sobota, 24 sierpnia 2019

Babskie sprawy - „Good Girls” i „Derry Girls” (Netflix)

Good Girls (2018-)

źródło
Niedawno na Netflixie pojawił się drugi sezon serialu Good Girls. Pierwszy wszedł mi bardzo przyjemnie, oglądałam go już dość dawno, ale jakoś nie było okazji podzielić się opinią. Nawet dobrze wyszło, bo wydaje mi się, że dopiero po tych najnowszych odcinkach mamy jakąś wizję całości. Serial powstaje dla stacji NBC, ale my możemy oglądać go na Netflixie.
Na początku poznajemy trzy główne bohaterki - siostry Beth (Christina Hendricks) i Annie (Mae Whitman) oraz ich przyjaciółkę Ruby (Retta). Beth właśnie się dowiedziała, że jej mąż to zawodowy kłamca i zapomniał jej wspomnieć, że toną w długach, Ruby próbuje zorganizować pieniądze na kurację dla swojej ciężko chorej córki, a Annie stara się wiązać koniec z końcem, pracując w supermarkecie i wychowując nastoletnią córkę. Każda z kobiet potrzebuje zastrzyku gotówki i potrzebuje go szybko. Postanawiają więc napaść na supermarket. Ale to tylko pierwszy krok w kierunku przestępczego życia - okazuje się, że nie jest tak łatwo czysto z tego wyjść, za to każda próba wydostania się pogrąża je głębiej w interesy półświatka.
Pierwszy sezon to była przyjemna rozrywka, którą przyjmowałam w określonych dawkach. Za to kiedy włączyłam drugi to oglądałam już odcinek po odcinku. Zżyłam się w dziewczynami i nie mogłam się doczekać jak skończą się ich problemy. Bo z jednej strony mamy taki trochę kryminał, serial akcji - porachunki z mafią, pranie pieniędzy, nawet sprawy morderstwa, ale z drugiej - to przede wszystkim historia o kobietach. O tym ile potrafią poświęcić, żeby pomóc bliskim, jak znajdują siłę w ciężkich chwilach. I wreszcie o pięknej przyjaźni, w której jeden wieczór spędzamy na obrabowaniu sklepu, a następnego będziemy leżeć razem w łóżku, popijać alkohol i rozmawiać o trudnościach życia rodzicielskiego. Podane w formie jak najbardziej lekkostrawnej dla widza, bez przesadnej egzaltacji - tak z puszczeniem oka, że przyjmiemy zasadę że to wszystko fikcja, więc możemy spodziewać się sytuacji typu umarł, a potem uciekł.
Na dodatek warto wspomnieć o trzech odtwórczyniach głównych ról, dzięki którym te postacie wzbudzają tyle emocji. Mają między sobą świetną chemię i naprawdę łatwo jest uwierzyć, że łączy je prawdziwa przyjaźń. Ja na pewno nie mogę się doczekać ich kolejnych przygód.

Derry girls (2018-)

źródło
Kiedy ostatnio leżałam chora w domu nie miałam ochoty na nic - czy to czytanie czy oglądanie. No najlepiej leżeć plackiem i patrzeć w sufit, bo na niczym nie dało się skupić. Na szczęście włączyłam pierwszy odcinek Derry Girls i nie wiem jakim cudem, ale połknęłam pół sezonu w jeden wieczór. Jak się zapewne domyślacie, nie zajęło mi dużo czasu, żeby nadrobić wszystkie dostępne odcinki.
W pierwszym odcinku poznajemy cztery dziewczyny - Erin (Saoirse-Monica Jackson), mieszkającą z nią kuzynkę Orlę (Louisa Harland), ich przyjaciółkę Clare (Nicola Coughlan) i Michelle (Jamie-Lee O'Donnell). Do tej ostatniej przeprowadza się kuzyn z Anglii i dołącza do paczki. Podczas dwóch sezonów będziemy świadkami wielu wpadek bohaterów i równie licznych prób wyjścia cało z opresji. Musicie jednak wiedzieć, że ta grupka przyciąga kłopoty jak magnes.
Akcja serialu ma miejsce w Irlandii Północnej lat 90tych. Świetnie utrzymany jest klimat czasów, niepokoje związane z ówczesnym konfliktem (znany jako The Troubles). O wszystkich sytuacjach związanym z tłem historycznym dowiadujemy się mimochodem, przy okazji, bo jednak Derry Girls to przede wszystkim opowieść o nastoletnich perypetiach, a kraj po prostu w tym samym czasie przechodzi przemiany. 
Derry Girls to jeden z najzabawniejszych seriali, jakie ostatnio dane mi było zobaczyć. Humor czasami jest dość wulgarny, szczególnie za sprawą Michelle, ale naprawdę przynosi mnóstwo rozrywki. Postacie są mocno zróżnicowane, każda z komediowym zacięciem. Erin z literackimi ambicjami, zupełnie zakręcona Orla, przejmująca się wszystkim Clare, szalona i szukająca kłopotów Michelle i w końcu zagubiony w babskim świecie James. Szczególnie podobało mi się jak została poprowadzona historia tego ostatniego, która ma świetne zamknięcie w drugim sezonie. Paczka głównych bohaterów to mieszanka wybuchowa, z którą nie da się nudzić. Nawet jeżeli ich pobudki są słuszne, to i tak zawsze lądują z ręką w nocniku, dostając za swoje zachowanie rodzicielskie upomnienia.
Mimo komediowego wydźwięku serial porusza także sprawy kontrowersyjne, jak akceptowanie różnych preferencji seksualnych czy różnych religii, ale robi to w bardzo nienachalny i subtelny sposób. Nie będzie nas specjalnie pouczać, po prostu kiedy jedna dziewczyna wyzna, że jest lesbijką, reszta powie „ok” i przejdzie z tym do porządku dziennego. 
Dynamika w paczce nastolatków jest naprawdę na medal, ale są jeszcze dwa środowiska w serialu, o których warto wspomnieć. Przede wszystkim rodzina Erin, która dostarcza kolejną porcję humoru. Ojciec wciąż rugany przez dziadka, ciotka trochę oderwana od rzeczywistości (wiadomo po kim zachowanie odziedziczyła Orla) i matka próbująca trzymać wszystko w kupie. Ach! No i jeszcze wujek, którego wszyscy wolą unikać, bo jest najnudniejszym możliwym towarzystwem (świetnie przedstawiony, dawno kogoś tak nudzącego, a zarazem ciekawego do oglądanie nie widziałam). Drugie środowisko to szkoła prowadzona przez zakonnice, które mają już trochę po dziurki w nosie uczniów. 
Dawno nie widziałam takiej ilości aktorów z komediowymi zdolnościami. Na szczęście scenariusz pozwala im błyszczeć i mam nadzieję, że to nie zmieni się w przyszłych sezonach.


Znacie któryś z tych seriali? 

sobota, 17 sierpnia 2019

Rodzina z wyboru - „Krwawa Róża” Nicholas Eames


*Krwawa Róża*
Nicholas Eames

*Język oryginalny:* angielski
*Tytuł oryginału:* Bloody Rose
*Gatunek:* fantastyka
*Forma:* powieść
*Rok pierwszego wydania:* 2019
*Liczba stron:* 552
*Wydawnictwo:* Rebis

"Każdy, kto walczy sam, dba tylko o siebie. W chwili zagrożenia robi to, czego wymaga ocalenie. Każdy, kto walczy w barwach jakiegoś wielmoży, czeka chwili, by zbiec z pola bitwy za swoim panem, gdy sprawy przybiorą zły obrót. Tymczasem więź pomiędzy członkami grupy była czymś innym. [...] Gdy walczy się obok osób, których życie jest człowiekowi droższe od własnego, poddanie się strachowi najzwyczajniej w świecie nie wchodzi w grę. Dlatego że nic nie jest tak straszne jak perspektywa utracenia grupy."
*Krótko o fabule:*
Pam Hashford ma już dość pracy w podrzędnej spelunce, w której jej głównym zadaniem jest nalewanie piwa sławnym na cały świat najemnikom i wysłuchiwanie pieśni chwalących ich czyny, wyśpiewywanych przez podchmielonych bardów. Gdy w mieście pojawia się najsłynniejsza grupa, prowadzona przez niesławną Krwawą Różę, Tam wykorzystuje pierwszą nadarzającą się okazję, by dołączyć do znanych awanturników jako ich bard. Oto przygoda, której tak desperacko pragnęła – problem w tym, że może się ona zakończyć dwojako: zdobyciem ogromnej sławy albo śmiercią.
- opis wydawcy


*Moja ocena:*
Krwawa Róża to kontynuacja zeszłorocznej premiery, Królów Wyldu (LINK do recenzji). Pierwszy tom przede wszystkim zaskakuje sporą dawką humoru i charakternymi bohaterami w postaci podstarzałych najemników. Druga część dorównuje poprzedniczce i udowadnia, że Nicholas Eames to dla fanów fantastyki nazwisko, które warto zapamiętać.

Na początku spotkał mnie niemały zawód - w centrum wydarzeń znajdzie się Róża i jej grupa o nazwie Baśń, więc nie będzie nam dane przebywać ze znanymi i lubianymi członkami Sagi. Nie znaczy to, że emerytowani najemnicy w ogóle nie występują w drugiej części, ale jest ich niestety dość mało. Eames po prostu zdecydował, że dalsza historia Grandualu lepiej zostanie przedstawiona z perspktywy Baśni i miał oczywiście rację. Kiedy członkowie Sagi spokojnie ogrzewali się przy kominku, grupa Róży zmieniała losy świata.

Naszą narratorką jest Pam, siedemnastoletnia córka dwóch legend świata najemników. Jej ojciec stara się uchronić ją przed pójściem w ślady rodziców i, jak się domyślacie, odnosi porażkę. Pam rzuca pracę w tawernie i rusza w świat jako nowy bard Baśni i to z jej punktu widzenia będziemy obserwowali kolejne wydarzenia. Na szczęście jako bard jest obecna przy najważniejszych i najciekawszych przygodach, więc wszystko poznamy z pierwszej ręki. Nie ma sensu porównywać jej sposobu narracji do tego z Królów Wyldy. Clay Cooper miał całkiem inne motywacje i bolączki, z którymi musiał się zmierzyć. Historia Pam to raczej przykład typowej młodzieżowej coming-of-age story. Dziewczyna będzie przechodzić przemianę w podróży, przeżyje kilka wzlotów i upadków, wychodząc z nich jako dojrzała kobieta.

źródło
Nicholas Eames udowodnił, że ma talent do kreowania charakterów i w Krwawej Róży to potwierdza. Przede wszystkim wie ile znaczy przeszłość każdego z nich i jak wpływa ona na ich zachowanie. Brune, szukający swojej tożsamości, pozbawiony korzeni, Cora, wciąż walcząca z prześladującymi wspomieniami przeżytych traum czy Róża, która niestrudzenie stara się udowodnić, że nie jest tylko córką słynnego Gabriela - każda z postaci jest charyzmatyczna, a poznawanie ich przeszłości było niesamowicie absorbujące. Na dodatek Eames potrafi rzecz niesłychaną - otóż zbiera tę kupę postaci, z których każda jest na swój sposób złamana i boryka się z naprawdę mrocznymi utrapieniami, a później dodaje do nich dawkę humoru. Dlatego podczas czytania nie czujemy się przytłoczeni, a całość wypada raczej lekko i zabawnie, niż może na to wskazywać mrok, kryjący się w postaciach. Nie mogę ominąć tutaj również faktu, że główna bohaterka należy do społeczności LGBT. Nie pamiętam takiego innego przypadku w fantastyce, żeby autor zdecydował się postawić w centrum swojej historii osobę homoseksualną. Dla mnie pomysł na duży plus.

Krwawa Róża, tak jak i Królowie Wyldu, to wciąż dość typowe i schematyczne fantasy. Znowu mamy grupkę bohaterów, którzy muszą uchronić świat przed zemstą głównego antagonisty, w tym przypadku Królowej Zimy. W paczce znajdzie się miejsce dla śmieszkowania, przekomarzania, ale też dzielenia się historiami z przeszłości, lekcji fechtunku i picia na umór. Baśń będzie przemierzać Grandual, a podczas wędrówki znajdziemy sporo czasu na poznanie każdego z nich. Na końcu zaś nastąpi epickie starcie. Oryginalność Eamesa leży jednak w tym, jak kreuje swoje postaci oraz, że mając te wszystkie dość oklepane motywy potrafi (przede wszystkim dzięki poczuciu humoru) wnieść do nich iskrę nowego życia. Na dłużej w pamięci zapadnie pomysł na postać tuszowiedźmy, która potrafi przywołać wytatuowane na ciele, prześladujące ją potwory, ale niezapomniana będzie też historia rodziny zmiennokształtnego. Także konceptów autorowi nie brakuje.

Druga książka Nicholasa Eamesa wypada tak dobrze, jak poprzedniczka. Trochę długo się rozkręca, ma sporo cech typowych dla gatunku, ale niesie ze sobą równie piękne przesłanie, co Królowie Wyldu. Otóż, w kupie siła. Może zapamiętamy imiona tylko poszczególnych bohaterów, ale to umiejętność pracy w grupie, wzajemne zaufanie i wsparcie pozwala wygrywać kolejne wojny. A bohaterowie, którzy zostali porzuceni bądź zranieni przez członków swojej biologicznej familii? Zawsze mogą wybrać sobie nową rodzinę i stworzyć z nią nierozerwalne więzy, co potwierdza historia najemników z Krwawej Róży.

Moja ocena: 8-/10


poniedziałek, 12 sierpnia 2019

„Good Omens” T. Pratchett i N. Gaiman - książka vs. serial

Swego czasu miałam lekkiego świra na punkcie książek Neila Gaimana. Czytałam jedną po drugiej i z każdą kolejną lekturą coraz bardziej go ceniłam. Ostatnią wydaną pozycją, Mitologią nordycką, akurat się rozczarowałam, ale mam jeszcze kilka starszych jego powieści do nadrobienia, łącznie z komiksami o Sandmanie.
Kiedy świat obiegła wiadomość o ekranizacji Dobrego Omena, to bardzo się ucieszyłam. Amerykańscy bogowie, serial na podstawie innej jego książki, przypadł mi do gustu (więcej możecie przeczytać o nim TUTAJ). Był dość pokręcony, zresztą tak samo jak pierwowzór, ale oglądało się naprawdę dobrze. W przypadku Good Omens doświadczymy czegoś zupełnie innego.
Zaznaczam, że przede mną była przygoda z książką i z serialem - właśnie w takiej kolejności udało mi się je poznać w ciągu ostatnich kilku tygodni.
źródło
Jest to coś zupełnie innego od chociażby wspomnianych Amerykańskich bogów dlatego, że mamy do czynienia z pracą wspólną. Zaczęło się właśnie od Gaimana, który inspirując się powieściami/filmami The Jew of Malta Christophera Marlowe, The Omen i Just William Richmala Cromptona napisał niejako parodię tej ostatniej pozycji o tytule: William The Antichrist. Kiedy wysłał szkic książki do Terry'ego Pratchetta, ten zapytał czy może wziąć udział w przedsięwzięciu. Gaiman, jako fan i przyjaciel Pratchetta był propozycją zachwycony i oczywiście się zgodził. Obaj autorzy mieszkali wtedy w Anglii, a pracowali przekazując między sobą kolejne zapiski na dyskietkach (pamiętajmy moi drodzy, że mówimy o circa 1988 roku!). Podsumowując współpracę stwierdzili, że trudno na sztywno oddzielić kto był odpowiedzialny za którą część książki, jednak wspomnieli, że Gaiman bardziej skupił się na Czterech Jeźdźcach, a Pratchett na Adamie i jego przyjaciołach. Finalnie to Terry fizycznie napisał większą część powieści, chociaż sporo pomysłów miało źródło w długich rozmowach telefonicznych, które autorzy często prowadzili.

Także mamy za sobą kilka słów o genezie książki, warto przejść do przedstawienia fabuły. W telegraficznym skrócie: diabeł i anioł wypełniają na przestrzeni wieków zadania na Ziemi, podczas których ich ścieżki często się przecinają. W końcu demon Crowley dostaje za zadanie dostarczyć do wybranej angielskiej rodziny Antychrysta i trzymać pieczę nad jego dojrzewaniem. Obawiając się skutków Apokalipsy, czyli zniszczenia wszelkiego życia na Ziemi, które zdążył już znacznie polubić, postanawia połączyć siły z aniołem Azirafalem i zapobiec nieszczęściu.
źródło

Książka

Jeżeli chodzi o pierwowzór: moim zdaniem bardzo czuć wpływ Terry'ego Pratchetta na całość. Do tej pory czytałam tylko jedną jego powieść (całe lata temu - Kolor magii) i miałam z nią niemały problem. Jakoś wtedy nie przekonał mnie pokręcony humor autora i chociaż ogólnie książka mi się spodobała to nieszczególnie zachęciła do dalszego czytania Świata Dysku. Prawdą jest, że z wiekiem człowiek zaczyna doceniać trochę inne aspekty literatury i cóż, teraz ten zabawny koloryt bardzo mi się spodobał. To nadal specyficzny humor, ale tym razem naprawdę polubiłam inteligentny dowcip Pratchetta.
Fabuła rozwijała się w ciekawy, często zaskakujący sposób, całość idzie do przodu raczej mozolnie, pozwalając sobie na liczne zboczenia z głównej ścieżki. Wprowadzenie kilku głównych postaci było świetnym pomysłem, przeskakiwanie między ich historiami okazało się absorbujące. Problematyczne natomiast były częste nawiązania do sytuacji i bohaterów niemal zupełnie niezwiązanych z główną akcją. Czasem lekturze towarzyszyło lekkie zdezorientowanie, zdawało mi się, że nie potrafię śledzić fabuły, a zaraz okazywało się, że dany fragment to tylko dygresja, która wnosi małe ziarenko do całości. Kiedy już się przyzwyczaiłam do tych anegdotek to nawet je polubiłam, ale potrzebowałam trochę czasu na zasymilowanie się z nimi. Trzeba przyznać, że jest ich naprawdę sporo jak na tak niewielką powieść.
Na koniec dodam, że podczas czytania miałam wrażenie, że nijak nie jest to materiał na serial. Także tym bardziej chciałam zobaczyć jak twórcy z tego zadania wybrnęli.

Serial

Książka Dobry Omen została napisana przez dwa głośne nazwiska z grona twórców fantastycznej literatury, także nic w tym dziwnego, że wiele osób pragnęło ją zekranizować. Jednym z zainteresowanych reżyserów był Terry Gilliam, a w głównych rolach planował obsadzić Johnny'ego Deppa i Robina Williamsa (mówimy o początkach lat dwutysięcznych).
Nad wersją, którą możemy teraz oglądać pieczę trzymał Neil Gaiman, który zaznaczył w wielu wywiadach, że chciał przede wszystkim stworzyć coś, co spodobałoby się Terry'emu, który zmarł w 2015 roku. Podobno blisko końca swoich dni napisał do Neila list ze zdaniem: Please do this for me (pl: Proszę, zrób to dla mnie). Kiedy Gaiman wrócił z pogrzebu od razu usiadł do pisania scenariusza.
Za reżyserię odpowiedzialny został Douglas Mackinnon (na koncie ma takie tytuły jak Doctor Who czy Outlander). Natomiast wśród obsady pojawiły się same perełki brytyjskiego aktorstwa. Przede wszystkim główna dwójka: Michael Sheen i David Tennant. Na drugim planie równie ciekawie. Warto wspomnieć, że wiele z tych osób to Neil Gaiman zachęcił do współpracy, m.in. napisał do Jona Hamma czy chciałby zagrać Gabriela, na co aktor odpisał krótkim: Tak.
Całość składa się z sześciu odcinków i, o dziwo, naprawdę trzyma się kupy z wydarzeniami znanymi z książki. Serio, moim zdaniem w sporym stopniu oddaje klimat pierwowzoru, z dziwacznym humorem, ale także większością wydarzeń. Nawet wiele dygresji z książki zostało zachowanych w ekranizacji. Wychodzi na to, że czasami warto oddać pisanie scenariusza w ręce człowieka odpowiedzialnego za pierwotną historię.
źródło

Książka a serial

Jeżeli miałabym porównać książkę do serialu to powiem Wam tyle: one świetnie ze sobą współgrają. Oczywiście, polecam Wam zacząć od papierowej wersji, poznać klimat tej historii i przejść ją z uśmiechem na twarzy. Mam wrażenie, że odwrotna kolejność sporo odbierze książce. Chociaż może ktoś próbował poznawać przygody anioła i demona właśnie zaczynając od serialu i jest z tego powodu zadowolony? Dajcie znać.
W serialu zostało zastosowanych kilka świetnych chwytów, żeby wzbudzać ciekawość a zarazem trzymać się oryginału. Przede wszystkim wprowadzono postać narratora-Boga, któremu głosu użyczyła genialna Frances McDormand. To dzięki niemu tak gładko przejdziemy między różnymi anegdotkami. Dodatkowo, główną odczuwalną dla mnie różnicą, była waga postaci Crowleya i Azirafala. W książce pełnią faktycznie ważną rolę, ale to w serialu są naprawdę na pierwszym planie. I chwała niebiosom, bo Tennant i Sheen to wybuchowa mieszanka, której nie da się nie kochać. Obaj nadają swoim postaciom taką masę charakteru, że nie można mieć ich dosyć. Na szczęście Gaiman zaspokoił spragnionych widzów i dołożył w trzecim odcinku całą sekwencję opowiadającą historię ich relacji na przestrzeni wieków - nie było tego w książce, a ogląda się z czystą uciechą. W serialu sporo miejsca poświęcone także zostało mieszkańcom piekła i nieba. Przede wszystkim całkiem nowa postać Gabriela (wspaniale oddana przez przezabawnego Hamma), ale także sekwencja w ostanim odcinku została dopisana na potrzeby serialu. Podobno elementy związane z archaniołem Gaiman z Pratchettem wypracowali na rzecz zaplanowanej kontynuacji, która nie ujrzała światła dziennego.
Natomiast w drugą stronę - z serialu został wycięty wątek z tymi drugimi jeźdźcami, pojawiło się też kilka zmian w treści (zabawa Ich czy kolor włosów Crowleya), a niektóre anegdoty zostały pominięte.

Neil Gaiman i Terry Pratchett, źródło

Muszę przyznać, że i przy książce i przy serialu bawiłam się przednio. Uważam, że pierwowzór momentami jest zbyt chaotyczny, a ekranizacja tak bardzo skupia się na głównej dwójce bohaterów, że po macoszemu traktuje resztę wątków, ale całościowo to prawdziwa perełka dla fanów tego dziwnego humoru. Natomiast dla fanów fantastyki punkt obowiązkowy, najlepiej w kolejności: książka -> serial.

wtorek, 6 sierpnia 2019

„Notre Dame de Paris” (Teatr Muzyczny w Gdyni)

Och, jak dobrze czasami być ignorantem!
Ogólnie uważam się za fankę musicali, jednak z naciskiem na ich filmowe adaptacje. Z teatrem muzycznym najczęściej mam styczność we wrocławskim Capitolu, ale jakoś ciężko mi się wybrać do chociażby warszawskich teatrów Rampa czy Roma. Natomiast dziwnym sposobem w Teatrze Muzycznym w Gdyni byłam już drugi raz, chociaż mam troszeńkę dalej. Ciężko jednak rywalizować z muzyczną adaptacją Wiedźmina, natomiast o premierze Notre Dame de Paris swego czasu było bardzo głośno (w dobrym tego słowa znaczeniu). Problem (a raczej jego brak) polegał na tym, że wyłączając kilka powszechnie znanych faktów miałam niewielką wiedzę o tym musicalu. Historia dzwonnika była mi znana jedynie z animacji Disneya (tak, książka Katedra Marii Panny w Paryżu Victora Hugo wciąż leży nieprzeczytana na  półce), a co do pierwowzoru francuskiego to kojarzyłam tylko Belle w wykonaniu Garou. Także przyznaję, jestem ignorantką. Ale podejrzewam, że dzięki temu spektakl Notre Dame de Paris w Gdyni okazał się dla mnie tak wspaniałym doświadczeniem.
źródło
Po raz pierwszy na tak dużym spektaklu udało mi się zdobyć miejsce w pierwszym rzędzie. Zazwyczaj wiąże się to z lekkim stresem - a co, jeżeli scena będzie na tyle podwyższona, że trzeba będzie zadzierać głowę; a co, jeżeli stracimy obraz całości, bo będziemy za blisko? Okazało się jednak, że to miejsce było strzałem w dziesiątkę! Od początku jesteśmy tak blisko akcji, że nie da się od niej zdystansować, ciągle jesteśmy zaabsorbowani wydarzeniami na scenie. Na dodatek widać jak na dłoni twarze aktorów, które dodają ekstra dawkę emocji do wydobywanych dźwięków, muzyki i ruchu, a odbiór całości dużo na tym zyskuje. Mam wrażenie, że oglądanie z dalszych rzędów może skutkować utratą sporej dawki zabawy.

Zacznijmy jednak od historii. Przyznam, że ciekawym doświadczeniem było podejście do musicalu tak nieprzygotowanym. Fabuła znana z Dzwonnika z Notre Dame szybko idzie w niepamięć, a zdanie o różnych postaciach trzeba na bieżąco przewartościowywać. Dla mnie był to duży plus, bo mogłam z ciekawością śledzić poszczególne losy bohaterów, nie wiedząc co ich czeka w kolejnym kroku. Zdecydowanie to historia bardziej mroczna i smutna niż myślałam, o ludzkich namiętnościach, o pożądaniu, które niesie ze sobą niszczycielską siłę. Zawsze uważałam, że Frollo to jeden z najciekawszych antybohaterów, postać tragiczna, targana tak ludzkimi uczuciami - kocha i nienawidzi jednocześnie. Najsłabiej fabularnie wypada historia miłosna Esmeraldy i Phoebusa. Tak naprawdę nie wiemy skąd się to uczucie wzięło i co je podtrzymuje. W ogóle fascynacja Esmeraldą w musicalu wydaje się trochę wyssana z palca, bo oprócz tego że jest urodziwa to nie widać w niej nic nadzwyczajnego. Jednak wina za wszelkie niedociągnięcia fabularne powinna być zrzucona raczej na twórców oryginału.

źródło
Dochodzimy tutaj do kolejnego plusa mojej ignorancji. Przez to, że nie wiedziałam wiele o musicalu mogłam przeżywać go po raz pierwszy, a okazało się, że to po prostu kopia francuskiej produkcji. Tworzyły ją nawet te same osoby, więc scenografia i kostiumy są przeniesione jeden do jednego. Także jeżeli mamy się czepiać ubogiego wystroju sceny to pretensje powinny być raczej skierowane do oryginalnych twórców. Ja w sumie lubię ubogą scenografię, w której pomysł zastępuje prawdziwy przedmiot. Tym razem ogromna ściana katedry wystarczyła do opowiedzenia historii.

Szczerze powiedziawszy, nie traktuję Notre Dame de Paris jako zwykłego musicalu. Moim zdaniem to po prostu widowisko, któremu bliżej do koncertu. Fabuła może nie jest tutaj najważniejsza, momentami wydaje się tylko pretekstem do zaśpiewania kolejnej piosenki. To chyba też pierwszy widziany przeze mnie musical, w którym jeden utwór przechodził automatycznie w kolejny - także poza słowem śpiewanym dialogu nie doświadczyliśmy. Tym bardziej ciężko oceniać Notre Dame de Paris jako spektakl. Fabuła była na dalszym tle, a aktorzy w musicalu grają zupełnie inaczej, bo tutaj ton głosu wydaje się najważniejszy.

Jeżeli chodzi o aktorów/wokalistów to mam do powiedzenia tylko jedno - Jan Traczyk! Już pierwsze minuty sprawiły, że został moim ulubieńcem, a wykon Po nieba kresy pięły się katedry zostaje w głowie na długo po zakończeniu spektaklu. Ogólnie cała obsada daje radę. W pierwszym akcie miałam trochę problem z Frollo (Piotr Płuska), ale później sporo zyskał w moich oczach i został jednym z ulubieńców. Świetnie poradzili sobie także Janusz Kruciński jako Quasimodo i Krzysztof Wojciechowski jako Clopin. Maciej Podgórzak był poprawny, ale mam wrażenie że Phoebus to najsłabiej rozpisana postać, toteż wypada dość płasko w porównaniu z resztą obsady. Ewa Kłosowicz śpiewająco wyszła z zadania, jednak dla mnie jej bohaterka, Esmeralda, również miała słabiej nakreślony charakter, o czym wspomniałam wcześniej.

źródło

Na koniec wspomnę o największym plusie i minusie produkcji. Zacznijmy od wady - tutaj mam na myśli tłumaczenia tekstu, które momentami naprawdę raziły w uszy. Za to niezaprzeczalną zaletą Notre Dame de Paris jest cała załoga tancerzy/akrobatów. Wspaniale oddają klimat, pokazują całą masę talentu, wszystko robią na sto procent, a ich energia wręcz bucha w twarz widzom z pierwszego rzędu. Trudno nie wspomnieć tutaj o cudownych pokazach tanecznych w Dręczy mnie czy układu akrobatycznego z podwieszonymi pod sufitem dzwonami. Naprawdę mam wrażenie, że spora zasługa sukcesu musicalu tkwi właśnie w tych momentach kiedy tancerze podkręcają tempo całości i to dzięki nim nie przeszkadza nam taka ilość śpiewanych ballad. Równowaga w tym wypadku jest najważniejsza.

Cieszę się, że moje pierwsze spotkanie z Notre Dame de Paris nastąpiło właśnie w Teatrze Muzycznym w Gdyni. Cudownie było być świadkiem tego widowiska, aktorzy i akrobaci spisali się na medal. Ciekawa jestem jak wypada w konfrontacji z francuską wersją, ale póki co nie mam zamiaru robić porównania. Wolę pozostawić w pamięci świetne polskie przedstawienie.


Szukaj w tym blogu

Szablon dla Bloggera stworzony przez Blokotka