środa, 31 sierpnia 2016

To co lubimy najbardziej - książka o książce, czyli 'Cień wiatru' Carlos Ruiz Zafon

Realizowanie kolejnych tytułów z listy BBC sprawia mi ogromną frajdę. Tym razem wybór padł na Cień wiatru, zapraszam do lektury.

*Cień wiatru*
Carlos Ruiz Zafon

*Język oryginalny:* hiszpański
*Tytuł oryginału:* La sombra del viento
*Gatunek:* literatura zagraniczna
*Forma:* powieść
*Cykl:* część #1 Cmentarza Zapomnianych Książek
*Rok pierwszego wydania:* 2001
*Liczba stron:* 515
*Wydawnictwo:* Muza
"Książki są lustrem: widzisz w nich tylko to co, już masz w sobie."
*Krótko o fabule:*
Daniel Sempere ma dziesięć lat kiedy ojciec prowadzi go na tajemniczy Cmentarz Zapomnianych Książek, gdzie pozwala mu wybrać jedną lekturę, którą może zabrać ze sobą do domu. Nieświadomy niczego chłopiec sięga po niepozorną książkę autorstwa Juliana Caraxa - Cień wiatru. Po powieść, która odciśnie piętno na jego całym życiu.

 *Moja ocena:*
To jest ten typ książki, którego raczej nie muszę Wam przedstawiać. Większość z Was zna, bądź przynajmniej kojarzy, ten tytuł bądź tego autora. Po naczytaniu się mnóstwa pozytywnych opinii musiałam po nią sięgnąć, szczególnie że znajduje się też na liście 100 BBC. Prezent, w postaci Cienia wiatru sprawił mi niezastąpiony Luby na walentynki, więc już pół roku ta pozycja przeleżała na mojej półce. Przyszła jednak na nią pora. Podobno książek z tej serii nie trzeba czytać po kolei, ale ja sięgnęłam po pierwszy chronologicznie tom.
Carlos Ruiz Zafon z wykształcenia jest dziennikarzem, a jego ideałami wśród pisarzy są Dostojewski, Tołstoj i Dickens. Przed trylogią (na razie ją tak nazywam, chociaż w przyszłości ma pojawić się również czwarta część) Cmentarza Zapomnianych Książek napisał kilka książek dla młodzieży. Jednak dopiero Cień wiatru przyniósł mu światową sławę i miliony sprzedanych egzemplarzy na całym świecie
Zaczynając czytać zastanawiałam się co mogło sprawić, że ta pozycja znalazła się na wielu listach książek, które każdy powinien przeczytać. Przez kilkadziesiąt stron mogłam podziwiać magiczny styl pisania Zafona, jednak prócz tego niewiele mnie w niej zainteresowało. Nie obawiajcie się, to uczucie było bardzo ulotne!
Muszę zacząć od tego, co jest największym plusem powieści. Język, którym została napisana po prostu oczarowuje. Autor stworzył dzieło, w którym przedstawia losy bohaterów w stylu poetyckim, odmalowując ich emocje niczym najlepszy malarz. To dlatego z tej książki można wyciągnąć mnóstwo cytatów wartych zapisania na przyszłość. Na dodatek mimo tego przemyślanego sposobu pisania, całość jest bardzo lekka w odbiorze, nie zdarzają się momenty nużące czytelnika, czy zbędne, rozległe opisy.
lekturze towarzyszą zdjęcia Francesca Catala-Roca, źródło
Przed rozpoczęciem czytania nie miałam pojęcia czego się spodziewać. I chyba zaskoczenie związane z potoczeniem fabuły było jednym z największych plusów. Kompletnie zdziwiło mnie, że z miłej opowiastki na temat życia Daniela powstała klimatyczna powieść kryminalna (przynajmniej ja ją tak odebrałam). Poszukiwanie prawdy na temat autora książki, Juliana Caraxa, przybierało bardzo różne odcienie, często grało pierwsze skrzypce, aby w innym momencie jedynie dopełniać wydarzeń związanych ze współczesnym życiem bohaterów. Tym, co najbardziej mi się podobało był fakt, że obie historie idealnie się zazębiały, a odbicie losów Juliana można było zobaczyć w życiu młodego Daniela
Bohaterowie tej historii zostali wykreowani bardzo poprawnie, błyszczy jednak postać w tle, czyli tajemniczy człowiek bez twarzy. Przez większość historii zastanawiałam się kim on jest, a koniec końców nie udało mi się tego domyśleć. I takich zaskakujących momentów było w historii o wiele więcej. Żadna postać nie była wprowadzana bezmyślnie, każda z nich miała spełnić określoną rolę w całości. Muszę przyznać, że przepadłam dla przyjaźni Daniela z Firminem - pięknie zbudowany związek między ludźmi. Trochę bardziej zgrzytał mi wątek miłosny młodego Sempere'a, ale przymykam na to oko. 
Natomiast, powoli odkrywana historia Juliana, bardzo mnie zaintrygowała i była moimi ulubionymi fragmentami. Przepiękna przypowieść o utraconej miłości, umierającej pasji, niszczącej siły zazdrości, przyjaźni i wielu innych ważkich wartościach, o których warto się z niej nauczyć i wynieść nasuwające się wnioski. 
Przyznam, że trochę wadził mi piękny styl w opowieściach, które zbierał Daniel. Wydaje mi się, że to był zamierzony zabieg, jednak mnie nie kupił. Chodzi mi o wszystkie momenty, w których bohaterowie spotykali osoby z przeszłości Juliana, opowiadające chłopakowi o minionych latach - wtedy zamiast prowadzić naturalne rozmowy zaczynała się (swoją drogą, pięknie napisana) historia. Brakowało mi tutaj prawdziwego, ludzkiego dialogu. Z drugiej strony mogłaby na tym stracić magia, która pojawiła się dzięki językowi Zafona.
Zawsze w takich historiach zadziwia mnie fakt, że bohaterowie z jednej małej poszlaki, potrafią odkrywać zagrzebane w przeszłości tajemnice. Dzięki sprytowi, współpracy, rozmowom odkopują historie zapomniane, które tak nas intrygują. To naprawdę niesamowite.
Cień wiatru jest zdecydowanie książką, którą warto przeczytać (szczególnie, jeżeli jest się książkoholikiem!). Jej język sprawi, że będziecie zachwycać się każdą kolejną stroną, a rozwiązywanie zagadki wywoła u Was ogromną przyjemność. Ja na pewno sięgnę po następne tomy.

Moja ocena: 8/10

Wyzwania:
http://bohater-fikcyjny.blogspot.com/2015/12/31-wyzwanie-czytelnicze-2016-konkurs.html









niedziela, 28 sierpnia 2016

Współczesne podejście do postaci znanego detektywa, czyli 'Sherlock'

Tutaj chyba w ogóle nie muszę się specjalne starać przybliżyć tego serialu. Kto nie wie, że takowy istnieje? Kto choć raz nie słyszał, że "musisz to obejrzeć!"? Kto nie natykał się na gify i obrazki z Benedictem w tej roli? Popularność Sherlocka nie jest tajemnicą. Dla mnie jednak tajemnicą był fakt, dlaczego właśnie ten serial zyskał tak wielu fanów. Tajemnicą, która została rozwiana, gdy sama go obejrzałam.
Serial oparty jest, oczywiście, na twórczości Arthura Conan Doyle, który stworzył kultową już postać detektywa, mieszkającego pod numerem 221B na Barker Street - Sherlocka Holmes'a (Benedict Cumberbatch). Wraz ze swoim partnerem, Johnem Watsonem (Martin Freeman) rozwiązują kryminalne zagadki.
Kiedy zasiadłam do pierwszego odcinka byłam pełna oczekiwań, których finalnie ten epizod nie spełnił. Było ciekawie, nie przeczę, ale brakowało tego efektu wow, o którym wszyscy trąbią. Nawet Benedict nie do końca przekonał mnie w roli detektywa. I jakoś drugi odcinek również był przyjemnie spędzonym czasem, pozbawionym fajerwerków. Później przyszedł czas na trzeci epizod, który o wiele szybciej przyciągnął moją uwagę, szczególnie, że pojawił się odwieczny wróg Sherlocka - Moriarty! I trzeba przyznać, że zakończenie było mocne, nie mogłam się doczekać jak to się wszystko skończy.
Dobrze, to było krótkie podsumowanie moich początków z Sherlockiem. Jednak okazało się, że im dalej tym lepiej! Wszystkie odcinki drugiego i trzeciego sezonu były naprawdę smacznym kąskiem, które oglądało się z czystą przyjemnością. Dlaczego?
Przede wszystkim, obsada. Do bólu brytyjska, co nadaje całości cudownego, angielskiego klimatu. Benedict z odcinka na odcinek coraz bardziej przekonywał do swojej postaci i przyznam, że to najlepiej zagrany Sherlock jakiego oglądałam (wybacz, Robert Downey Jr!). Do tego Martin Freeman jako podenerwowany doktor Watson okazał się idealnym kompanem. W sumie już tak bardzo się nie dziwię wysypu fanfików na temat Johnlocka :D Cały drugi plan również radzi sobie śpiewająco, na czele z bratem Sherlocka, granym przez Marka Gatiss. Każda rola jest zagrana bardzo kolorowo, dzięki czemu nie spotkamy się z mdłymi postaciami, które będą nam zupełnie obojętne.
Nie można zapomnieć, że w serialach jedną z najważniejszych (jeśli nie najważniejszą) ról gra scenariusz. Tutaj twórcy nie mają się czego wstydzić. Mi osobiście bardziej podobały się odcinki drugiego i trzeciego sezonu, jednak w każdym zagadka jest intrygująca, a dochodzenie do prawdy przysparza wiele pytań i przypuszczeń. Na dodatek scenarzyści nie zapominają o rozwoju życia prywatnego bohaterów. Brawa należą się również za idealne odwzorowanie napisanych przez Conana Doyle historii na temat Sherlocka, we współczesnych czasach. Pierwowzoru wciąż nie czytałam (sic!), ale na pewno nadrobię!
Grzechem byłoby nie wspomnieć o cudownej pracy wszystkich technicznych, pomagających przy produkcji. Zdjęcia są świetne, montaż również. Na dodatek bardzo polubiłam sposób pokazania rozumowania, dedukcji, którą przeprowadza Sherlock na spotkanych osobach - momenty, w których na ekranie pojawiają się wyrazy, które przychodzą mu na myśl. Mogło to wyjść tandetnie, a świetnie wpasowało się w całość.
Dopóki nie usiadłam do oglądania nie zdawałam sobie sprawy, że Sherlocka jest tak mało. To tylko trzy sezony, każdy po trzy odcinki! Razem daje to marne dziewięć odcinków! Ostrzegam jednak, że każdy epizod trwa około półtorej godziny, więc można je oglądać jako zamiennik filmów kryminalnych.
Jeszcze jakieś minusy? A no tak. Sezon czwarty, zaplanowany na przyszły rok, ma być ostatnim. Szkoda, bo podejrzewam, że fani wytrzymaliby spokojnie jeszcze kilkanaście sezonów. Jednak zawsze można wracać do wcześniejszych odcinków ;)
Komu polecam? Wszystkim. Dajcie mu szansę, czasami warto nawet ją przeciągnąć do drugiego sezonu, ale warto.

Moja ocena: 9/10

czwartek, 25 sierpnia 2016

Jak wygląda mój system oceniania?

Odwieczne pytanie blogerów książkowych: oceniać czy nie oceniać? Jak to się mówi: są dwie szkoły. Jedni piszą recenzję, wytykają plusy i minusy, ale zostawiają książkę/film bez konkretnej oceny, inni dorzucają te magiczne cyfry na końcu. Najczęściej spotykana skala to ta dziesięciopunktowa, chociaż zdarzają się osoby, które wykorzystują skalę pięciopunktową. Okazuje się jednak, że skala skali nierówna i każdy blogger podchodzi do tych cyferek pewnie zupełnie inaczej. Na jakiej zasadzie ja wybieram liczbę punktów?
Podejrzewam, że mało kto zwraca uwagę na to JAK ocenia. Po prostu po przeczytaniu książki decyduje ile jego zdaniem powinna dostać gwiazdek. Moja analogia odczuć i liczb pochodzi z portalu filmwebu i wygląda następująco:
1 - Nieporozumienie
2 - Bardzo zły
3 - Słaby
4 - Ujdzie
5 - Średni
6 - Niezły
7 - Dobry
8 - Bardzo dobry
9 - Rewelacyjny
10 - Arcydzieło!

Ogólnie znajomi twierdzą, że większość filmów/książek oceniam dość wysoko. To już kwestia personalnego rozumienia danego numerka. Skoro uważam, że film/książka jest dobra to daję 7 punktów i nie zastanawiam się czy to dużo czy mało, po prostu pasuje mi do odczucia związanego ze wspomnianym numerkiem. Zresztą jestem osobą, która raczej stara się znajdować dobre strony we wszystkim, co pewnie też wpływa trochę na mój system oceniania.
Przejdę jednak do kwestii, która tak naprawdę zmusiła mnie do napisania tego posta informacyjnego, czyli jak oceniam. Liczba gwiazdek swoją drogą, ale dla mnie najważniejsze jest ocenianie wewnątrz danej kategorii. Już tłumaczę o co mi chodzi. Weźmy dla przykładu taką sytuację: przeczytałam jedną z książek, którą określa się mianem klasyki, która znajduje się na licznych listach lektur wartych poznania, jest doceniana przez krytyków i czytelników. I ta książka bardzo mi się spodobała, przyjmijmy dałam jej 9 gwiazdek w moim systemie oceniania (przykładem może być Rok 1984, który do tego opisu by pasował). No i jednocześnie mamy drugą książkę, która dotyczy konkretnego gatunku, powiedzmy fantastyki. Wtedy oceniam ją wyłącznie w tej kategorii i nie patrzę czy jest lepsza czy gorsza od tego klasyka, ponieważ takie porównywanie w ogóle nie ma dla mnie sensu. Dlatego ona też dostaje 9 gwiazdek (tym razem mogę przytoczyć Drogę Królów Sandersona).
Analogicznie jeżeli chodzi o filmy, sztuki teatralne czy muzykę. Dla mnie niepojęte jest myślenie, że musical nie ma szans na tyle punktów co dramat, bo wszystko rozpatruję wewnątrz kategorii.
Podsumowując, to że książka jest komedią, romansem czy science-fiction nie wpływa na decyzję o wystawionej przeze mnie ocenie. Każda powieść może być arcydziełem w swoim gatunku i żadnej komedii nie porównam nigdy do powieści kryminalnej, bo w obu finalnie poszukuję całkiem innych elementów.

Ciekawa jestem czy zgadzacie się z moim sposobem oceniania, czy twierdzicie raczej, że niektóre gatunki nie zasługują na oceny tak samo wysokie jak prawdziwe dzieła literatury? I przede wszystkim jak Wy oceniacie? A może w ogóle się nad tym nie zastanawialiście? Dajcie znać!

poniedziałek, 22 sierpnia 2016

Magicznie kryminalne zagadki w Londynie, czyli 'Clovis LaFay Magiczne akta Scotland Yardu' Anna Lange

Wczoraj wymościłam cztery posty w wersji roboczej. Chyba jeszcze nigdy nie miałam aż tylu zaplanowanych, zawsze najwyżej pisałam jeden/dwa do przodu. Ale to w przyszłości, a dzisiaj zapraszam na recenzję bardzo ciekawego, polskiego debiutu!

*Clovis LaFay Magiczne akta Scotland Yardu*
Anna Lange

*Język oryginalny:* polski
*Gatunek:* fantasy
*Forma:* powieść
*Rok pierwszego wydania:* 2016
*Liczba stron:* 448
*Wydawnictwo:* SQN Imaginatio
"[...] miał strasznego pecha. Przyjechać na białym koniu w celu ratowania księżniczki przed smokiem i najpierw natrafić na przebywającego u niej w gościnie złego czarnoksiężnika, a potem zostać razem ze smokiem wyrzuconym przez nią z zamku..."

*Krótko o fabule:*
Clovis LaFay powrócił do rodzinnego Londynu z licznych podróży edukacyjnych po świecie. Poznajemy go w chwili kiedy zamierza pozbyć się ghula z jednego z miejskich cmentarzy. Niestety, nie wszystko idzie po jego myśli i nieprzytomny ląduje w domu komisarza Dobsona. Okazuje się, że Clovis zna Johna Dobsona jeszcze z czasów szkolnych, a pracownik policji ma dla niego propozycję pracy.

 *Moja ocena:*
Ostatnio biadoliłam trochę znajomym, że moje przygody czytelnicze stają się dość podobne pod względem ocen. Dość dawno nie czytałam słabszej książki, większość oscyluje wokół ocen od 7 do 9. Postanowiłam więc sobie, że postaram się podchodzić do lektur bardziej krytycznie i będę starała się wyszukiwać wad nawet na siłę. Ale powiedzcie mi, jak ja mam się tego postanowienia trzymać kiedy w łapki wpada mi taka książka jak Clovis LaFay Magiczne akta Scotland Yardu? No, ja też nie wiem jak.
Anna Lange to pseudonim artystyczny doktor habilitowanej w dziedzinie chemii, która aktualnie pracuje na jednej z warszawskich uczelni. Ciekawa jestem jak wiele osób nabrało się podczas zapowiedzi tak jak ja, że książka pochodzi zza granicy. Naprawdę dość późno doszłam do tego, że to jednak polska autorka. A jako że naszą rodzimą fantastykę w większości przypadków bardzo lubię to tym bardziej intrygowała mnie zawartość. Muszę jeszcze wspomnieć, że Annę Lange inspirują m.in. Brandon Sanderson, Jane Austen i Agatha Christie. I wpływy wymienionych autorów naprawdę czuć w jej debiutanckiej powieści
No, dobrze zacznę od pierwszego niewielkiego mankamentu - trochę zajęło mi odnalezienie się w świecie przedstawionym i zaciekawienie nim. Przypominam jednak, że podobny problem miałam na przykład z genialną Drogą Królów Sandersona. Jest to po prostu spowodowane przedstawieniem świata i bohaterów, które musi trochę potrwać. A świat przedstawiony to naprawdę cud, miód i malina. Dlaczego? Bo to przecież XIX-wieczny Londyn! Jeżeli ktoś, tak jak ja, uwielbia czasy, w których miały miejsce wydarzenia z książek Austen czy sióstr Brönte to musi być zachwycony tym pomysłem. Ale to nie koniec! Autorka dodaje do tego ciekawy system magiczny i kryminalne zagadki. Dzięki temu, nie dość, że całość jest piekielnie oryginalna, to idealnie trafia w moje gusta czytelnicze.
źródło
Jednak to, co sprawia że chcemy ciągle czytać i wolelibyśmy się z lekturą nigdy nie rozstawać są bohaterowie. Tutaj znowu czuć mocne wpływy Jane Austen - postaci przypominają te, które sama kreowała. Tytułowy Clovis LaFay to chuchro, które nie wygląda na swój wiek, ale pochodzi z arystokratycznej rodziny, historycznie związanej z przedstawicielami czarnej magii. Co za tym idzie odziedziczył spory potencjał magiczny, który rozwijał w kierunku nekromancji. Bardzo podobało mi się to, że pomimo sporego mroku związanego z jego przodkami i wykonywanym zawodem, nie da się go nie polubić. Zdecydowanie nie jest ideałem - czasami się zawstydza, czasami papla o rzeczach, które niekoniecznie interesują jego rozmówców, czasami siebie nie docenia i niepotrzebnie krytykuje. Ale jest potężnym magiem, dobrym człowiekiem, piekielnie inteligentnym, odważnym i pełnym sprytu. Jej, to naprawdę cudowna postać. Oprócz niego poznajemy Johna Dobsona i jego siostrę, Alicję. Ta trójka właśnie widnieje na genialnej okładce (autorstwa bezbłędnego Dominika Brońka), gdzie przedstawieni są bardzo adekwatnie do opisów z książki. John to taki poczciwiec i kolejna postać, która budzi natychmiastową sympatię. Bo kto nie polubi dryblasa, który jest tak opiekuńczy? A Alicja ma wszystkie cechy, których oczekiwałabym po takiej postaci. Zachowuje się zgodnie z duchem czasów, ale powoli zaczyna się buntować przeciwko dyskryminacji kobiet - jak najbardziej popieram! Nie robi jednak żadnej ogromnej rewolucji, ponieważ autorka postarała się o brak fałszowania historii. Ale to nie koniec, bo przecież jest tutaj też cała masa świetnych postaci drugoplanowych! Nie chcę Was zanudzać opisami, więc musicie mi uwierzyć, że i te pozytywne i negatywne wykreowane zostały bardzo rzetelnie i niesztampowo (mimir wygrywa wszystko!).
Jest też niewielki wątek miłosny, więc fani romansu dostaną namiastkę wiktoriańskich zalotów, które są jak na damy i dżentelmenów przystało, bardzo subtelne i pełne dobrych manier.
Co do wątku kryminalnego, to wypadł naprawdę bardzo dobrze. Wydaje mi się, że tak mi się spodobał ze względu na podłoże magiczne. Autorka miała ciekawy pomysł na wplecenie magii do świata przedstawionego, szczególnie podobał mi się podział na konkretne kategorie, w których można było się kształcić. Okazało się później, że każdy rodzaj magii jest potrzebny, czy to nekromanta do wyegzorcyzmowania pałętającego się po cmentarzu ghula czy kinemanty, który jest w stanie walczyć i bronić się za pomocą magii. Możliwe, że sam system działania mógł być wyjaśniony bardziej klarownie, ale ja kupiłam to, w jaki sposób przekazany został w książce. Samo rozwiązanie zagadki kryminalnej było dość przewidywalne, ale zarazem sprawiało wiele problemów, bardziej personalnych, bohaterom, więc za samo zakończenie należą się słowa uznania.
Ojej, trochę się rozpisałam, a dalej czuję, że mogłabym kontynuować przekonywanie Was do przeczytania tej książki. Poza wspomnianym wcześniej minusem książki mogę dorzucić jeszcze, że przeszkadzał mi trochę styl w dialogach. Przy opisach zdecydowanie czuć było klimat dawnych czasów, jednak przy dialogach trochę to uciekało i zdaje mi się, że wkradło się tam trochę współczesności. Zarazem dzięki temu, dialogi były ciekawe i czytało się je z przyjemnością, więc nie wiem czy finalnie to mankament powieści.
Podsumowując moje długie wywody, Clovis LaFay Magiczne akta Scotland Yardu to zdecydowanie książka warta przeczytania. Dawno nie było w polskiej fantastyce powieści o takim świeżym podejściu do tematu! Pozostaje mi dołączyć do osób, które po kryjomu będą trzymały kciuki, że autorka zdecyduje się jednak kontynuować przygody bohaterów. A Wy biegnijcie do księgarni po swój egzemplarz, uwierzcie, że w tym wydaniu prezentuje się na półce bardzo zacnie :) 

EDIT: nieoceniona medyk potwierdza, że autorka ma w planach napisać kontynuację, jeeej <3

Moja ocena: 8/10

  Za egzemplarz dziękuję wydawnictwu SQN.

Wyzwania:
http://bohater-fikcyjny.blogspot.com/2015/12/31-wyzwanie-czytelnicze-2016-konkurs.html







piątek, 19 sierpnia 2016

Przygoda kończy się na Księżycu, czyli 'Winter' Marissa Meyer

Książkę przeczytałam już ponad tydzień temu i wciąż czuję smutek, że to już koniec tej miłej serii :)

*Winter*
Marissa Meyer

*Język oryginalny:* angielski
*Tytuł oryginału:* Winter
*Gatunek:* dziecięca, młodzieżowa
*Forma:* powieść
*Cykl:* część #4 Sagi Księżycowej
*Rok pierwszego wydania:* 2015
*Liczba stron:* 824
*Wydawnictwo:* Puffin Books
"Yeah, but broken isn't the same as unfixable."
*Krótko o fabule:*
kontynuacja Cinder, Scarlet i Cress

 *Moja ocena:*
 W pierwszym odruchu planowałam odczekać, zrobić przerwę po skończeniu Cress. Myślałam, żeby przepleść sobie sagę jakimś klasykiem, żeby nie czuć się winna. Jednak cegiełka Winter leżąca na półce za bardzo kusiła i musiałam od razu wskoczyć w ten futurystyczny świat księżniczek znanych z dzieciństwa
Każda kolejna część przynosiła rozszerzenie świata przedstawionego. I tak, nie dziwi fakt, że tym razem też to nastąpiło, ale w zupełnie innej skali. Tym razem nie przemieszczamy się po Ziemi, ale wędrujemy na Lunę i to tam odbywa się akcja całej książki. Muszę przyznać, że podobał mi się pomysł na wykreowanie tego państwa, szczególnie ten podział na sektory, dzięki którym Levanie łatwiej było trzymać społeczeństwo w ryzach. Arystokracja Luny niestety okazała się dość schematyczna, ale na szczęście wiele o niej nie było, ledwie wspomniana. Przyznam, że mogłam też wszystkiego nie zrozumieć, jako że czytałam w oryginalne, a nie chciało mi się zaglądać do słownika ;)
Jednak to, czym cała Saga Księżycowa stoi są bohaterowie. To dzięki przywiązaniu do nich chcieliśmy poznawać kolejne części i przeżywać ich przygody. Ta część zmieniła moje nastawienie do niektórych postaci. Przede wszystkim Scarlet, którą lubiłam, bo była taką silną postacią, jeszcze bardziej zyskuje, a wszystko dzięki jej przyjaźni z Winter. Winter to księżniczka, pasierbica królowej Levany, obdarzona niespotykaną urodą, ale również pewną ułomnością (więcej nie zdradzę, coby nie spoilerować). No i tak, Winter to oczywiście odzwierciedlenie Królewny Śnieżki. Co do retellingu to najbardziej podobało mi się rozwinięcie fragmentu, w którym łowca ma zabić Królewnę Śnieżkę - naprawdę autorka ciekawie wplotła ten wątek w perypetie bohaterów Sagi. 
źródło
Wydaje mi się, że Winter i Jacin dostali nieco mniej czasu niż inne pary w poprzednich częściach i może dlatego nie byłam zachwycona ich wątkiem romantycznym. Problem tkwi w tym, że Winter moją sympatię w końcu zyskała, ale Jacin już niekoniecznie i chociaż wiem, że pasują do siebie, to muszą dostać tytuł najmniej interesującej mnie pary z Sagi. Za to Wilk i Scarlet znowu zyskali, mają na pewno ciekawą relację. Cinder z Kaiem w tej części przeszli jakoś bez większych emocji, a wygrali znowu Cress i Thorne. Zresztą wydaje mi się, że bez Cress to bohaterowie umarliby już w początkowych rozdziałach. Niepozorna, ale wyciągała ich z wszystkich sytuacji. 
I tutaj nasuwa mi się pewien mankament całej historii - w Winter za dużo było dla mnie tego szczęścia bohaterów. Prawda jest taka, że gdyby Levana chciała to większość z nich mogła zabić kiedy miała sposobność. Naprawdę kilka razy powinien ktoś pociągnąć za spust i byłoby po sprawie. Jednak wiadomo, że całość oparta jest na baśni i nie mogło to się źle skończyć. I tak się cieszyłam, że autorka wprowadziła trochę więcej śmierci, szczególnie w ostatnich rozdziałach. Chociaż dla mnie wciąż było cukierkowo.
Trudno jednak psioczyć na takie coś, skoro czyta się sagę młodzieżową opartą na bajkach. No wiadomo, że nie będzie mrocznie i ciężko, prawda? Dlatego muszę powiedzieć, że cała saga przyniosła mi mnóstwo frajdy oraz ogromną sympatię do bohaterów, którym kibicowałam do końca. A Winter to naprawdę ładne zwieńczenie całości. Szczególnie podobały mi się ostatnie rozdziały, w których poznaliśmy plany każdego z bohaterów. Teraz tylko muszę polować na epilog, który jest bodajże w zbiorze opowiadań Stars Above
Co mi pozostaje? Czekać na kolejną książkę autorki, czyli Heartless, która ma dotyczyć historii Królowej Serc z Alicji w Krainie Czarów. Kto czeka ze mną?

Moja ocena: 8/10


Wyzwania:
http://bohater-fikcyjny.blogspot.com/2015/12/31-wyzwanie-czytelnicze-2016-konkurs.html

 

poniedziałek, 15 sierpnia 2016

Odnalezienie swojego dziedzictwa, czyli 'Zgnilizna' Siri Pettersen

Weekend spędziłam w klimatach rodzinnych i podróżniczych, dlatego znowu trochę mnie nie było. Przychodzę za to do Was z recenzją tej świeżutkiej nowości, zapraszam do czytania!

*Zgnilizna*
Siri Pettersen

*Język oryginalny:* norweski
*Tytuł oryginału:* Rata
*Gatunek:* fantasy
*Forma:* powieść
*Cykl:* część #2 trylogii Krucze Pierścienie
*Rok pierwszego wydania:* 2014
*Liczba stron:* 528
*Wydawnictwo:* REBIS
"Nie zaczynaj czegoś, czego nie potrafisz skończyć."
*Krótko o fabule:*
Kontynuacja Dziecka Odyna
Hirka odchodzi z ojczyzny aetlingów do nowego, nieznanego świata. Świata, do którego miała przynależeć, gdzie ludzie traktowaliby ją jak równą sobie, nie jak obcą. Niestety, miejsce, w którym się znalazła nie przypomina wymarzonego domu.

*Moja ocena:*
 Trylogia Kruczych Pierścieni zrobiła furorę w Norwegii, ojczyźnie autorki - Siri Pettersen. Ja niewiele o niej wiedziałam przed sięgnięciem po pierwszy tom, Dziecko Odyna, który zrobił na mnie bardzo duże wrażenie (recenzja tutaj). Moje oczekiwania naturalnie urosły i nie mogłam się doczekać kiedy sięgnę po dalsze losy Hirki. Szczególnie, że pierwsza część kończy się dość sporym clifhangerem.
Muszę powiedzieć, że jestem w szoku. Po prostu w szoku, bo wiele scenariuszy miałam w głowie, ale tego akurat nie potrafiłabym przewidzieć. Teraz, kiedy już skończyłam lekturę zastanawiam się czy to na pewno ta sama autorka pisała Zgniliznę, bo tak różne wydają mi się te dwa tomy. 
Na początku trudno było mi się pogodzić z kierunkiem, który obrała Siri Pettersen. Obawiałam się, że to zadziała na niekorzyść wrażenia, które zostawił po sobie tom pierwszy. W Dziecku Odyna autorka skupiła się na wykreowaniu naprawdę ciekawego, klimatycznego świata, z zawiłościami politycznymi i religijnymi. Tym razem otrzymujemy coś innego, ale znacznie bliższego czytelnikowi. W pierwszym tomie zostaliśmy popchnięci do zastanawiania się nad kwestią wiary i ten temat doczekał się kontynuacji. Jednak autorka posunęła się o wiele dalej i kreuje świat, w którym ludzie są przegrani, marzą o bogactwie i wiecznym życiu. Przede wszystkim obawiają się śmierci i są gotowi na wiele, żeby jej uniknąć. Pięknie to zawiązało się z początkową dedykacją i za tę odwagę w postawieniu tak negatywnej tezy na temat świata na pewno należą się brawa.
Wspomniałam już o początkowych obawach i chwili zaskoczenia, które sprawiły, że trudno było mi wciągnąć się w fabułę. Na szczęście uczucie to było chwilowe i już po kilkudziesięciu stronach okazało się, że autorka nie zamierza poświęcić tak wiele miejsca na kreowanie otoczenia (ponieważ nie było to konieczne, uwierzcie!), a skupiła się na akcji. Wartkiej, początkowo dwutorowej, bo wydarzenia poznajemy z perspektywy Hirki w nowym świecie oraz Rimego z Ym. Tym razem nie poczułam chwili znużenia, ponieważ dzieje się naprawdę sporo.
piękny art! źródło
Pod moją recenzją pierwszej części ktoś napisał, że szkoda że to jednak bardziej młodzieżówka niż pełnoprawna fantasy. Muszę przyznać, że coś w tym jest, jednak nigdy nie wsadziłabym tej trylogii do tego samego wora. Co prawda rzecz, która najbardziej mnie irytowała to dość częste wspominki na temat ukochanego, od którego Hirka została oddalona. Porównując z młodzieżówkami było tego niewiele i przede wszystkim uraczymy tylko jednej sceny, którą na siłę można by podciągnąć pod romantyczną. Jednak traktując książkę jako fantastykę muszę się tego przyczepić, wolałabym oszczędzić sobie czytania o tęsknotach, szczególnie, że i Hirka i Rime mieli dużo innych zmartwień na głowie.
Co do bohaterów muszę znowu przyklasnąć Siri Pettersen. Rudowłosa dziewczyna jedynie zyskała w moich oczach. To odważna, inteligentna, sprytna i pełna empatii osoba, której jednak nie określiłabym mianem ideału. Chociażby dlatego, że może nie do końca znać się na ludziach, czasami jest trochę naiwna i daje innym za duży kredyt zaufania. Sama taka jestem, więc tym bliższa mi jest Hirka. Bohaterowie, którzy zostali wprowadzeni w tej części to cudownie wykreowane postacie drugoplanowe. Stefan jest na wskroś pasujący do świata przedstawionego, ma kilka wad, ale koniec końców można określić go bohaterem (albo sukinsynem, jak to Hirka ogłosiła!). Niestety, postać Rimego tym razem straciła dla mnie wiele i już na pewno nie określę go jedną z lepszych męskich postaci w tej trylogii. Wiele przeszedł, ale tym razem czasami raziły mnie dokonane przez niego wybory. Mam nadzieję, że w ostatniej części to się poprawi.
Pierwsze skrzypce dla mnie grała historia braci. Braci dość specyficznych, od których wziął się początek religii oraz legend. Braci opisanych z pomysłem. Braci, którzy wprowadzają powiew grozy. Braci, których nie spodziewaliśmy się spotkać w tej książce, a jednak się pojawili. Czytało się o nich z czystą przyjemnością, szczególnie, że ich historia była powoli odkrywana, z wieloma tajemnicami, które rozwiane zostały wraz z biegiem akcji.
Największym plusem okazał się zwrot akcji, związany z tymi braćmi. Taki, którego się nie spodziewałam, bo żyłam w przywiązaniu do Hirki i jej otoczenia. Okazuje się, że czasami warto spojrzeć na świat z szerszej perspektywy, bo wtedy nie wszystko co zamglone może okazać się czarne. A każdy poznany "dobry" bohater niekoniecznie musi mówić prawdę (i odwrotnie!).
Uważam, że wybór takiego otoczenia, w którym działa się akcja książki mogła oznaczać pewne pójście na łatwiznę. Jednak autorka wychodzi z tego obronną ręką, szczególnie że kolejna część niesie ze sobą duże wyzwanie i nie mogę się doczekać jak sobie Siri Pettersen z nim poradziła! 
Podsumowując, ta część była naprawdę świetną przygodą, którą czytałam jednym tchem. Postacie zostały dobarwione, historia świata przedstawionego uzupełniona, a przede wszystkim autorka znowu rozpaliła moją ciekawość na kolejną część! Pozostaje mi jej oczekiwać z niecierpliwością.

 Moja ocena: 8/10


  Za egzemplarz dziękuję wydawnictwu REBIS.

Wyzwania:
http://bohater-fikcyjny.blogspot.com/2015/12/31-wyzwanie-czytelnicze-2016-konkurs.html


 



czwartek, 11 sierpnia 2016

Mistrz kreowania ludzkich charakterów, czyli 'Cocktail Party' T.S. Eliot

Pierwszy raz mam tak, że jestem do tyłu z recenzjami, a nie z książkami. Ta Winter już czeka, tworzy się Dygotu Małeckiego, a ja nie mogę się oderwać od Zgnilizny Siri Pettersen! Ale spokojnie, wszystko będzie :D

*Cocktail Party*
T. S. Eliot

*Język oryginalny:* angielski
*Tytuł oryginału:* The Cocktail Party: A Comedy
*Gatunek:* utwór dramatyczny (dramat, komedia, tragedia)
*Forma:* utwór dramatyczny
*Rok pierwszego wydania:* 1949
*Liczba stron:* 256
*Wydawnictwo:* UNIVERSITAS
 "Najczęściej bierzemy siebie tak, jak coś oczywistego. Bo nie można inaczej, gdy się wie tak mało o tym, jakim się jest właściwie."


*Krótko o fabule:*
Lavinia i Edward Chamberlayne są w separacji. Kobieta zaprasza znajomych na przyjęcie koktajlowe, jednak sama w ostatniej chwili znika z domu. Zjawiają się goście, a wraz z nimi tajemniczy mężczyzna.


*Moja ocena:*
 Jak wiecie albo i nie - lubię sobie od czasu do czasu przeczytać jakiś utwór dramatyczny. Na stronie pojawiły się już moje opinie na temat twórczości Mrożka, a także Tennessee Williamsa, teraz przyszła kolej na innego znanego twórcę - T. S. Eliota. 
Thomas Stearns Eliot urodził się w 1888 roku, a zmarł 76 lat później w Londynie. Po dziś dzień kojarzony jest przede wszystkim z poezją. W 1948 roku otrzymał nagrodę Nobla za jego ogromny wkład we współczesną poezję. Cocktail Party był najbardziej popularnym dramatem napisanym przez Eliota. Oparty został na jednej ze sztuk Eurypidesa.
Książka wpadła mi w ręce w bibliotece i po przeczytaniu dopisku "komedia" nie wahałam się ani chwili dłużej. Początek sztuki kojarzył mi się jeszcze z angielską komedią, gdzie żart tkwi w ciekawych, zabawnych postaciach (jak plotkarska Julia czy światowiec-znawca-wszystkiego Alex). Jednak już po kilku stronach czytelnik dochodzi do wniosku, że ten śmiech ma tylko zamydlić oczy czytelnikowi. Szybko Eliot porzuca lekki ton przyjęcia, żeby zastanowić się nad samotnością, sensem naszego życia. 
Przyznam, że jako nie byłam na takie coś przygotowana zostałam miło zaskoczona. Spodziewałam się lekkiej historii, z zabawnymi sytuacjami, a dostałam trzy akty rozmów międzyludzkich, które poruszały wiele interesujących, ważnych tematów, na które często boimy się dyskutować. Tutaj było widać doświadczenie autora z poezją, ponieważ wiele kwestii można było zapisać na boku do ulubionych cytatów.

 Kolejną sprawą, która mnie zaskoczyła było pojawienie się postaci... nie z tego świata (żeby Wam za dużo nie zdradzić). Przyjemnie było się domyślać kto się za nimi kryje i autor pozwolił nam na próbę zgadywania tożsamości niektórych z bohaterów. W ogóle Eliot po mistrzowsku wykreował wszystkie postaci dramatu. Zawsze jestem pełna podziwu kiedy potrafimy sobie wyobrazić całą scenę, gdzie nie ma dodatkowych didaskaliów i wyjaśnień. Dzięki samym dialogom układamy w głowie rysopis poszczególnych bohaterów, a autor wciąż dokłada kolejne cegiełki, z których powstaje pełny obraz.
Prawda jest taka, że całość zostawia po sobie dość melancholijny posmak. Czytając ostatnie strony wcale nie miałam ochoty na uśmiechy, na które wskazywałby ten dopisek "komedia" na początku dramatu. I tak to już chyba jest z tego typu literaturą, że lepiej ją przeczytać bez przymusu, dla własnej przyjemności. Może gdybym musiała ją poznać na zajęcia szkolne to nie przyjęłabym jej tak do siebie. Chociaż przyznam, że miło byłoby usłyszeć wyjaśnienie polonistki niektórych sytuacji.
Sam autor ostrzegał, że "Whatever you find in it depends on what you bring to it." Dlatego ja zamierzam jeszcze w przyszłości wrócić do tego dramatu. Czuję, że na innym etapie życia znajdę w nim jeszcze więcej prawdy o ludzkich zachowaniach.

 Moja ocena: 8/10

 Wyzwania:
http://bohater-fikcyjny.blogspot.com/2015/12/31-wyzwanie-czytelnicze-2016-konkurs.html

 

poniedziałek, 8 sierpnia 2016

Ból i dążenie do perfekcji, czyli 'Pot i łzy'

Seriale oglądam z różnych powodów. Czasami dlatego, że zdobywają dużą popularność, czasami przez recenzje, czasami dlatego, że ich zwiastun mnie zaciekawił. Najczęściej jednak sięgam po nie dzięki poleceniom znajomych. I chociaż Pot i łzy od dłuższego czasu był na mojej liście do obejrzenia, to dopiero zapewnienie, że warto znajomej sprawiło, że serial zaczęłam oglądać. 
Główną bohaterką serialu jest Claire Robbins (Sarah Hay), która ucieka z domu i startuje w castingu do prestiżowego zespołu baletowego w Nowym Jorku pod kierownictwem apodyktycznego Paula (Ben Daniels). Okazuje się, że tkwi w niej niespotykany potencjał, ale konkurencja jest silna i nie zawsze gra fair. 
Podejrzewam, że większość z Was od razu zdecyduje czy serial jest dla Was czy nie. Sama bym tak pewnie zrobiła, a jako że bardzo lubię oglądać balet i w ogóle filmy o tańcu mnie intrygują, to bym się zdecydowała. Jednak zanim zrezygnujecie muszę Wam powiedzieć, że tutaj mamy o wiele więcej niż sam taniec. I nie są to wątki, które nudzą i są zawsze jednakowe. Chociaż niektóre podchodzą pod schematyczność (zazdrosna koleżanka, wymagający nauczyciel), to twórcy skupili się na psychologii każdej z postaci. Tym właśnie ten serial wygrał moje zainteresowanie. 
Główna postać trochę mnie irytowała. Podejrzewam, że dużą w tym zasługę ma aktorka, Sarah Hay. Wybaczam jednak wiele, bo ekipa, która gra w serialu pierwsze skrzypce to zawodowi tancerze, a nie aktorzy. I przyznam, że jak na, powiedzmy sobie amatorów, wypadają całkiem dobrze. No i dzięki temu zabiegowi wszelkie sekwencje taneczne robią duże wrażenie. Przyznam, że wiele z choreografii bardzo mi się podobało, no i nawet przez chwilę się podczas nich nie nudziłam, za co należą się brawa. 
Problem polegał na tym, że bardziej byłam zainteresowana postaciami drugoplanowymi, których oczywiście było w serialu mniej. Postać Claire była intrygująca ze względu na tajemnicę związaną z jej bratem i kiedy ten balon pękł to już mniej mnie ciekawiła. Natomiast taka Daphne, która boryka się z ojcem nierozumiejącym jej wyborów życiowych i pójścia w kierunku sztuki, już była o wiele bardziej kolorowa. Również wolałabym rozwinięcia postaci Mii, współlokatorki głównej bohaterki. Na początku spodobał mi się również bezdomny, czyli Romeo, z czasem jednak stracił na wiarygodności i jego wątek stał się za bardzo... hollywoodzki? 
Nie ma co kryć - najjaśniej w serialu świeci postać Paula, czyli głównego choreografa grupy baletowej. Jest wredny, wymagający, ma cięty język, a do tego twórcy dają nam okazję poznania jego delikatniejszej strony, w momencie kiedy dowiadujemy się co nieco o jego przeszłości. Na dodatek widać różnicę w sposobie grania, w porównaniu z całą masą tancerzy - Ben naprawdę błyszczy.
Niestety, serial jest dość nierówny. Zdarzały się odcinki, przez które się trochę wynudziłam bądź kiedy zdarzało mi się kilka nielogiczności w działaniu postaci, żeby zaraz pojawiły się naprawdę wciągające, dobrze rozpisane epizody.
Czy polecam? Moim zdaniem warto dać mu szansę, jak się nie spodoba to zostawicie. A nuż Wam podejdzie jeszcze bardziej niż mi? Czasami warto się przemęczyć z gorszymi odcinkami, żeby później obejrzeć taki, który to wynagrodzi. No i jeżeli lubicie oglądać balet to powinniście być zadowoleni.

Moja ocena: 7-/10

Znacie ten serial?

środa, 3 sierpnia 2016

Futurystyczna dama w opałach, czyli 'Cress' Marissa Meyer

Tak, znowu przemieniam się w nastolatkę. Nic nie poradzę, że tak na mnie działają książki autorstwa Marissy Meyer :D Na dodatek dowiedziałam się właśnie, że w przyszłym roku wydawnictwo Papierowy Księżyc ma zamiar wydać całą Sagę Księżycową, więc będziecie mogli poczytać je po polsku!

*Cress*
Marissa Meyer

*Język oryginalny:* angielski
*Tytuł oryginału:* Cress
*Gatunek:* dziecięca, młodzieżowa
*Forma:* powieść
*Cykl:* część #3 Sagi Księżycowej
*Rok pierwszego wydania:* 2014
*Liczba stron:* 550
*Wydawnictwo:* Puffin Books

"Her heart twisted. "Captain?"
He [Thorne] perked up. "Yeah?"
(...)"Do you think it was destiny that brought us together?"
He squinted and, after a thoughtful moment, shook his head."No. I'm pretty sure it was Cinder".
"
*Krótko o fabule:*
kontynuacja Cinder i Scarlet


*Moja ocena:*
W marcu tego roku pisałam Wam o moich odczuciach na temat Scarlet. Tylko kwestią czasu było sięgnięcie po kontynuację. Szczerze powiedziawszy próbowałam to zrobić podczas trwania semestru, ale wtedy ogrom obowiązków nie pozwolił mi skupić się dostatecznie na lekturze w języku angielskim. Tym razem czytanie skończyłam w ciągu trzech dni.
Nie wiem jak to Marissa Meyer robi, ale prostymi środkami potrafi zaciekawić czytelnika. Tak, znowu to powtórzę - to nie jest górnolotna literatura. Raczej pisana jest dla ogólnej rozrywki dla nastolatek, ale tutaj poszło coś nie tak, bo ja nastolatką nie jestem już od jakichś pięciu lat. A nadal piszczałam, krzyczałam, śmiałam się i płakałam podczas lektury. Mam nadzieję, że to nie menopauza.
Podejrzewam, że moja recenzja nie wniesie wiele ponad to, co pisałam o dwóch pierwszych częściach. Mogę Was jednak zapewnić, że akcja nie zwalnia, a nawet wciąż prze do przodu. Nie ma zbędnego naciągania fabuły i niepotrzebnych scen. Widać, że autorka ma pomysł jak ma się akcja toczyć i konsekwentnie trzyma się swojej wizji.
Podobało mi się, że tym razem więcej uwagi zostało poświęcone Lunarom. Już sam fakt, że główna bohaterka pochodzi z Luny miał na to wpływ. Oprócz tego przyjrzymy się bliżej pracy osób najbliższych królowej, dowiemy się trochę więcej na temat epidemii letumosiss i ogólnie świat przedstawiony ponownie trochę się rozrośnie. Tak jak w ostatnim tomie wiele wydarzeń miało miejsce we Francji, tak teraz przeniesiemy się na pustynie Afryki.
Każda część ma ze sobą punkty wspólne, które dotyczą przede wszystkim wątku miłosnego. Po prostu zawsze główna, tytułowa bohaterka przeżywa jakieś zauroczenie. Normalnie psioczyłabym na ten zabieg i książkę krytykowała. Jednak pani Meyer rzuciła na mnie jakiś urok i ja shipuję. Tak. JA! Też nie wierzę, ale te wszystkie pary nie mogłyby być bardziej sympatyczne po prostu!
źródło
 Przejdźmy do bohaterów. Tym razem w tytułowej roli występuje całkiem nieszablonowa postać. Nie jest może silną kobietą ani nie ma postaci długonogiej modelki, ale wyróżnia się czymś konkretnym - jest świetną programistką. To na pewno idealne dopełnienie drużyny, która uformowała się już na statku kosmicznym. Na dodatek Cress jest nieśmiała i ma problem z zachowaniem wśród ludzi - pewnie dlatego, że do tej pory była zamknięta na satelicie zawieszonej gdzieś pomiędzy Ziemią a Księżycem. Jeżeli jeszcze się nie domyśliliście to spieszę z wyjaśnieniem - tak, Cress to odpowiednik Roszpunki. Przyznam, że ze wszystkich bajek, na których wzorowała się autorka to Roszpunkę najbardziej lubiłam jako dzieciak. I tym bardziej się cieszę, że pani Meyer skupiła się akurat na tych fragmentach tej baśni. Thorne wzbudził moją sympatię już pod koniec Scarlet. Tym bardziej się ucieszyłam, że dostaliśmy go w tym tomie tak dużo. Jest zdecydowanie moją ulubioną męską postacią z Sagi Księżycowej. Bez jego sarkastycznych odpowiedzi książka by wiele straciła.
Co do wątków miłosnych, to teraz autorka prowadzi już trzy - każdy z jednej książki. Oczywiście najwięcej dostajemy Cress, a o dwóch kolejnych tylko wspomina (swoją drogą świetnie pozbyła się jednego z bohaterów, żeby nie musieć ciągnąć ich wątku miłosnego i skupić się na Cress!). Para z tej książki znowu wyszła jej świetnie, a ich relacja ponownie bardzo różni się od poprzednich.
Jednak ja przepadłam w dwóch ostatnich rozdziałach. Ło matko jedyna, to ta para jednak pochłonęła moje zdrowe zmysły i tak przeżywałam ich sceny, że nie mogłam oddychać. Ale ze mnie dzieciak, nie wierzę!
Jeżeli boicie się, że nie dacie rady przeczytać tego po angielsku to przestańcie. To była moja pierwsza książka w obcym języku i jest naprawdę łatwo. Początkowo panikowałam i sprawdzałam każde nieznane słowo w słowniku, a później fabuła porwała mnie na tyle, że po prostu widziałam wszystko oczami wyobraźni. Co prawda, lepiej by było gdybyśmy mogli przeczytać je po polsku, ale po co kontynuować wydawanie serii, prawda Wydawnictwo Egmont? Nieładnie! Na szczęście Papierowy Księżyc przybył z wybawieniem.
I znowu napiszę - polecam przede wszystkim fanom młodzieżowego fantasy/s-fi. Jednak nie ograniczajcie się i jeżeli jesteście starsi też możecie dać im szansę. Musicie mi wierzyć na słowo, że ta historia wciąga, zadziwia, pochłania. I nie da się nie pokochać tych bohaterów. I nie chcę czytać Winter, bo to będzie znaczyło, że to już koniec. A ja nie chcę kończyć.

Bosz. Zachowuję się jak nastolatka. E tam, lecę czytać Winter!

Moja ocena: 9/10

Wyzwania:
http://bohater-fikcyjny.blogspot.com/2015/12/31-wyzwanie-czytelnicze-2016-konkurs.html

 

Szukaj w tym blogu

Szablon dla Bloggera stworzony przez Blokotka