wtorek, 27 marca 2018

Wszystko się może zdarzyć, gdy głowa pełna marzeń - „Marzyciel” Laini Taylor


*Marzyciel*
Laini Taylor

*Język oryginalny:* angielski
*Tytuł oryginału:* Strange the Dreamer
*Gatunek:* fantasy
*Forma:* powieść
*Rok pierwszego wydania:* 2018
*Liczba stron:* 511
*Wydawnictwo:* SQN Imaginatio
Wydawało się to oczywiście niemożliwe. Ale czy kiedykolwiek powstrzymało to jakiegoś marzyciela?
*Krótko o fabule:*
Lazlo Strange od zawsze marzył, aby poznać tajemnice zaginionego miasta Szloch. Jako sierota, a potem skromny bibliotekarz, nawet nie przypuszczał, że ma szansę na odbycie kosztownej wyprawy przez pustynię Elmuthaleth do miejsca, gdzie mieszkają mityczni wojownicy. Dopóki sami nie przekroczyli bramy Wielkiej Biblioteki i nie zaproponowali wyprawy… komuś innemu. Tu liczy się czas i każda podjęta decyzja. Przed Strange’em pojawią się wybory, których nie sposób dokonać, żal, którego nie da się wyleczyć, oraz magia tak prawdziwa, jakby istniała naprawdę. 
- opis wydawcy 

*Moja ocena:*
Z Marzycielem miałam trochę tak, jak z przepięknie wykonanym ciastkiem na wystawie cukierni. Kiedy już raz je zobaczysz i się nim zachwycisz, to nie możesz przestać myśleć o tym, że bardzo go potrzebujesz. Dopóki byłam nieświadoma istnienia Marzyciela, żyłam sobie zgodnie z postanowieniem redukcji młodzieżowej fantastyki w mojej biblioteczce. Ale gdy pierwszy raz zobaczyłam okładkę i opis to przepadłam z kretesem. Musiałam go mieć, musiałam przeczytać. Szczególnie, że coraz częściej natykałam się na pozytywne, pełne zachwytu recenzje w sieci, a okładka co jakiś czas pojawiała się, żeby kusić tą piękną, pozłacaną ćmą na niebieskim tle. Postanowiłam, że powstrzymywanie się nie ma w tym przypadku sensu i zaczęłam lekturę.

Autorkę książki, Laini Taylor, wielu z Was zna z serii Córka dymu i kości. Dla mnie działało to raczej jako negatyw, bo książka nie spodobała mi się, te sześć lat temu, kiedy po nią sięgnęłam. Pamiętam tylko, że największe zarzuty miałam do wątku miłosnego. Stwierdziłam jednak, że dam jej kolejną szansę.

Dobrze zrobiłam, bo Marzyciel podobał mi się o wiele bardziej niż Córka dymu i kości. Przede wszystkim od pierwszych stron wrażenie robi styl autorki, który jest niezwykle magiczny i marzycielski. Widać, że Laini się nie powstrzymywała i kiedy chciała poświęcić dłuższy fragment na poetycki opis, to tak robiła. Dlatego zapewne niektórzy twierdzą, że akcja wolno się rozkręca - dla mnie tempo było w sam raz. Dzięki tym fragmentom, łatwiej było poczuć się częścią tej historii, toteż moim zdaniem styl, ilość wszelkich metafor i rozbudowanych opisów to jeden z największych plusów Marzyciela.
źródło
Nie można odmówić Laini Taylor bujnej wyobraźni. Widać, że temat marzycieli jest jej bliski, bo bardzo zgrabnie wyrwała się wielu schematom, puszczała wodze fantazji, żeby stworzyć swoją historię. Sama oś fabularna skupiająca się na uratowaniu magicznego, tajemniczego miasta to naprawdę ciekawy punkt wyjścia. Do tego problematyka mieszkańców Szlochu, razem z historią z przeszłości, której żniwo nadal jest zbierane - to były wszystko bardzo dobre pomysły. Problem dla mnie zaczął się gdzieś pod koniec książki, gdzie rozwiązanie okazało się trochę pójściem na łatwiznę (zawsze wydaje mi się, że gdy autorzy nie wiedzą jak wyjść z jakiejś sytuacji odwołują się do super-magicznych mocy, które wszystko załatwią). Na dodatek wydaje mi się, że zakończenie zostało napisane specjalnie w ten sposób, żeby zostawić furtkę do kolejnego tomu. Podczas czytania człowiek ma wrażenie, że będzie to pojedyncza powieść i w podziękowaniu autorka sama wspomina, że dopiero z czasem jej pomysł przerodził się w dylogię. I trochę to czuć w zakończeniu, że Taylor na siłę postanowiła pociągnąć jeszcze tę historię.

Podczas lektury trudno nie polubić Lazlo Strange'a. Przede wszystkim to zapalony czytelnik, czyli od razu dostaje od nas kredyt zaufania. Jest takim miłym gościem, który czasami przesadza z naiwnością i wiarą w innych ludzi, ale zarazem to jego pozytywne podejście do życia potrafi nas przekonać. Drugą ważną postacią jest Sarai, o której wolę zbyt dużo nie wspominać, żeby nie zaserwować Wam niepotrzebnych spoilerów. Mogę tylko powiedzieć, że sama jej przeszłość, fakt, skąd się wywodzi był niezwykle intrygujący. Jednak jako ważna postać w książce wypadła moim zdaniem słabo i blado, na tle innych. 
Autorka wprowadza również naprawdę sporo postaci drugoplanowych, którym stara się jak może dać jakiś charakterystyczny rys na życiorysie. Czasami wypada to lepiej, czasami gorzej. Możliwe, że postaci, które poznaliśmy, a które nie odegrały jakiejś roli w fabule, dostaną swoją szansę w kolejnej części. Oby.

I cóż, przejdę teraz do największego minusa książki, który zepsuł mi przyjemność tych ostatnich stu stron czytania. Oczywiście, żeby tradycji stało się zadość, był to wątek miłosny. Laini Taylor starała się jak mogła, żeby wyszło dobrze - sama otoczka, okoliczności, w których spotykają się bohaterowie są bardzo oryginalne. Jednak już to uczucie rozwijające się między nimi to kalka z wielu romansów młodzieżowych z serii - zobaczyłam/zobaczyłem i się zakochałam/zakochałem. 

Marzyciel to książka młodzieżowa, która godna jest Waszej uwagi. Jeżeli jesteście fanami gatunku, to zapewne nie będzie Wam przeszkadzał nawet dość typowy wątek miłosny. A sama otoczka jest naprawdę magiczna i pozwala zatopić się w marzycielskiej głowie Laini Taylor. W wielu momentach zgrabnie wyłamuje się ze schematów, a przy zakończeniu przeżyłam jedno zaskoczenie (myślałam, że autorka nie będzie gotowa na tak drastyczny ruch).
Nie muszę też dodawać, że samo wydanie książki robi ogromne wrażenie - okładka kusi pięknymi zdobieniami, a w środku jest równie wspaniała. 

  Za egzemplarz dziękuję wydawnictwu SQN.



środa, 21 marca 2018

Współcześni Bonnie i Clyde - „The End of the F***ing World”

Moje serialowe życie miało ostatnimi czasy lekki zastój. Oprócz drugiego sezonu „Stranger Things” i nadrobienia odcinków „Orange is the new black” nie miałam raczej czasu na oglądanie czegokolwiek. W pewnym momencie zaczęłam się rozglądać za czymś krótkim, co mogłabym obejrzeć w czasie jedzenia posiłku. Chodzi mi tutaj o te seriale, których odcinki trwają średnio 20 minut, coś jak New Girl (na którego kolejny, ostatni sezon bardzo czekam!). No, a gdzie teraz lepiej znaleźć ciekawy serial, jeśli nie na Netflixie? Postanowiłam dołączyć do tego portalu i od razu w oczy rzucił mi się jeden tytuł - The End of the F***ing World. Kilka razy obił mi się o uszy, z pozytywnym wydźwiękiem, a zwiastun wyglądał naprawdę intrygująco.
Jest to historia dwójki nastolatków.
Ona, Alyssa (Jessica Barden) mieszka w ładnym domku, który sprawia wrażenie spełnienia marzeń wielu z nas. W środku już jednak tak wesoło nie jest - matka dziewczyny wyszła ponownie za mąż i powiła dwójkę dzieciaczków, a Alyssa poszła w odstawkę. Jest traktowana bardziej jako lokatorka we własnym domu, niż członek rodziny.
On, James (Alex Lawther) mieszka tylko z ojcem, który jest dość prostym człowiekiem. Kocha swojego syna, ale stara się nie zauważać jego problemów. Matka Jamesa odeszła, kiedy chłopak był jeszcze dzieciakiem. James wciąż wmawia sobie (i nam), że jest psychopatą, a radość sprawia mu samo myślenie o zabójstwie.
Ta dwójka się spotyka i postanawia razem wybrać się w podróż przed siebie.
Ciekawostka: fabuła serialu oparta jest na powieści graficznej, autorstwa Charlesa Forsmana.
źródło
Z opisu i materiałów, które widziałam przed seansem wywnioskowałam, że będzie to serial dla młodzieży. Mnie to nie przeszkadza, bo czasami lubię po takie sięgnąć. Jednak już po pierwszych odcinkach przekonałam się, że to po prostu kawał dobrego serialu i wciągnęłam w oglądanie także znajomych (ekhm, wyznanie! - ludzi pod trzydziestkę). Serial rozpoczyna się pokazaniem nam pierwszego spotkania dwójki nastolatków, a później przechodzi przez wiele różnych gatunków i pokręconych wydarzeń. Będziemy mieć sceny typowo komediowe, zahaczymy o kryminał, będziemy obserwować rozwijanie się relacji między Jamesem a Alyssą, a wszystko okraszone będzie dramatami, z którymi borykają się poszczególni bohaterowie. Także trochę misz-masz, ale w takich proporcjach, jakie dobrali twórcy serialu sprawdza się idealnie.
źródło
Jeżeli chodzi o samą fabułę to gdzieś w okolicy trzeciego odcinka wciąga tak bardzo, że człowiek myśli tylko o tym, żeby obejrzeć „jeszcze jeden odcinek”. A, co za tym idzie, cały sezon łatwo połknąć podczas jednego posiedzenia przed telewizorem. Podobno historia trzyma się dość precyzyjnie oryginału, znanego z powieści graficznej. Z mojej strony mogę zapewnić, że żaden odcinek mnie nie znużył, a wręcz po każdym byłam bardziej spragniona kolejnych przygód bohaterów. Te, są co prawda dość ekstremalne i niecodzienne, ale taka jest również dwójka głównych postaci. James i Alyssa to tacy współcześni Bonnie i Clyde, rzucający stare życie w poszukiwaniu nowego. Można powiedzieć, że starają się uciec od nurtujących ich problemów, a swoim często głośnym, wulgarnym i ekscentrycznym zachowaniem starają się zatuszować swoje prawdziwe ja. Grający ich aktorzy dobrani zostali perfekcyjnie. To już nie chodzi nawet o jakieś zdolności, ale o to, że patrząc na Alyssę i Jamesa, naprawdę wierzymy w ich charakter, mimo że ten jest raczej abstrakcyjny. Tutaj wszystko się zgadza, od sposobu wypowiedzi, przez ton głosu i fizjonomię, po pięknie wygrane momenty humorystyczne. To naprawdę mocny duet, który na długo zapada w pamięci.
źródło
Od strony realizacyjnej to prawdziwa perełka. Widać, że nawet przy niewielkim budżecie można stworzyć coś wspaniałego. Tutaj wszystko wydaje się przemyślane - od kostiumów (świetnie pokazana przemiana Jamesa, który od ciemnych bluz dochodzi do kolorowych koszul hawajskich), poprzez świetne zdjęcia (których kolorystyka zawsze jest w punkt), po ścieżkę dźwiękową, która na mnie zrobiła piorunujące wrażenie. Rzadko mi się zdarza słuchać muzyki, użytej w serialu, ale tę z The End of the F***ing World katuję już długi czas i nie chce mi się znudzić. Teledyskowe ujęcia towarzyszące poszczególnym utworom również zostają z nami na dłużej.
źródło
The End of the F***ing World okazało się dla mnie pozytywną niespodzianką. Pierwsze spojrzenie wskazywało na kolejną historię o borykających się z problemami nastolatkach. Jednak było ono mylące. Tak naprawdę dostajemy przepełnioną akcją fabułę, często bardzo zaskakującą, wymykającą się schematom, będącą zarazem zabawną i dramatyczną historią miłosną. Portrety psychologiczne postaci początkowo wydają się abstrakcyjne i oderwane od rzeczywistości, ale każdy kolejny odcinek pozwala nam zagłębić się w przeszłość bohaterów i ich zrozumieć. A przede wszystkim - to po prostu kawał dobrej produkcji, na który warto poświęcić czas.
A końcówka - miodzio.

Moja ocena: 9/10


środa, 14 marca 2018

Podsumowanie wyzwań (2 miesiące)

Minęły ponad dwa miesiące od początku roku, pora więc na krótkie podsumowanie wyzwań, które na ten czas sobie wyznaczyłam. Przez ostatnie dwa tygodnie nie miałam czasu na czytanie ani oglądanie, więc chwilowo może być zastój na stronie, ale zapowiadam, że mój „gorący okres” w życiu skończy się w przyszłym tygodniu.
Nie przedłużając, zacznijmy od tego książkowego.

Jak na dwa miesiące poszło mi całkiem dobrze. Tytuły książek, które dopasowałam do wyzwań:
1) Książka autorstwa zdobywcy Nagrody Nobla - „Okruchy dnia” Kazuo Ishiguro LINK DO RECENZJI
10) Powieść zekranizowana - „Tamte dni, tamte noce” Andre Aciman LINK DO RECENZJI
11) Książka polskiego autora - „Exodus” Łukasza Orbitowskiego (wciąż czeka na napisanie recenzji)
13) Reportaż - „Na wschód od zachodu” Wojciech Jagielski LINK DO RECENZJI
15) Wydana w 2018 roku - „Elegia dla bidoków” J. D. Vance LINK DO RECENZJI


Szybko przechodzę do wyzwania filmowego.


I lecimy:
1) Film nominowany do Oscara - oglądałam prawie wszystkie, wymienię „Czwartą władzę” reż. Steven Spielberg
2) Film z lat 80tych - „Wolny dzień Ferrisa Buellera” reż. John Hughes
6) Film z zawodem w tytule - „Captain Fantastic” reż. Matt Ross
10) Wyreżyserowany przez aktora - „Lady Bird” reż. Greta Gerwig
11) Ekranizacja powieści/komiksu - „Kształt wody” reż. Guillermo del Toro
12) Film LGBT - „Tamte dni, tamte noce” też. Luca Guadagnino
13) Oparty na faktach - „Wszystkie pieniądze świata” reż. Ridley Scott
14) W głównej roli nastolatek/nastolatka - „Upadli” reż. Scott Hicks
16) Osiemnasty film w karierze aktora/reżysera - „The Big Sick” reż. Michael Showalter (osiemnasty w karierze Kumaila Nanjiani, według filmweba, nie liczyłam ról serialowych tylko filmowe)
17) Film, który cię wzruszył - „Mudbound” reż. Dee Rees
18) FIlm ze sceną bójki - „Trzy billboardy za Ebbing, Missouri” reż. Martin McDonagh
19) Kobieta w roli głównej - „Dama w vanie” reż. Nicholas Hytner

Podsumowując, idzie mi całkiem dobrze, biorąc pod uwagę fakt, że minęły jedynie dwa miesiące. Nawet mogłabym coś dopasować do takiego „miejsca, które chcesz zwiedzić”, ale stwierdziłam, że przyjdzie jeszcze na tę kategorię czas.

Czy ktoś jeszcze bierze udział w moim wyzwaniu? Jeżeli tak, to jak Wam idzie ? :)

czwartek, 8 marca 2018

Co kryje się pod powierzchnią - „Kotka na gorącym blaszanym dachu” NT Live

Z okazji święta - wszystkim kobietkom sto lat :)
źródło
W zeszły czwartek udało mi się wybrać na retransmisję spektaklu Kotka na gorącym blaszanym dachu do wrocławskiego Multikina. Zaskoczyła mnie duża frekwencja - widać, że coraz więcej osób interesuje się tego typu wydarzeniami. I nie ma w tym nic dziwnego, bo poziom takich spektakli robi naprawdę duże wrażenie.

Jeżeli ktoś interesuje się teatrem to oczywiście będzie znał nazwisko Tennessee Williamsa. To amerykański dramaturg, który tworzył w połowie XX wieku. Jego najbardziej znaną sztuką jest Tramwaj zwany pożądaniem, ale także inne tytuły po dziś dzień cieszą się sporą popularnością i doczekały się wielu adaptacji filmowych i teatralnych. Mówiąc o Kotce na gorącym blaszanym dachu trudno nie wspomnieć świetnej ekranizacji z Elizabeth Taylor i Paulem Newmanem w rolach głównych. Wydawało mi się, że lepiej już być nie może - jednak w tym przypadku nie doceniłam magii teatru.

Kiedy rozsuwa się kurtyna ukazuje nam się przestrzenny pokój Bricka i Maggie, czyli miejsce akcji dramatu. Scenografia jest dość minimalistyczna, z jednej strony mamy łóżko, z drugiej toaletkę, przy której Maggie będzie nakładać kolejne warstwy makijażu, jakby starając się ukryć pod nim dławiące ją problemy. Ważną rolę gra tutaj też „barek”, czyli kilka butelek whiskey poustawianych na brzegu sceny, obok sporego worka z kostkami lodu. Całość jest bardzo elegancka i szykowana, od razu widać, że to dom rodziny, która ma wysoki status społeczny. Na dodatek w tle migocze złota blacha, która nasuwa na myśl porównanie do ludzi zamkniętych w złotej klatce.
źródło
Fabuła zaczyna się od starcia dwóch charakterów. Do pokoju, w którym prysznic bierze Brick (Jack O'Connell) wpada jego żona, Maggie (Sienna Miller) i rozpoczyna długi monolog, przerywany kilkoma wtrąceniami męża, na podstawie którego dowiemy się wszystkiego, co musimy wiedzieć, na temat osób dramatu. Na dole trwa w najlepsze przyjęcie z okazji urodzin Tatuśka (Colm Meaney), gdzie brat Bricka, Gooper (Brian Gleeson) wraz z żoną starają się skupić na sobie i na swoim licznym potomstwie uwagę wszystkich obecnych. Wystarczy chwila monologu Maggie, żebyśmy dowiedzieli się w czym rzecz - otóż przyszły wyniki badań Tatuśka i okazało się, że jest nieuleczalnie chory. Pozostawia po sobie spory majątek, który przypaść może w spadku jednemu z jego synów.

A to będzie tylko jedna strona tego spektaklu. Bo tak, w ogólnym rozrachunku całość kręci się wokół tej walki o atencję Tatuśka. Gooper z żoną starają się przekonać go, że to oni nadadzą się na spadkobierców, bo są odpowiedzialni i mają potomstwo, czyli ród przetrwa. Wciąż wytykają Maggie brak dzieci oraz nałóg alkoholizmu Bricka. Nasza tytułowa kotka stara się odpierać te ataki, ale na pomoc ze strony męża nie ma co liczyć. Dlaczego? Bo Brick musi uporać się ze swoimi demonami, które opuszczają jego głowę dopiero gdy ilość wypitego alkoholu przyniesie upragnione kliknięcie.
źródło
Dzięki przemyślanej reżyserii pana Benedicta Andrewsa (który wcześniej wystawił Tramwaj zwany pożądaniem, czyli do Williamsa ma ewidentną słabość) ze spektaklu zgrabnie wypływają wszystkie sensy. Reżyser przedstawia nam ludzi, którzy chowają głęboko jakieś tajemnice, problemy. I na przestrzeni tego jednego wieczoru, krok po kroku, odkrywają kolejne warstwy i powoli pokazują nam swoje wnętrze. Wydaje mi się, że ta konkretna inscenizacja skupia się przede wszystkim na tym „pokazaniu prawdziwego siebie”, reżyser podkreśla to także dość topornym zabiegiem scenicznym - tak jak w trakcie rozmowy bohaterowie odkrywają coraz więcej swojego wnętrza, tak ubywa im również ubrań i na końcu staną wobec siebie zupełnie nadzy, tak fizycznie, jak i emocjonalnie.

Spektakl Kotka na gorącym blaszanym dachu to przede wszystkim spore wyzwanie dla aktorów. Większość z nich ma do zagrania postać złożoną, która gra inaczej, w zależności od tego z kim rozmawia. Maggie to chyba jedno z największych wyzwań aktorskich w karierze Sienny Miller. Do tej pory kojarzyła mi się z dość mdłymi, drugoplanowymi rolami pięknych kobiet. Tym razem radzi sobie naprawdę dobrze. Jej początkowe monologi są wciągające, a piękne ciało pomaga w kuszeniu nieczułego Bricka. Niestety, nie byłam przekonana do jej akcentu, może i dobrze naśladowany, ale przyczynił się do nadania jej wypowiedziom pewnej powtarzającej się melodii, która chwilami potrafiła wybić człowieka ze skupienia. Natomiast Jack O'Connell to prawdziwe objawienie spektaklu. Jego postać jest zbudowana na solidnym fundamencie, konsekwentnie utrzymuje swój zdystansowany nastrój, zdawkowo odpowiada swojej żonie i jedno spojrzenie na jego twarz może nam powiedzieć, że ten człowiek nie chce znajdować się w tym właśnie miejscu. Po prostu widać tę masę tłamszonych przez niego emocji. Bardzo dobrze partneruje mu Colm Meaney, który gra jego ojca. Ich rozmowa jest w pełni absorbująca i świetnie zagrana. Kiedy pierwszy raz na scenę weszła Mamuśka byłam lekko skołowana, ale wystarczyła chwila, żebym kompletnie przepadła dla jej postaci. Mimo dość komediowego (jak na taki spektakl) zacięcia, potrafiłam uwierzyć w każdą jej kwestię. Gorzej sprawa się miała z Mae, która wydaje się postacią, z której powinniśmy się śmiać. Jednak jej sztuczna postawa i specyficzny sposób wypowiedzi sprawia, że nie chcemy jej słuchać.
źródło
Kotka na gorącym blaszanym dachu to jedna z trzech najważniejszych sztuk w dorobku Tennessee Williamsa. Przeniesienie jej na deski teatru przez Andrewsa wypada bardzo dobrze i jeżeli będziecie mieli okazje zobaczyć retransmisję tego spektaklu, to koniecznie biegnijcie do kina. Emocje i długo skrywane tajemnice, unoszące się gdzieś zaraz pod powierzchnią zaczynają eskalować i wypływać na zewnątrz, a widz ogląda całość z niegasnącym zainteresowaniem. Ja na pewno będę kontynuować swoją przygodę z retransmisjami i Wam też to polecam!

Moja ocena: 7/10


niedziela, 4 marca 2018

Komu dałabym Oscara? (edycja 2018)

Przypominam sobie zeszły rok i czuję jak puchnę z dumy. Tym razem moja liczba obejrzanych filmów nominowanych do Oscarów jest naprawdę zadowalająca. Do kina wybierałam się często i mogę Wam powiedzieć jedno - było warto! Ten rok jest moim zdaniem o wiele lepszy od zeszłego i jeszcze poprzedniego. Ba! Nie pamiętam kiedy ostatnio były tak dobre, różnorodne produkcje wśród nominowanych. Dlatego z czystą przyjemnością przedstawiam Wam moje przemyślenia na temat tegorocznego rozdania nagród.


Najlepszy film

Kojarzycie te filmy, które kręcone są niemal specjalnie pod Oscary? Dramaty, często historyczne, przepełnione patosem, schematami i bohaterami walczącymi o wyższy cel, często związane z tematem władzy w państwie, a najlepiej to biograficzne, za które aktor niemal z automatu dostaje Oscara za rolę? Otóż, w tym roku pojawiły się tylko dwa tego typu tytuły. Jeden to Czas mroku (5/10), moim zdaniem kompletny niewypał. Scenariusz po prostu schematyczny i nudny, czasami skręcający na takie tory, które były nieprawdopodobnie żenujące (jak scena w metrze). Tak, Gary Oldman jest w nim nie do poznania i wspaniale odzwierciedla postać Churchilla, a charakteryzacja robi spore wrażenie. To wciąż jednak film, który powinien ustąpić miejsca chociażby takiej perełce jak Florida Project. Drugi to Czwarta władza (7/10), czyli film po prostu do bólu poprawny. Przyznam, że oglądałam go z większym zaciekawieniem niż Czas mroku, Streep i Hanks stanowią dobrą parę na ekranie, a całość chce nam powiedzieć coś ważnego, ale finalnie to jakoś nie wybrzmiewa i otrzymujemy kolejny film, jakich mnóstwo. Natomiast filmem, który mógłby również być wrzucony do tego worka, ze względu na historyczno-wojenną tematykę, ale wybija się na ich tle oryginalnością jest Dunkierka (8/10). Seans wspominam jako mocno niepokojący, a Nolan wykonał świetną robotę, pokazując nam znane wydarzenia z ciekawej perspektywy. Czymś całkiem odmiennym jest na pewno horror Uciekaj! (7/10). Gatunek przeze mnie znienawidzony, w tym przypadku okazał się powiewem świeżości i intrygującego podejścia do tematu rasizmu. Może nie zupełnie moje kino, ale cieszy jego obecność wśród nominowanych. Później mamy przepiękny wizualnie Kształt wody (8/10). Baśniowy klimat, tematyka odmienności i tolerancji, genialna Sally Hawkins, cudowna muzyka, klasyki kina Hollywood pobrzmiewające w tle - to naprawdę film, który robi wrażenie i zostaje z nami na dłużej. Pewna schematyczność przeszkodziła mi w zakochaniu się w nim jak niegdyś w Labiryncie fauna tego reżysera, ale to na pewno świetne, oryginalne kino. Jest możliwość, że to Kształt wody zgarnie tegoroczną statuetkę i nie miałabym wobec tego obiekcji, ale preferowałabym inne tytuły. Na przykład subtelne, pełne emocji Tamte dni, tamte noce (9/10). Cudowne stadium pożądania, pięknie opowiedziana historia o pierwszej miłości, gdzie wszystko się zgadza - aktorstwo, scenariusz, muzyka, zdjęcia. Ostatnia wizyta w kinie przyniosła znowu pełną satysfakcję, tym razem za sprawą cudownego Lady Bird (9/10). Film o wchodzeniu w dorosłość, przedstawiający prawdziwie więzy rodzinne (piękna relacja matki z córką). Historia działająca szczególnie mocno, jeżeli samemu przeżyło się takie wyrwanie z gniazdka rodzinnego i teraz patrzy się wstecz z rozrzewnieniem i nutką tęsknoty. Na dodatek idealnie wyważony bilans komedii i dramatu, zagrany bez zarzutu. Spore szanse na statuetkę ma oczywiście fantastyczny Trzy billboardy za Ebbing, Missouri (9/10). Genialny scenariusz, zagrany w punkt, wciągający i trzymający w napięciu od początku do końca, łamiący schematy tego typu kina i zadowalający niemal każdego widza. Teraz, może trochę zaskakująco, ale mój tegoroczny faworyt, czyli Nić widmo (10/10). Kino P. T. Andersona uwielbiam nie od dziś, ale oglądanie tego filmu w kinie okazało się niesamowitym doświadczeniem. Całość niektórym wydaje się nudna, dla mnie jest jakoś chorobliwie fascynująca, relacje między postaciami sprawiają, że gdzieś w środku czujesz ciągły niepokój i pragniesz więcej. Scena kłótni po „kolacji-niespodziance” to filmowy majstersztyk, dawno nic nie wzbudziło we mnie takich emocji. Oczywiście, szans na statuetkę Nić widmo raczej nie ma, nie przeszkadza to mi w kochaniu tej produkcji całym serduchem.
Miało być krótko. Aha.

Oscar dla najlepszego filmu najpewniej powędruje do Trzy billboardy za Ebbing, Missouri, ewentualnie do filmu Kształt wody.
źródło

Najlepszy aktor pierwszoplanowy

To kategoria, w której raczej nie mamy co się spodziewać fajerwerków, a szkoda. Statuetka powędruje najpewniej do Gary'ego Oldmana, który wiele razy pokazał, że na nią zasłużył, ale niekoniecznie właśnie za rolę Churchilla. Nie przepadam za tym aktorstwem, które chowa się za masą charakteryzacji. Oldman szarżował i nie wstrzymywał się przed niczym - podźwignął słaby film wyżej, ale wciąż nie jestem przekonana co do jego wygranej. W tym roku najbardziej zasłużył na wyróżnienie David Day-Lewis, który dał nieprawdopodobny pokaz umiejętności w Nici widmo. Trzymajmy kciuki, żeby zapewnienia, że to jego ostatnia rola się nie sprawdziły. Cieszyłaby również statuetka dla Timothee'ego Chalameta, który w Tamte dni, tamte noce miał bardzo trudne zadanie, z którego wybrnął obronną ręką, zadziwiając charyzmą. Daniel Kaluuya poradził sobie z rolą w Uciekaj! bardzo dobrze, jednak mnie nie zachwycił. Z nominowanych nie widziałam Denzela Washingtona.

Oscar dla najlepszego aktora pierwszoplanowego najpewniej powędruje do Gary'ego Oldmana za rolę Winstona Churchilla w Czasie mroku.
źródło

Najlepsza aktorka pierwszoplanowa

Mamy rok naprawdę wspaniałych kobiecych ról w kinie. Nie udało mi się nadrobić I, Tonya, więc na temat Margot Robbie się nie wypowiem (chociaż słyszałam mnóstwo superlatyw). Oscar znajdzie się zapewne na półce Frances McDormand, która w Trzech billboardach za Ebbing, Missouri zagrała niesamowicie. Moim zdaniem będzie to nagroda jak najbardziej zasłużona. Chociaż trochę szkoda Sally Hawkins, która niemą rolą w Kształcie wody potrafiła przekazać taką masę emocji. To w sporej mierze jej zasługa, że film zdobył tak dobre recenzje. Świetna również okazała się Saoirse Ronan, która z roku na rok pokazuje, że nie chce iść po najłatwiejszej linii oporu i wybiera role, które wymagają od niej ciągłych zmian. W Lady Bird jest po prostu prawdziwa i obdarza swoją postać całą masą uroku osobistego. Meryl Streep bardzo dobrze, jak to Streep, ale bez fajerwerków.

Oscar dla najlepszej aktorki pierwszoplanowej najpewniej powędruje do Frances McDormand za rolę Mildred Hayes w Trzy billboardy za Ebbing, Missouri.

źródło

Najlepszy reżyser

Każdy z nominowanych w tej kategorii pokazał, że ma coś do powiedzenia i trzyma się swojego poczucia estetyki. Bardzo cieszy obecność Grety Gerwig, która po latach pisania i współpracy scenopisarskiej z Noah Baumbachem (który początkowo miał wyreżyserować Lady Bird, ale kobieta zdecydowała, że sama się tego podejmie), bierze sprawy w swoje ręce. Już po wcześniejszych scenariuszach, mogliśmy się spodziewać, w którą stronę będzie zmierzała reżysersko, a jeżeli będzie to robić tak precyzyjnie jak przy Lady Bird, to pozostaje nam czekać na kolejne jej tytuły. Nolan nie przestaje nas zadziwiać, wciąż eksplorując nowe gatunki i zostawiając na nich swój ślad. Dunkierka to kawał dobrego, oryginalnego kina wojennego, trzymający w napięciu do ostatnich chwil. Paul Thomas Anderson, czyli perfekcjonista w każdym calu. Podobno w szkole filmowej spędził dwa dni, po których stwierdził, że o wiele więcej się nauczy działając. To jeden z moich ulubionych reżyserów, którego filmy za każdym razem mnie fascynują. Jordan Peele swoim debiutem reżyserskim wkroczył z rozmachem w świat kina (wczoraj zebrał nagrody Independent Spirit za film i reżyserię). Będzie trzeba śledzić jego karierę. Oscar najpewniej powędruje do Guillermo del Toro i dobrze. To reżyser, który już nam pokazał jaki rodzaj kina go interesuje i konsekwentnie podąża wybraną przez siebie ścieżką (czasem z większym, czasem z mniejszym sukcesem).

Oscar dla najlepszego reżysera najpewniej powędruje do Guillermo del Toro za film Kształt wody.
źródło

Najlepszy aktor drugoplanowy

Znowu bardzo mocna kategoria w tym roku. Richard Jenkins daje świetny występ w Kształcie wody, to złożony charakter, który scena po scenie odrywa przed nami kolejną warstwę swojej postaci. Bardzo dobry jest też Christopher Plummer, który wskoczył na miejsce Kevina Spacey (który po aferze, został zwolniony przez reżysera, Ridleya Scotta) w filmie Wszystkie pieniądze świata, gdzie pokazuje się jako człowiek pozbawiony skrupułów i skupiający się tylko na zysku. I Woody Harrelson, i Sam Rockwell są genialni w Trzech billboardach za Ebbing, Missouri. To w ogóle scenariusz, który dał możliwość popisu wielu aktorom. Co do statuetki, pewnie powędruje do Rockwella, miał trochę większą rolę i więcej różnorodnych emocji do zagrania. A moje zdanie? Oczywiście, Oscara podarowałabym panu Willemowi Dafoe. To, co on robi w The Florida Project to po prostu jakaś magia. Pokazuje jak za sprawą niewielkich środków, można oddać całą masę ukrytego przekazu.

Oscar dla najlepszego aktora drugoplanowego najpewniej powędruje do Sama Rockwella za rolę Jasona Dixona w Trzech billboardach za Ebbing, Missouri.

źródło

Najlepsza aktorka drugoplanowa

W przypadku tej kategorii mam trochę problem. Otóż, Oscara zapewne zgarnie Allison Janney, a ja I, Tonya akurat nie widziałam. Chociaż wiem, że aktorką jest świetną i wierzę, że poradziła sobie tak dobrze, jak wszyscy mówią. Octavia Spencer wnosi dawkę energii i humoru do Kształtu wody, ale to wciąż za mało na statuetkę. Lesley Manville jest genialna, w ogóle w Nici widmo był idealny casting. To taka rola, która pod płaszczem zimna i surowości, skrywa kotłujące się gdzieś emocje. Mary J. Blige była bardzo dobra w Mudbound, ale to raczej film, który nikomu nie dał specjalnie zabłysnąć - cała obsada dała równie dobre występy, a dzięki temu ten tytuł okazał się taki wspaniały. Z tych, które widziałam największe wrażenie zrobiła Laurie Metcalf w Lady Bird i to ją najchętniej widziałabym z Oscarem.

Oscar dla najlepszej aktorki drugoplanowej najpewniej powędruje do Allison Janney za rolę LaVony Golden w Jestem najlepsza. Ja, Tonya.

źródło

Najlepszy scenariusz oryginalny

Jak to miło było zobaczyć tutaj The Big Sick, czyli wspaniale napisaną komedię romantyczną! Na wygraną raczej nie ma co liczyć, ale już nominacja to duży zaszczyt. Jeżeli chodzi o resztę nominowanych, to moim zdaniem każdy zasłużył na to miejsce, ale zwycięzca może być jeden i moim zdaniem powinien to być scenariusz do Trzy billboardy za Ebbing, Missouri. A to dlatego, że to historia dała temu tytułowi kopa, możliwości na pokazanie talentów aktorskich i wciągnęła tak wiele osób.

Oscar dla najlepszego scenariusza oryginalnego najpewniej powędruje do Trzy billboardy za Ebbing, Missouri.

Najlepszy scenariusz adaptowany

Tutaj nie widziałam dwóch filmów (The Disaster Artist i Gra o wszystko). Pozytywnie zaskakuje nominacja dla Logana, który był taką miłą odskocznią od masy typowych filmów superbohaterskich. Jednak statuetka powinna powędrować do Tamte dni, tamte noce. Szczególnie, że książkę udało mi się przeczytać i chociaż bardzo mi się podobała, to film moim zdaniem wyciągnął z niej to, co najlepsze i dodał jeszcze więcej uroku i emocji.

Oscar dla najlepszego scenariusza adaptowanego najpewniej powędruje do Tamte dni, tamte noce.

źródło

Szybka przebieżka przez resztę kategorii:
Najlepsza charakteryzacja: Czas mroku
Najlepsza muzyka oryginalna: Alexandre Desplat za Kształt wody
Najlepsza piosenka: „Mystery of love” Sufjan Stevens, Tamte dni, tamte noce (chociaż obawiam się, że może wygrać coś innego - dla mnie każdy inny wybór będzie złym wyborem)
Najlepsza scenografia: Kształt wody
Najlepsze efekty specjalne: Blade runner 2049
Najlepsze kostiumy: Nić widmo
Najlepsze zdjęcia: Blade Runner 2049
Najlepszy dźwięk/Najlepszy montaż dźwięku: Baby driver / Dunkierka
Najlepszy długometrażowy film animowany: Wygra Coco, wolałabym oczywiście, żeby wygrał Twój Vincent

źródło
Zgadzacie się z moimi typami? Oglądacie w ogóle filmy nominowane do Oscarów?
Koniecznie podzielcie się swoimi przewidywaniami ;)

Szukaj w tym blogu

Szablon dla Bloggera stworzony przez Blokotka