niedziela, 25 kwietnia 2021

Komu dałabym Oscara? (edycja 2021)

Tradycyjnie ta notka pojawiała się w okolicy lutego, wszyscy jednak wiemy, że ten rok jest szczególny. Data gali oscarowej została przełożona na 25 kwietnia, a odbywać się będzie nie tylko w słynnym Dolby Theatre  część uroczystości przeniesiona zostanie na dworzec Union Station w Los Angeles, a gwiazdy będą łączyć się satelitarne z Paryża i Londynu. W związku z tym, zabraknie powtórki z corocznych tłumów na czerwonym dywanie oraz hucznych występów na dużej scenie. Przede wszystkim, ze względu na pandemię ucierpiała ilość filmów, które miały premierę w zeszłym roku. Przesunięto sporo projektów, nie doczekaliśmy się nowej odsłony Diuny w reżyserii Denisa Villeneuve’a, najnowszy tytuł Wesa Andersona, The French Dispatch, z imponującą obsadą ma pojawić się dopiero w okolicach tegorocznych wakacji, a film o kolejnych przygodach Bonda już niejednokrotnie zmieniał datę premiery. To przesunięcie gali na kwieceń było całkiem dobrym pomysłem, ponieważ dzięki temu zebrano większą ilość produkcji do ograniczonej już puli. 

Żałuję, że nie udało mi się nadrobić wielu filmów nominowanych, ponieważ kina w Polsce otwarte były tylko na krótką chwilę, a nie wszystko udało się legalnie obejrzeć w Internecie. Na szczęście okres, w którym można było odwiedzać kina wykorzystałam w stu procentach i obejrzałam tyle, ile mogłam tytułów nominowanych, za co należą się podziękowania repertuarowi wrocławskich Nowych Horyzontów.


Najlepszy film

W tym roku mamy zatem tylko osiem filmów nominowanych w głównej kategorii, z czego udało mi się obejrzeć sześć. Seanse Judas and the Black Messiah oraz Ojciec poczekają zapewne na kolejne otwarcie kin, z czego ten drugi tytuł zapowiada się naprawdę ciekawie. Mam takie ciche podejrzenie, że mógłby być nawet moim faworytem w tej kategorii, bo i tematyka, i obsada, i sama historia z zapowiedzi wygląda na coś w moim typie. Nie ma co się jednak rozwodzić nad tymi tytułami, przejdźmy do tych obejrzanych. Na pierwszy ogień  Proces siódemki z Chicago, bardzo dobrze napisany, mocno rezonujący z wydarzeniami, które miały miejsce niedawno w Polsce. Dla mnie było w nim za dużo emanowania patosem i schematycznych amerykańskich chwytów, brakowało czegokolwiek odkrywczego. Ciekawym pretendentem do statuetki za najlepszy film jest za to Minari, film o koreańskiej rodzinie, która przeprowadza się na pustkowie, w poszukiwaniu spełnienia słynnego „amerykańskiego snu”. Przez większość czasu trwania jest to seans lekki i po prostu rozczulający. Postać syna kradnie uwagę, a szczególnie w pamięci zapadają jego sceny z babcią, które potrafią widza rozbawić. Miło zobaczyć coś tak innego w głównej kategorii, jednak dla mnie to po prostu dobry film, który nie zachwycił szczególnie mocno, chociażby jak zeszłoroczne Parasite. Zresztą, to dwa różne bieguny filmowe, Minari to raczej kino familijne, gdzie ważne są relacje i dążenie do realizacji marzeń, zdjęcia utrzymane są w przyjemnych barwach, a całość okraszona jest piękną muzyką. Kolejny nominowany film, Sound of metal, wart jest uwagi przede wszystkim ze względu na Riza Ahmeda w roli głównej. To przykład całkiem dobrze napisanego filmu, który główny aktor wynosi na wyższy poziom. Początek jest naprawdę mocny, montaż dźwięku robi wrażenie, szczególnie można to odczuć, kiedy siedzi się na sali kinowej (nie jestem pewna, czy w zaciszu domowym osiągnąłby taki efekt). Oglądamy zmagania głównego bohatera z nowym światem  ludzi głuchych, w którym się znalazł. Sound of metal to takie porządnie skrojone kino, ale znajdzie się tam też kilka mankamentów, dla przykładu: poprowadzenie wątku dziewczyny głównego bohatera. Najwięcej zarzutów pojawiło się chyba w tym roku wobec filmu Mank, czyli nowej produkcji słynnego reżysera, Davida Finchera, do którego scenariusz napisał jego ojciec, Jack Fincher. To historia powstawania scenariusza do Obywatela Kane'a, a sam film nakręcony został raczej dla zagorzałych kinomanów, dla których powrót do klimatu dawnego kina Hollywood będzie wiązał się z podejściem sentymentalnym. Ja zawsze te stare filmy lubiłam, Obywatela Kane'a obejrzałam dość niedawno, więc świetnie się bawiłam wyłapując podobieństwa. Najbardziej zaskakujący w tym roku był chyba seans Obiecującej. Młodej. Kobiety, o którym to pisałam już wcześniej, więc powtarzać się nie będę. Krótko mówiąc, moim zdaniem to najważniejszy film roku i miło widzieć, że dobrze radzi sobie w sezonie nagród, zyskując sobie spore grono fanów. Ja na pewno do nich należę. Na koniec kilka słów o Nomadland, niepozornie zapowiadającym się filmie, który w tym roku podbił sporo serc. Mnie również ten seans porwał, w jego chłodnym klimacie było coś fascynującego, a Frances McDormand znowu zawładnęła ekranem z właściwą sobie charyzmą i to jej rola sprawiła, że Nomadland jest właśnie aż tak dobry. Sam fakt, że postaci, spotykane po drodze przez główną bohaterkę, są grane przez prawdziwych nomadów sprawia, że seans jest jeszcze bardziej imponujący. Nie jest to jednak film pozbawiony wad. Zdecydowanie uwierały złote myśli wygłaszane przez bohaterów  momentami trącały infantylnością, ale tym razem przymykam na to oko. 

Oscar dla najlepszego filmu: Nomadland
Mój wybór: Obiecująca. Młoda. Kobieta., ale jeśli wygra Nomadland to też się nie obrażę

zdjęcie zza kulis filmu Sound of metalźródło

Najlepszy aktor pierwszoplanowy

Kategorie aktorskie w tym roku są chyba najciekawszym elementem rozdania. Przede wszystkim dlatego, że nie ma jednego faworyta wyścigu, którym w zeszłym roku był akurat w tej kategorii Joaquin Phoenix. Jak już wspominałam przy powyższej kategorii, ja byłam pod ogromnym wrażeniem kreacji Riza Ahmeda w Sound of metal. Aktora, którego nazwiska wcześniej w ogóle nie kojarzyłam, a który cały film udźwignął na swoich barkach, portretując wrażliwego, kruchego człowieka, a jednocześnie pełnego pasji i determinacji. Nie miał łatwego zadania, a poradził sobie wspaniale. Tajemnicą jest dla mnie popis Hopkinsa w filmie Ojciec, ale znając tego aktora, możemy spodziewać się aktorstwa z najwyższej półki  ja przekonam się o tym dopiero po otwarciu kin. Gary Oldman w Manku radzi sobie bardzo dobrze, ale mam wrażenie, że on jest najrzadziej typowanym zwycięzcą. Podobnie sprawa ma się ze Stevenem Yeun, który świetnie odegrał postać marzyciela, ale jednak odstaje lekko od konkurencji. Także końcowy wyścig będzie rozgrywał się zapewne między Ahmedem, Hopkinsem i Bosemanem. Ten ostatni stworzył charakterną kreację w filmie Ma Rainey: Matka bluesa, postać Leevy'ego była pełna charyzmy, zarazem lekka i niosąca ciężki bagaż emocjonalny. Jest zatem prawdopodobne, że tegoroczny Oscar pośmiertnie otrzyma właśnie Chadwick Boseman.


Oscar dla najlepszego aktora dostanie Chadwick Boseman za rolę w filmie Ma Rainey: Matka bluesa
Mój wybór: Riz Ahmed za Sound of metal

Najlepsza aktorka pierwszoplanowa

Tutaj kolejny ciekawy pojedynek, szczególnie, że tym razem widziałam każdą z nominowanych aktorek w akcji i faktycznie, każda świetnie poradziła sobie ze swoją rolą. Z tego zestawienia może najmniej przekonała mnie kreacja Violi Davis, ponieważ była raczej przeszarżowana, ale zdecydowanie zagrała matkę bluesa całą sobą i trudno o tej kreacji zapomnieć. Andra Day, która za występ w Billie Holliday już dostała Złotego Globa, to najmocniejszy punkt bardzo słabego filmu. Oglądanie jego już zawsze kojarzyć mi się będzie z czystą męką i ciężko docenić tak naprawdę kunszt aktorski. Mimo to, Day poradziła sobie z utrzymaniem pewnej ciągłości postaci, co przy tak dziurawym scenariuszu i słabym montażu robi wrażenie. Zdecydowanie jest to nazwisko, które warto będzie śledzić w przyszłości. Przyznaję, że w tej kategorii mam mocny problem z wytypowaniem mojej ulubionej roli, bo trzy kolejne są równie imponujące. Najpierw Vanessa Kirby, która w Cząstkach kobiety wznosi się na szczyty aktorstwa  ta początkowa, półgodzinna scena porodu mocno przypomina scenę żywcem wyciętą z teatru, bardzo niewiele cięć, cała uwaga na barkach aktorów. I to Kirby jest powodem, dla którego ten film warto obejrzeć. Następnie mamy Carey Mulligan, która świetnie radzi sobie z oryginalną konwencją filmu Obiecująca. Młoda. Kobieta. Nie ma tutaj typowego poprowadzenia rozwoju, przemiany bohaterki, to raczej gotujące się gdzieś wewnątrz emocje potrafią w tym przypadku oczarować. Kolejny raz  gdyby ktoś inny zagrał Cassie, mogłoby wyjść o wiele gorzej. Podobnie sprawa ma się z Nomadland, gdzie właściwie Frances McDormand ciągnie cały film, będąc tak piekielnie naturalną, że ma się wrażenie oglądania filmu dokumentalnego. Przykład tytułu, w którym to warunki aktora definiują finalny sukces. Powalające wykonanie.


Oscar dla najlepszej aktorki powędruje do Frances McDormand za Nomadland, a może do Carey Mulligan za Obiecującą. Młodą. Kobietę.
Mój wybór: Frances McDormand za Nomadland / Vanessa Kirby za Cząstki kobiety

zdjęcie zza kulis filmu Nomadlandźródło

Najlepszy reżyser

Kolejna kategoria, w której udało mi się zobaczyć wszystkich nominowanych i historyczna chwila wśród dotychczasowych nominacji do Oscarów  mamy dwie kobiety właśnie w reżyserskiej kategorii. Do tego są to dwa mocne nazwiska, z czego dla Emerald Fennell to debiut! Gratulacje się należą, szczególnie że jej film jest bardzo autorski, sama napisała scenariusz i wyreżyserowała Obiecującą. Młodą. Kobietę. i po prostu widać, że był to dla niej ważny temat, a do pracy podeszła z pełnym zaangażowaniem. Zaryzykowała i to jej się opłaciło. Na czele wyścigu wydaje się być jednak Chloé Zhao i to jej najmocniej kibicuję. Przed Nomadland nawet o niej nie słyszałam, ale w tym roku udowodniła, że mistrzowsko potrafi poprowadzić emocje widza, a człowiek długo się zastanawia czy to aktorzy tak dobrze grają nomadów, czy nomadzi tak naturalnie wypadają na ekranie, co daje to dokumentalne wrażenie. Także naprawdę trzymam za nią kciuki. David Fincher i Lee Isaac Chung wykonali rzetelną pracę i dobrze widzieć ich wśród nominowanych, jednak moim zdaniem żaden z nich nie wybija się ponad konkurencję. Co innego Thomas Vinterberg, który filmem Na rauszu udowadnia, że duńskie kino ma sporo do zaoferowania, a on umiejętność balansowania między lekkością i tragedią, podczas opowiadania o powszechnym problemie, w tym przypadku alkoholizmie.

Oscar dla najlepszego reżysera odbierze zapewne Chloé Zhao za Nomadland
Mój wybórChloé Zhao za Nomadland


Najlepszy aktor drugoplanowy / Najlepsza aktorka drugoplanowa

Szczerze powiem, że mało ekscytują mnie te dwie kategorie w tym roku. Wśród aktorów nie widziałam dwóch nominowanych, bo oboje występują w filmie Judas and the Black Messiah. Także Daniel Kaluuya, który typowany jest na zwycięzcę i zgarnął jednak najwięcej nagród na innych festiwalach, pozostaje dla mnie tajemnicą. Znając jego kreację w Uciekaj! możemy się spodziewać czegoś dobrego. Jeżeli miałabym wybierać z trójki nominowanych, których widziałam, czyli aktorów: Sacha Baron Cohen, Leslie Odom Jr. i Paul Raci to chyba zdecydowałbym się na tego ostatniego. Podejrzewam, że w tym przypadku ma znaczenie fakt, że Paul Raci sprawił, że jego postać była tak sympatyczna, a po wyjściu z kina długo pamięta się jego przyjemną aurę. Nie jest to jednak popis aktorstwa. Wśród kobiecych ról widziałam o jedną więcej, a jedyną, która mnie ominęła była kreacja Olivii Colman w filmie Ojciec, ale po tej aktorce można spodziewać się samych dobrych rzeczy, więc zapewne jest tutaj mocną konkurencją. Amanda Seyfried zaskoczyła chyba wszystkich swoją rolą w filmie Mank, to była naprawdę urocza postać i świetnie wypadała w swoich scenach z Gary'm Oldmanem. Glenn Close to najmocniejsza strona słabego filmu, Elegia dla bidoków, jej postać zapada w pamięć, a wszyscy wiemy, ze ta aktorka już długo czeka na Oscara. Jednak wychodzi na to, że jeszcze trochę poczeka. Po ostatnich rozdaniach wydaje się, że na prowadzenie wysunęła się Yuh-Jung Youn, która w Minari stworzyła postać kontrowersyjnej babci, która mówi to, co jej ślina na język przyniesie. Razem z młodym aktorem wytwarzają komediową, ale i pełną czułości magię na ekranie. Na koniec moje tegoroczne zaskoczenie, Maria Bakalova. Nie spodziewałam się, że zdecyduję się na oglądanie filmu Borat, a jednak okazało się, że pod grubą warstwą momentami obrzydliwego humoru kryje się mocne i aktualne przesłanie. Aktorka miała bardzo trudną rolę, w której sporo było improwizacji i reagowania na bodźce, także zasłużyła na miejsce wśród wyróżnionych. Chociaż ta filmowa estetyka chyba nigdy mnie do siebie nie przekona.

Oscar dla najlepszego aktora drugoplanowego: Daniel Kaluuya za Judas and the Black Messiah
Mój wybór: Paul Raci za Sound of metal
Oscar dla najlepszej aktorki drugoplanowej: Yuh-Jung Youn za Minari
Mój wybór: właściwie nikt mnie jakoś specjalnie nie przekonał, niech będzie Glenn Close, tylko dlatego, że zasłużyła w końcu na statuetkę

zdjęcie zza kulis filmu Obiecująca. Młoda. Kobieta., źródło

Szybka przebieżka przez resztę kategorii:
Najlepszy scenariusz adaptowany: wygra pewnie Nomadland i byłby to dobry wybór, chociaż z nominowanych nie widziałam filmu Ojciec, który też może być mocnym konkurentem
Najlepszy scenariusz oryginalny: zapewne Proces siódemki z Chicago, który scenariusz ma akurat bardzo dobry, ale kibicuję Obiecującej. Młodej. Kobiecie.
Najlepszy film nieanglojęzyczny: Na rauszu
Najlepsza charakteryzacja i fryzury: Ma Rainey: Matka bluesa
Najlepsza muzyka oryginalna: zasłużenie byłoby dla Co w duszy gra, ale Minari też ma przepiękną ścieżkę dźwiękową i tak idealnie uzupełnia film
Najlepsza piosenka: duże szanse ma Speak Now z Pewnej nocy w Miami, ale osobiście jestem za piosenką z Eurovision Song Contest ;)
Najlepsza scenografia: Mank
Najlepsze kostiumy: Ma Rainey: Matka bluesa
Najlepsze zdjęcia: Nomadland
Najlepszy dźwięk/Najlepszy montaż dźwięku: Sound of metal
Najlepszy montaż: Sound of metal

A Wy, komu wręczylibyście statuetki?

wtorek, 20 kwietnia 2021

„Rozmowy z przyjaciółmi” Sally Rooney – zachęta do dyskusji o związkach i wierności

Rozmowy z przyjaciółmi
Sally Rooney

Gatunek: literatura piękna
Rok pierwszego wydania: 2017
Liczba stron: 320
Wydawnictwo: W.A.B.

Zakazane rzeczy zawsze pobudzają wyobraźnię.

Opis wydawcy

Mieszkająca w Dublinie Frances ma dwadzieścia jeden lat i chłodny umysł obserwatorki. Jest studentką i początkującą pisarką; ze swoją najlepszą przyjaciółką i byłą dziewczyną Bobbi występuje na slamach poetyckich. Przypadkowa znajomość z Melissą, popularną dziennikarką, której mąż Nick jest aktorem, otwiera im drzwi do świata pięknych domów, hałaśliwych przyjęć i wakacji w Bretanii. Gdy Frances i Nick niespodziewanie zbliżają się do siebie, błyskotliwa i stroniąca od uczuć Frances musi po raz pierwszy zmierzyć się ze swoimi słabościami.


Moja recenzja

W moim popkulturowym podsumowaniu zeszłego roku, a dokładnie w rankingu najlepszych seriali, znalazło się miejsce dla Normalnych ludzi – tytułu, który podbił wiele serialowych serc na świecie. W ramach szybkiego przypomnienia: przede wszystkim urzekała intymność i jednocześnie żarliwość przedstawionej historii miłosnej, a dodatkowo czarował chłodny klimat, podbijany przez piękne zdjęcia i klimatyczną ścieżkę dźwiękową. Jeszcze przed seansem dowiedziałam się, że to ekranizacja powieści autorstwa Sally Rooney o tym samym tytule, która to czytelników w Polsce mocno podzieliła na dwie grupy: zachwyconych oszczędnością i siłą przekazu oraz niezadowolonych z poprowadzenia fabuły tej historii. 

Na tyle mnie ta ekranizacja wypieściła emocjonalnie, że nie czułam potrzeby ponownego przechodzenia przez przedstawione wydarzenia w formie książkowej. Szczęśliwie się złożyło, że fenomen Normalnych ludzi zachęcił do wydania debiutu literackiego Sally Rooney, czyli książki Rozmowy z przyjaciółmi. Sięgnęłam zatem po nią, żeby przekonać się co proza autorki ma do zaoferowania. Dobrze się złożyło, ponieważ prawa do ekranizacji debiutanckiej powieści zostały już wykupione, więc tym razem najpierw poznałam pierwowzór, a później przekonam się jak poszło przenoszenie jego na ekran. Poprzeczka postawiona przez twórców Normalnych ludzi znajduje się dość wysoko.

Lekturę Rozmów z przyjaciółmi skończyłam dość rozdarta. Na początku warto zaznaczyć, że trudno mnie było od książki oderwać, tę historię wręcz się pochłania, wzbudza ciągłe zainteresowanie tym, jak potoczą się losy bohaterów. Styl autorki jest dość prosty i przejrzysty, ale zarazem jest w nim coś świeżego i absorbującego. Właśnie dzięki temu, jak książka jest napisana, z chęcią przechodzi się przez kolejne przygody bohaterów.

Gdyby zastanowić się nad jakimś motywem przewodnim tej historii to zapewne byłyby nim związki. Związki przyjacielskie, partnerskie, małżeńskie i te, które ciężko jednoznacznie określić. Na początku poznajemy naszą narratorkę, Frances i jej byłą dziewczynę, Bobbi, które w dublińskim barze prezentują swoją poezję. Młode kobiety wzbudzają zainteresowanie fotografki i reporterki, Melissy, i jej męża, aktora Nicka. To starsze od nich o dziesięć lat małżeństwo. Właśnie te cztery osoby będą trzonem fabuły – ich rozwijające się uczucia, tlące się jeszcze dawne emocje, liczne zmiany nastawienia, a także towarzyszące związkom żale, zmiany poziomu zaangażowania, początkowa ekstaza, napięcie seksualne i pojawiający się wstyd. Sporo tematów, ale tak jak tytuł podpowiada, rozmowy dotyczące związkowych spraw toczą się tutaj często. Oprócz nich poruszone zostaną w debatach problemy związane z kapitalizmem, patriarchatem czy sztuką. Autorce dość lekko przychodzi rozpisywanie tych dialogów, może dlatego, że sama debatami zajmowała się w przeszłości, i to z dużymi sukcesami. Te rozmowy są żywe, fascynujące i czyta się je z przyjemnością. 

Dla mnie siłą Rozmów z przyjaciółmi są takie zderzenia wyobrażeń z rzeczywistością. Frances widzi siebie jako osobę nieciekawą, zazdrości swojej przyjaciółce, która jest otwarta i dobrze czuje się, będąc w centrum zainteresowania. Nasza narratorka jest wrażliwa, zagubiona i niepewna siebie, a na zewnątrz deklaruje, że po prostu jest pozbawiona emocji, co służy tylko jako mur, za którym kryje się zbłąkana osoba. Rooney świetnie radzi sobie z nakreśleniem zdolnej, autodestrukcyjnej młodej kobiety. Podobnie sprawa się miała z postacią w Normalnych ludziach i wydaje mi się, że na podstawie tych dwóch historii można zobaczyć gdzie leżą zainteresowania autorki.

Co jednak z tym rozdarciem, o którym wspominałam? To, że bohaterowie Rozmów z przyjaciółmi postępują bardzo kontrowersyjnie i czasami czytelnikowi nie chce się wierzyć w takie zachowanie. Wydaje mi się, że to punkt do ciekawej dyskusji, zadanie pytania czy faktycznie człowiek mógłby żyć w poligamii, a dalej: czy dwie partnerki jednej osoby mogą utrzymywać kontakt i gdzie leży granica wierności. Dla mnie sposób w jaki postacie postępują jest zbyt nierealny. Jednocześnie wiem, że podobne zarzuty pojawiały się w kontekście bohaterów Normalnych ludzi, a w serialu aktorzy te zachowania wygrali bez fałszywej nuty. Dodatkowym zarzutem może być fakt, że to książka podobna do Normalnych ludzi, także niektóre elementy fabuły wydawały się wtórne. Przykładowo, ten wyjazd grupy ludzi do dużego domu za granicą na wspólne spędzanie czasu. 

Rozmowy z przyjaciółmi to oszczędna w środkach historia młodej kobiety, która popełnia błędy i podnosi się po porażkach. Książka, którą czyta się ekspresowo, podczas lektury potrafi wciągnąć w swój świat, ale po skończeniu nie zostaje zbyt długo z czytelnikiem. Jednak na pewno cieszy mnie fakt, że udało się z prozą Sally Rooney zapoznać, bo to bardzo młoda pisarka i na pewno jej dalszą karierę warto śledzić.

Za egzemplarz dziękuję wydawnictwu W.A.B.

wtorek, 13 kwietnia 2021

„Mroczna wiedza. Scholomance. Lekcja pierwsza” Naomi Novik – szkoła magii, w której najważniejszym zadaniem jest przeżycie

Mroczna wiedza. Scholomance. Lekcja pierwsza
Naomi Novik

Gatunek: fantastyka młodzieżowa
Rok pierwszego wydania: 2020
Liczba stron: 336
Wydawnictwo: Rebis

Znasz to uczucie, gdy jesteś na zupełnym pustkowiu i nie wzięłaś parasola, ponieważ kiedy wychodziłaś, był słoneczny dzień, na nogach masz te ładne zamszowe buty, a tu nagle robi się ciemno i widzisz, że zaraz zacznie lać jak z cebra, więc myślisz sobie: „No, super”. [...] Właśnie tak jest, ilekroć się pojawiasz.

Opis wydawcy

Scholomance to szkoła, w której nie ma nauczycieli, wakacji ani przyjaźni między uczniami – tylko strategiczne sojusze. Przetrwanie jest ważniejsze od stopni, gdyż młodzi magowie nie mogą opuścić szkoły, aż ją ukończą lub zginą. Obowiązujące w Scholomance zasady są proste: nie można chodzić samotnie po korytarzach i trzeba się strzec potworów, które czają się wszędzie. Poza tym niektórzy uczniowie praktykują czarną magię, a nawet mordują innych, żeby zwiększyć swoje szanse przeżycia. 


Moja recenzja

Naomi Novik, po dwóch książkach nawiązujących pod względem stylistycznym oraz fabularnym do baśni, postanowiła zanurzyć się w kolejny trend czytelniczy i napisała powieść w nurcie dark academia. Fabuła jej najnowszej książki zakorzeniona jest w europejskim folklorze, a na miejsce akcji autorka wybrała szkołę o nazwie Scholomance. Szybki przegląd Internetu odpowie nam na nurtujące pytanie skąd znamy tę nazwę. W skrócie  Scholomance to owiana legendą szkoła w Transylwanii, gdzie uczono czarnej magii, a kierował nią, według ludowych przekazów, sam diabeł. Wcześniej tę nazwę można było spotkać w prozie Brama Stokera, klasycznej opowieści o wampirach, Draculi, ponieważ autor czerpał sporo inspiracji właśnie z zapisków dotyczących tej tajemniczej szkoły.

Twórczość Naomi Novik, autorki z polskimi korzeniami, poznałam od strony baśniowej w Wybranej oraz Mocy srebra. Po lekturze tych książek można było zauważyć jakie są jej mocne strony  budowanie odpowiedniego nastroju i zarysowanie magicznego świata przedstawionego. W Mrocznej wiedzy udaje się autorce potwierdzić te zalety, ale uwypuklone są niestety także niedoskonałości, które można już było zauważyć w poprzednich pozycjach  takie jak nieprzyjemne charaktery bohaterów i niedociągnięcia w budowaniu relacji między postaciami.

Rozpocząć warto jednak od samego miejsca akcji, bo ono gra tutaj kluczową rolę. Scholomance, tak jak jej legendarna poprzedniczka, to bardzo mroczna szkoła magii. Skojarzenia z Hogwartem nasuwają się tutaj automatycznie, jednak to zupełnie inny klimat. Dzieci wybierają się do tej szkoły, bo są do tego zmuszone przez okoliczności, a poza jej murami czeka je rychła, bolesna śmierć. Uczęszczając do Scholomance są zdane same na siebie, muszą stawiać czoła przeróżnym monstrom (przy których opisach Novik popisała się wyobraźnią), a nauką zajmują się jedynie w przerwie między potyczkami z potworami. Na korytarzach roi się od przeciwników, a uczniowie muszą być ciągle czujni, także unikają zostawania samemu w jadalni, wieczorem nie wychylają nosa z pokoju i nawet nie myślą o schodzeniu do przerażającej auli. Przyznaję, że ten pomysł wypadł bardzo dobrze, szczególnie, że sporo było tutaj technicznych elementów do przemyślenia  sam budynek uczelni to naprawdę wymyślna machineria. 

źródło

Mocny pomysł na miejsce akcji daje jednak tylko okazję do stworzenia magicznej historii. Okazję, która w książce Mroczna wiedza nie zostaje wykorzystana. Fabularnie to po prostu opis perypetii głównej bohaterki i przez długi czas nie wiadomo do czego całość zmierza (w Wybranej miałam podobny problem, ale tam broniły się inne elementy). Sam fakt, że Galadriel musi przeżyć w szkole, nie wystarcza na stworzenie odpowiednio mocnego celu i motywacji postaci. Dlatego zapewne autorka wprowadziła wątek przepowiedni, bardzo oklepany, ale często ratujący fabułę w gatunku fantastyki młodzieżowej. Tutaj niestety wszystko kręci się wokół tego, że główna bohaterka próbuje oszukać przepowiedziany los, trzyma się z daleka od ludzi i finalnie, niewiele to proroctwo wnosi do całości. Może oprócz tego, że czytelnik się domyśla, iż ten wątek zostanie rozwinięty w kolejnych częściach.

Odniosłam wrażenie, że Novik stara się przekazać jak najwięcej informacji o przeszłości głównej bohaterki, żebyśmy mogli z nią sympatyzować i śledzić jej przygody z pewnym zaangażowaniem. Jednak charakter Galadriel nie potrafił do siebie przekonać nawet przy ciągłym wyjaśnianiu dlaczego dziewczyna na każdą sytuację reaguje podniesieniem gardy. El jest opryskliwa i negatywnie nastawiona do... cóż, do wszystkiego. I chociaż momentami miałam wrażenie, że zaczynam przyzwyczajać się do tego typu charakteru i w kontraście z resztą bohaterów nawet zaczynało to grać, to chwilę później wracałam do męczenia się w jej towarzystwie. Co do postaci drugoplanowych to najciekawiej wypada Orion, ale niewiele się o nim dowiadujemy, oprócz tego, że cierpi na syndrom bohatera, chcącego wszystkich uratować z opresji. Będąc przy tym chłopaku warto dodać, że już we wcześniejszych pozycjach autorstwa Novik pojawiał się problem z wątkami romantycznymi i tutaj jest niestety podobnie. Fundament był dobry, ale przeprowadzenie tej historii już nie wypaliło.

Oprócz nawiązania do europejskiego folkloru bardzo spodobał mi się temat różnic społecznych. Sytuacja w magicznym świecie, gdzie bogate dzieci trzymają się razem, czerpią moc ze wspólnego źródła, mają ustawione życie po wyjściu ze szkoły, mapuje się na to, co dobrze znamy ze swojego otoczenia. Uprzywilejowanie osób majętnych jest tutaj mocno zarysowane, szczególnie widać to w kontraście z osobami, które starają się przebić w hierarchii i także należeć do tej „elitarnej” grupy bogaczy.

Mroczna wiedza to pozycja, która może przypaść do gustu fanom książek w stylu dark academia. Całość broni się przede wszystkim czarnoksięską atmosferą i pomysłem na magiczną szkołę. Niestety, w wielu innych aspektach potrafi mocno zawieść, także sama nie sięgnę raczej już po kolejne części – los bohaterów jest mi obojętny, a rozwinięcie fabuły nie zapowiada niczego fascynującego.

Za egzemplarz dziękuję wydawnictwu Rebis

wtorek, 6 kwietnia 2021

„Zły” Leopold Tyrmand – tropem chuliganów w Warszawie z połowy XX wieku

„Zły
Leopold Tyrmand

Gatunek: literatura piękna
Rok pierwszego wydania: 1955
Liczba stron: 774
Wydawnictwo: MG

Ludzie czekający w życiu na coś dzielą się na dwie kategorie: na tych, którzy wiedzą, na co czekają, i na tych, którzy tego nie wiedzą, a tylko czekają.


Opis wydawcy
Zaczyna się od tajemniczych napadów. Z tym, że wszyscy atakowani – to bandziory. Ludowa milicja staje na głowie, by dostać jedynego sprawiedliwego, szeryfa bez twarzy, który sprawia, że ludzie zaczynają się czuć bezpieczni. Podziemny światek Warszawy rusza na wojnę. Bohater ma tylko jeden znak rozpoznawczy, niezwykłe, świetliste spojrzenie. A dodatkowo w tle historia miłosna, której osią jest Marta Majewska, niechcący wciągnięta w przestępcze życie Warszawy.

Moja recenzja

Najgłośniejszy polski kryminał, napisany w czasach PRL-u, bestseller, który po premierze rozchodził się jak świeże bułeczki, powieść, którą każdy obywatel naszego kraju powinien przeczytać  z tego typu hasłami spotykałam już od jakiegoś czasu, zanim chociażby zerknęłam na grzbiet książki Leopolda Tyrmanda. Trzeba przyznać, że wbrew temu, co sugeruje tytuł, o Złym można przeczytać sporo dobrych opiniiWznowienie powieści przez wydawnictwo MG nakłoniło mnie, żeby w końcu przekonać się na własnej skórze czy podzielę te zachwyty i zrozumiem fenomen klasyki polskiego kryminału.

Początek do łatwych nie należał. Pisząc „początek” mam na myśli pierwsze sto stron. W tym przypadku rozchodzi się o to, że książka jest bardzo rozbudowana fabularnie, ma spore grono bohaterów, historia toczy się wielowątkowo, a kiedy myślimy, że już chyba wystarczy, że więcej postaci i tak już nie uda nam się zapamiętać, to przedstawiany jest nam kolejny jegomość. Wydarzenia poboczne również nabierają rozpędu, a autor poświęca czas na oddanie detali każdej sceny. Także zamiast się męczyć, zostawiłam tę lekturę na jakiś czas i dopiero gdy ochota na czytanie powróciła, to zrobiłam do niej drugie podejście. I wtedy zażarło.

Próżno doszukiwać się w Złym głównego bohatera. Gdyby jednak trzeba było wybrać tego jednego, który gra tutaj pierwsze skrzypce, to w moich oczach byłaby nim Warszawa. Miasto, które w każdym kolejnym rozdziale poznajemy trochę bliżej  czy to warszawskich fryzjerów, czy warszawskie targi, czy warszawskie tramwaje  to właśnie charakterystyka miasta nadaje książce odpowiednią atmosferę, a przeniesienie się w przeszłość stolicy sprawia sporo radości, nawet osobom, które topografię Warszawy znają słabo, tak jak ja. Tyrmand potrafi czarować słowem, toteż szybko w tę peerelowską wersję świata wnikamy, widzimy sporo podobieństw i różnic w scenach życia codziennego, porównując je ze współczesnymi obserwacjami, ale przede wszystkim chłoniemy kolejne opisy z czystą przyjemnością.

źródło

Podobno sam zalążek pomysłu na tytułową postać, czyli Złego, który rozprawia się z warszawskimi chuliganami, wpadł do głowy Tyrmandowi podczas jazdy pociągiem, kiedy to podsłuchał rozmowę o człowieku, który karze rabusiów w jednym z polskich miast. Początkowo autor planował stworzyć na podstawie tego pomysłu komiks, szybko jednak zmienił zdanie. Całe szczęście, bo siła i największy atut Złego tkwi właśnie w szczegółowych opisach, tworzeniu odpowiedniej atmosfery i oddawaniu sprawiedliwości ówczesnej Warszawie  mieście w trakcie odbudowy, którego obraz śledzimy świeżo po wojnie, kiedy po jego wcześniejszej chwale architektonicznej zostało tylko wspomnienie.

Zły to taka polska postać-legenda, bohater przypominający zagranicznego Zorro albo nawet współczesnych superbohaterów z uniwersum Marvela czy DC. Tajemniczy człowiek o jasnych oczach, pojawiający się znikąd i przynoszący sprawiedliwość, którego kolejne przygody poznamy przede wszystkim na podstawie opowiadania naocznych świadków. W Złym nie będziemy śledzić poczynań tytułowej postaci, jej historia będzie odkrywana fragmentarycznie, aż do samego finału. Zamiast obserwowania codziennych poczynań bohatera, poznamy go z perspektywy innych postaci, posłuchamy co o nim ma do powiedzenia komendant milicji, dziennikarz warszawskiej gazety czy lekarz przyjmujący na pogotowiu pobitych przez Złego zbójów. Zdecydowanie bliższy wgląd otrzymamy do życia codziennego ekipy warszawskich złoczyńców, gdzie będzie nam dane obserwować ich spotkania, pertraktacje i plany wzbogacenia. Zabieg to ciekawy i zapewne na tamte czasy mocno oryginalny  pisanie książki o tytułowym dobrym bohaterze, ale poświęcenie czasu na przedstawienie perspektywy jego niegodziwych przeciwników zdecydowanie się opłaciło. Znajdzie się w powieści także miejsce dla reklamowanego w opisie romansu, jednak nie musimy oczekiwać romantycznych uniesień, bo ta historia miłosna to przede wszystkim porządnie rozpisany wątek, w którym nakreślone zostanie kilka ciekawych charakterów.

Powieść Zły, która zaraz po wydaniu krytykowana była jako idealny przykład grafomaństwa, przetrwała próbę czasu, a nawet zyskała nowej jakości lata po wydaniu. Oprócz wspomnianej już wcześniej wycieczki do stolicy przeszłości, czeka nas także powrót do słownictwa, które trochę już ucieka, do obserwowania przykładów spędzania wolnego czasu sprzed pół wieku, do zatłoczonych kawiarni, w których toczy się życie towarzyskie. Wszystko to pięknie napisane, opisy, które działają na wyobraźnię, a dialogi między postaciami naturalne i ponadczasowe. Nie każdy potrafi napisać tak intrygującą scenę na kilkanaście stron, w której dwoje osób po prostu rozmawia, a Tyrmand poradził sobie z tym zadaniem pierwszorzędnie. Chyba pozostaje powtórzyć za rzeszą fanów autora, że Zły jest tak naprawdę bardzo dobry i każdemu taką wycieczkę do Warszawy przeszłości serdecznie polecam.


Za egzemplarz dziękuję Wydawnictwu MG.

Szukaj w tym blogu

Szablon dla Bloggera stworzony przez Blokotka