskują świetne wątki. Wygrywa królowa Rebecca, która wnosi tyle klasy i uroku, że trudno oderwać od niej wzrok. Cieszy jej każda wspólna scena z Keeley  charaktery, które na pierwszy rzut oka nie zapowiadają przyjaźni, idealnie balansują się na ekranie, ich rozmowy są szczere, pełne wsparcia. Drużyna piłkarska też ma świetny klimat, oczywiście na czele z komediową perełką, Kentem. Jamie natomiast zyskuje w tym sezonie order uśmiechu. Zdecydowanie bohater, który przeszedł najciekawszą przemianę na przestrzeni tych trzech sezonów.

Serial ma kilka momentów, które mnie odstręczają  cała akcja z nigeryjską klitką czy postać Bearda w ogóle mnie nie przekonują. Jednak tyle jest tu cudownych rzeczy, że szybko udaje mi się zapomnieć potknięcia i skupić tylko na mocnych stronach. Których jest całe mnóstwo i to dla nich warto ten serial obejrzeć.


Barry (2018-2023)

twórca: Bill Hader, sezony: 4, dostępny na HBO MAX


O Barry'm już kilkukrotnie pisałam, więc będzie trochę krócej. Nie mogłam go jednak ominąć w tym wpisie, bo ten serial najbardziej zaskakiwał na przestrzeni wszystkich sezonów. Zaczęło się od komedii o seryjnym zabójcy, który zapisuje się na lekcje aktorstwa. Pomysł zacny i zebrał grono widzów potrzebne do kontynuowania tej opowieści. Twórcy szykowali dla nas o wiele więcej niż na początku zapowiedzieli.

Barry to opowieść o walce z własnym sumieniem. I ten temat widoczny jest już w pierwszych sezonach, ale dopiero w ostatnim twórcy bawią się ideą wybaczenia. Jest to widoczne przede wszystkim w kontekście głównej postaci, ale tak naprawdę każdy bohater walczy ze swoimi demonami. Mamy takich, którzy chcieli się uratować, poświęcając miłość swojego życia. Mamy tych, którzy porzucają odgrywaną latami rolę i stają się tym, kim zawsze mieli być. Ale są też Ci, których niszczy własne ego i pogoń za sławą. Nie spodziewałam się, że w takim serialu znajdziemy tyle ciekawych perspektyw. Chociaż wraz z tymi tematami przyszła też spora dawka mroku. Od początku finałowego sezonu czuć, że to już od dawna nie jest komedia. Chociaż czasami zdarzy się zabawna scena, to każdy bohater przeżywa swój dramat, stara się jakoś poradzić z sytuacją, w której się znalazł. W poprzednich sezonach wiele uchodziło im na sucho, więc w tym ostatnim za to płacą. Przyznaję, że momentami ten ciężki klimat mnie męczył, dlatego też oglądanie finałowego sezonu zajęło mi sporo czasu.

Bill Hader stworzył niesamowitą historię, wyreżyserował wiele odcinków i zagrał główną rolę. Można powiedzieć, że to człowiek orkiestra. Szczególnie, że jego nazwisko może być bardziej kojarzone z komedią, zasłynął dzięki Saturday Night Live. Jednak w Barry'm pokazuje, że stać go na wiele więcej. Masa dobrej roboty, która się opłaciła.


Jeszcze nigdy... (2020-2023) 

twórczynie:  Lang Fisher, Mindy Kaling, sezony: 4, dostępny na Netflix


O Jeszcze nigdy... też już kiedyś pisałam na blogu. Wystarczyło mi usłyszeć, że współtwórczynią jest Mindy Kaling, a już byłam przeświadczona o jego jakości. Trudno szukać dla niego konkurencji wśród seriali dla nastolatków. (Dobra, nie oglądam za wiele młodzieżowych seriali, ale ten naprawdę się wybija). Nie ominie nas tutaj cała masa typowych tropów. Będzie bal studniówkowy, umawianie się na korepetycje, główna bohaterka rozdarta między uczuciem do dwóch chłopaków, konflikt z rodzicielką. Jeszcze nigdy... radzi sobie z tymi tematami w sposób, który jest nowatorski i po prostu napawa ciepłem.

Moim zdaniem największa siła tego serialu to opowieść o rodzinie. Rodzice Devi przyjechali z Indii, żeby dać sobie szansę na lepsze życie. Można powiedzieć, że wszystko układało się jak w bajce do czasu śmierci ojca Devi. To wtedy zaczyna się serial, a my śledzimy poczynania dziewczyny, na drodze do przepracowania traumy. W ostatnim sezonie Devi skupi się na dostaniu się do wymarzonej uczelni, chociaż oczywiście nie ominiemy tematu licealnych zalotów.

Twórcy postarali się o to, żeby każdy z bohaterów dostał godne zakończenie. Jest bardzo cukierkowo, postaciom sporo się wybacza, wiele im się magicznie przytrafia, ale to właśnie siła tego serialu. Oglądamy go, żeby poczuć się lepiej, cieszyć się tym, że mamy bliskich obok. Nawet jeżeli bohaterowie natrafiają na przeszkodę, to albo się na niej uczą albo znajdują dzięki niej lepszą drogę.




Szukaj w tym blogu

Szablon dla Bloggera stworzony przez Blokotka