piątek, 22 stycznia 2021

Seriale do obejrzenia w jeden weekend, część druga

Już kiedyś pisałam o miniserialach, które można obejrzeć podczas jednego weekendu, do wpisu odsyłam -> TUTAJ. Tym razem wszystkie tytuły to zeszłoroczne premiery.


Normalni ludzie (2020), reż. Lenny Abrahamson i Hettie Macdonald -> HBO GO

liczba odcinków: 12

Książka autorstwa Sally Rooney Normalni ludzie, wydana w Polsce w zeszłym roku, wzbudziła sporo kontrowersji wśród czytelników. Z każdej strony bombardowały mnie sprzeczne opinie: „najlepsza książka tego roku”, na przemian z: „największe rozczarowanie roku”. Miałam ją już nawet w koszyku podczas zakupów, ale w ostatnim momencie stwierdziłam, że może nie jest warta mojej uwagi. Jednak, kiedy na HBO GO pojawiła się ekranizacja, postanowiłam dać jej szansę.

Marianne (Daisy Edgar-Jones) i Connel (Paul Mescal) chodzą do tego samego liceum w małej mieścinie północno-zachodniej Irlandii. Ona izoluje się od kolegów, on ma sporą paczkę znajomych. Chociaż na korytarzach szkolnych nie zamieniają ze sobą nawet słowa, to po zajęciach zaczynają się spotykać i budować wspólną relację.

Pierwszy odcinek od razu uświadomił mi, że fabuła Normalnych ludzi nie będzie szła w stronę, której się spodziewałam. Romans nie zostanie ukazany jako słodkie, romantyczne pierwsze zauroczenie, a nastolatkowie nie będą infantylni. Wręcz przeciwnie z ekranu bije emocjonalne napięcie i melancholia, pięknie podkreślana od początku przez scenerię chłodnych krajobrazów Irlandii. Spora zasługa sukcesu serialu tkwi w sprawnym montażu, dobrze dobranej muzyce, pięknych ujęciach i świetnie wykonanej pracy aktorskiej. Brawa należą się duetowi reżyserskiemu, bo Lenny Abrahamson i Hettie Macdonald stworzyli serial, który w swojej prostocie i momentach ciszy potrafi wywołać lawinę emocji (związek tej pary najmocniejszy wydaje się nie podczas licznych scen łóżkowych, ale kiedy patrzą na siebie przez ekran laptopa). Zresztą budowanie odpowiedniego klimatu, to mocna strona reżysera, Lenny'ego Abrahamsona. Pokazał już na co go stać we wcześniejszych filmach: Frank i Pokój. Normalnymi ludźmi potwierdza, że jest twórcą, którego karierę warto śledzić. Serialowa historia może jest miejscami nierówna, czasami wciąga bardziej, a czasami mniej, ale potrafi widza zahipnotyzować i zaangażować emocjonalnie. Normalni ludzie sprawili, że czułam się jak nastolatka przeżywająca wszystkie wzloty i upadki burzliwej relacji. Chemia między Marianne a Connelem jest niezaprzeczalna i elektryzująca, a aktorzy poradzili sobie z niełatwym materiałem rewelacyjnie. Oprócz historii miłosnej, która gra tutaj pierwsze skrzypce, pojawia się wątek nierówności społecznych. Marienne pochodzi z bogatej rodziny, nie musi martwić się gdzie zamieszka na studiach i czym zapłaci za czynsz, Connel natomiast ciągle myśli, jak pogodzić studia z kilkoma pracami dorywczymi. W tej relacji jednak nie ma podziału na stronę beztroską i tą obarczoną problemami, oboje walczą ze swoimi demonami, a sprawnie poprowadzone wątki poboczne dają nam w pełni zarysowane sylwetki psychologiczne. Normalni ludzie to serial zaskoczenie, który oglądałam z przejęciem i całą masą emocji, a dodatkowo zachęcił mnie do przeczytania książki, chociaż teraz boję się, że nie dorówna ekranizacji.

 

Gambit królowej (2020), reż. Scott Frank -> Netflix

liczba odcinków: 7

O tym serialu powiedziano już zapewne wszystko. Zaraz po pojawieniu się na platformie Netfliksa wszyscy go oglądali, wszyscy o nim pisali i wszyscy go polecali. Ja na szczęście rzuciłam się na niego zaraz po premierze, zanim jeszcze zrobił się wokół niego taki szum i mogłam podejść do niego z niczym niezmąconym nastawieniem. Czy jest w takim razie wart tych wszystkich zachwytów?

Młodziutka Beth Harmon (Anya Taylor-Joy) trafia do sierocińca, w którym dzieciom podaje się leki na uspokojenie, od których dziewczyna szybko się uzależnia. Tam też – podczas partyjek z pracującym w sierocińcu woźnym, który szybko odkrywa, że ma przed sobą prawdziwy talent – zaczyna się jej przygoda z szachami.

Jest taki jeden element, który sprawia, że ciężko nie dać się wciągnąć w świat serialu, jest nim Anya Taylor-Joy w głównej roli. Aktorka, którą na początku 2020 roku widziałam w filmie Emma, tutaj pokazuje zupełnie inną stronę, ale równie intensywnie przykuwa uwagę widza. To naprawdę świetny casting, a Anya z lekkością pokazuje wszystkie strony charakteru Beth i trudno odwrócić wzrok od jej przenikliwego spojrzenia. Sposób, w jaki patrzy na szachy sprawia, że i widz zaczyna fascynować się tą grą. Będąc już przy tym temacie, nie mogę pominąć faktu, że ważne miejsce w obsadzie zajmuje także Marcin Dorociński, grający tutaj rosyjskiego arcymistrza szachowego i wypada w tej roli bardzo dobrze. Zwłaszcza biorąc pod uwagę skontrastowaną energię obu postaci. Serial jest świetnie napisany, każdy odcinek jest wciągający, niezależnie od tego, którego etapu życia Beth dotyczy. Do tego zdjęcia, muzyka, scenografia i charakteryzacja świetnie spełniają swoją rolę, sprawnie przenosząc nas w przeszłość. Chyba większość widzów oglądając rozgrywki w Gambicie królowej, była też w głębokim szoku, że turniej szachowy można pokazać w tak emocjonujący sposób. Dopracowany montaż i sprawne pokierowanie emocjami widza sprawiają, ze ciężko nie kibicować Beth w drodze na szczyt. Ciekawym pomysłem było też połączenie geniuszu dziewczyny z nałogiem i jej skomplikowanymi relacjami z „nową” mamą czy znajomymi przygotowującymi ją do kolejnych turniejów. Obserwujemy problemy Beth z nawiązywaniem i utrzymywaniem relacji z ludźmi, wynikające z wydarzeń w dzieciństwie, a jednak jej pasja do gry w szachy sprawia, że patrzymy na nią jak na osobę silną i pewną swych umiejętności. Z wszystkich opisanych tutaj seriali to Gambit królowej mogę polecić każdemu, bo jest po prostu porządnie zrealizowany. Co nie znaczy, że jest najbliższy mojemu sercu. 


Bridgertonowie (2020) -> Netflix

liczba odcinków: 8

Pierwszy raz ten serial wzbudził moje zainteresowanie, kiedy o książkach Julii Quinn wspomniała mi autorka bloga Kochajmy książki. Rozrywkowy romans z akcją rozgrywającą się na początku XIX wieku  brzmi jak coś, co mogłoby mi się spodobać, ale stwierdziłam, że wstrzymam się z czytaniem książki i poczekam na serial. Nie znałam wcześniej żadnej recenzji ani nawet opisu fabuły, podeszłam do tego tytułu bez sprecyzowanego nastawienia i spędziłam milutkie kilka godzin w jego towarzystwie.

W Londynie zaczyna się kolejny sezon towarzyski, na którym debiutuje m.in. piękna Daphne Bridgerton (Phoebe Dynevor), a w międzyczasie do miasta wraca niechętny małżeństwu książę Simon Basset (Regé-Jean Page). Wszelkie intrygi, romanse i skandale dworskie opisuje tajemnicza Lady Whistledown w swojej rozchwytywanej broszurze.

Po oglądnięciu ostatniego odcinka zerknęłam na Filmweb i byłam mocno zaskoczona bardzo słabą oceną jak na typowy guilty pleasure w okolicach premiery. Szybko zerknęłam na komentarze i sprawa się wyjaśniła  pełno tam oskarżeń o brak ścisłości historycznej, bo „jak może Afroamerykanin grać angielskiego księcia?”. Chyba się ludzie zapędzili, bo Bridgertonowie nawet nie starają się pozorować na serial historyczny. Cała otoczka kostiumowa i scenograficzna tworzy piękne tło, ale absolutnie twórcy nie silą się na zgodność z historią. Otóż Bridgertonowie to typowy serial rozrywkowy. W pierwszym sezonie wszystko kręci się wokół historii miłosnej młodej panny na wydaniu, Daphne i wycofanego księcia, Simona. To naprawdę romans pełną gębą, z pomysłami udawania związku, przyjaźni przekuwanej w miłość, pożądaniem i wydumanymi bolączkami. Chemia między bohaterami sprawia, że ogląda się to bardzo przyjemnie. Do tego ważnym wątkiem jest oczywiście tożsamość Lady Whistedown, takiej ówczesnej wersji Plotkary, która wydaje swoją broszurkę z najbardziej pikantnymi nowinami ze świata wyższych sfer. Mając to wszystko na uwadze  nie jest to bardzo dobry serial, ale ogląda się go nader przyjemnie. Szczególnie, jeżeli jest się fanem pięknych kostiumów, wzniosłych uczuć i banalnych historii. To także plejada świeżych aktorów, na których miło się patrzy, a w tle słychać co jakiś czas głos kultowej Julie Andrews. Nie nastawiając się na nic wielkiego, można zostać miło zaskoczonym.

Gwoli ścisłości: wiem, że to nie miniserial, ale akurat niedawno go widziałam, na razie ma tylko 8 odcinków, więc stwierdziłam, że go tutaj wcisnę.


Mogę cię zniszczyć (2020), reż. Sam Miller, Michaela Coel -> HBO GO

liczba odcinków: 12

Właściwie nie jestem pewna, gdzie pierwszy raz usłyszałam o tym serialu. Wiem, że kiedy w końcu wpadł mi w oko podczas przeglądania oferty na HBO GO, miałam w głowie informację, że warto się z nim zapoznać. Po obejrzeniu pierwszego odcinka wiedziałam już, że to coś zdecydowanie świeżego wśród oferty serialowej.

Arabella (Michaela Coel) zyskała sławę wydając książkę, składającą się z jej postów z Twittera. Teraz jest w trakcie pisania kolejnej powieści, na którą podpisała kontrakt z wydawnictwem. Pewnej nocy postanawia zostawić pracę nad książką i wybrać się na imprezę, gdzie staje się ofiarą napaści seksualnej.

Serial został napisany i wyreżyserowany przez odtwórczynię głównej roli  Michaelę Coel. Nie jestem w stanie pojąć jak w jednej osobie może pomieścić się taki talent, to dość rzadko spotykane, żeby człowiek sprawdzał się w tylu rolach równocześnie. Na pewno dzięki objęciu najważniejszych funkcji przy tworzeniu serialu Michaela mogła być pewna jednej rzeczy  Mogę cię zniszczyć jest mocno autorskim tytułem, zgodnym z tym, co sobie artystka założyła. To zdecydowanie najbardziej zaskakujący serial, jaki ostatnio widziałam. Człowiek myśli, że wie, dokąd zmierza akcja, widzi przynajmniej kilka ścieżek, a później przychodzi Michaela Coel i wszystkie domysły biorą w łeb. Oryginalne podejście do budowania fabuły, do rozwoju bohaterów sprawia, że niczego nie możemy być pewni, a zaskoczenie czeka na każdym kroku. Dodatkowo, oglądanie tego serialu wprowadza widza w poczucie dyskomfortu, zachowania bohaterów momentami uwierają, ale jednocześnie wierzymy w ich autentyczność. Temat rape culture został przedstawiony z intrygującej strony, serial otwiera oczy na wiele zachowań, które niektórzy mogą uważać za normalne. Postać oprawcy nie jest stereotypowo zła, będziemy mieli do czynienia z gwałcicielem próbującym się oczyszczać, bo „nie wiedział, że źle robi” i pozującym na tego skrzywdzonego. Każdy odcinek pokazuje nam trochę inny kontekst zagadnienia, pojawia się bardzo ciekawe spojrzenie na media społecznościowe, współczesne przyjaźnie i to, co ludzie ukrywają nawet przed samym sobą. Czasami łatwiej wierzyć, że dane wydarzenie nie było napaścią seksualną, bo wtedy nie czujemy się jako ofiara  to kolejny eksploatowany wątek w Mogę cię zniszczyć. Dla mnie pozostanie to bardzo oryginalne spojrzenie na temat zgody na seks, rape culture i radzenia sobie z traumą. I od teraz na pewno będę śledzić dalszą karierę Coel.


Tacy właśnie jesteśmy (2020), reż. Luca Guadagnino -> HBO GO

liczba odcinków: 8

Luca Guadagnino to reżyser głośnego hitu Tamte dni, tamte noce z młodym Timothéem Chalametem w roli głównej. Film ten podzielił widzów, ale ja należę zdecydowanie do jego zwolenników. Do tego serialu zachęciło mnie już samo nazwisko reżysera i zupełnie nie wiedziałam w co się pakuję włączając pierwszy odcinek.

Fraser (Jack Dylan Grazer) przenosi się do bazy wojskowej Stanów Zjednoczonych we Włoszech, gdzie jego mama obejmuje wysokie stanowisko. Chłopak zaprzyjaźnia się z sąsiadką, Caitlyn Harper (Jordan Kristine Seamón).

Pierwszy obejrzany w tym roku serial, ale gdyby załapał się do puli 2020 to musiałabym go jakoś wcisnąć do rankingu najlepszych seriali zeszłego roku. Tacy właśnie jesteśmy składa się z ośmiu dość długich odcinków, których akcja rozpoczyna się w momencie przyjazdu Frasera do bazy wojskowej. Chłopak jest typem outsidera, który ma swoje spojrzenie na świat i nie chce się podporządkować panującym zasadom. Jego ekscentryzm szybko przyciąga uwagę Caitlyn  dziewczyny, która do tej pory była zapatrzona w swojego ojca-żołnierza i podążała wytyczoną przez niego ścieżką. Pięknie się ogląda jak te dwie postacie się w serialu poznają, łączą, przenikają, uczą nawzajem, a ich relacja jest żywa i nieoczywista. Luca ma niesamowitą zdolność do eksploracji młodości, pokazuje ją z całą bezczelnością i bez owijania w bawełnę. Imprezy są odpowiednio mocne, zachowanie nastolatków kontrowersyjne. Dzieciaki poszukują własnej tożsamości, zakochują się, zaprzyjaźniają, a wszystko to jest piękne, nawet jeżeli miejscami brutalne i bardzo niegrzeczne. Reżyser wspominał, że Tacy właśnie jesteśmy to tak naprawdę bardzo długi film, pokrojony na części. Widać, że dzięki temu Luca mógł w tej historii pozwolić sobie na dłużyzny, przeciągnięte chwile ciszy, które ogląda się z niegasnącą uwagą, bądź na to, że pierwszy odcinek jest odtworzony ponownie w drugim, tylko z innego punktu widzenia, co okazało się świetnym zabiegiem. Ścieżka dźwiękowa podczas oglądania wydawała się dobra, ale myślałam, że nie powtórzy się moje uwielbienie, które odczuwałam do piosenek z Tamtych dni, tamtych nocy. A jednak! Znowu siedzę i męczę soundtrack z piosenką Time will tell na ciągłym odtwarzaniu. Przy okazji warto wspomnieć, że sporo jest tutaj podobieństw ze wspomnianym filmem, ale mam wrażenie, że Tacy właśnie jesteśmy jest jednak o oczko bardziej odważne od Tamtych dni, tamtych nocy. Bohaterowie są też mocniej zarysowani. Może to kwestia tego, że w serialu jest jednak więcej czasu na eksplorację charakterów. Fraser jako główna postać to na pewno ciekawy wybór, potrafi widza mocno zirytować, ale z czasem coraz bardziej fascynuje, a wszystkie te cechy, które uważamy za negatywne sprawiają, że w całej tej ekscentryczności wierzymy w jego autentyczność. Zresztą wszyscy bohaterowie są tutaj warci docenienia, bo każdy z nich jest na swój sposób intrygujący i wnosi coś świeżego i ciekawego do serialu. Luca zdecydowanie oddaje sprawiedliwość swoim postaciom, będąc przy tym empatycznym obserwatorem i to sprawia, że serial jest taki rewelacyjny.



Z krótkich seriali oglądałam w zeszłym roku również Ratched, ale raczej wyrzuciłam go z pamięci. Oprócz pięknych kadrów i świetnych aktorek w głównych rolach niewiele jest tam ciekawej treści. Dla mnie to kolejny raz, kiedy Ryan Murphy przestrzelił, bo pomysł był intrygujący, a wykonanie pozostawia sporo do życzenia. 

A Wy jakie miniseriale polecacie?

wtorek, 12 stycznia 2021

„Dziewczyny znikąd” Amy Reed – solidarnie z dziewczynami

„Dziewczyny znikąd
Amy Reed

Gatunek: literatura młodzieżowa
Rok pierwszego wydania: 2017
Liczba stron: 456
Wydawnictwo: Poradnia K

To się nazywa „manosfera”. Tak zwani artyści podrywu, którzy wymieniają się poradami dotyczącymi manipulowania kobietami. Nazywają to „ruchem praw mężczyzn”, ale generalnie zwyczajnie nienawidzą kobiet.

Opis wydawcy
Kiedy Grace dowiaduje się, że mieszkająca wcześniej w jej nowym domu Lucy Moynihan została wykluczona ze społeczności i uciekła z miasteczka, bo miała oskarżyć grupę popularnych miejscowych chłopaków o gwałt, postanawia zawalczyć o sprawiedliwość. Wraz z przyjaciółkami zakłada anonimowe zrzeszenie dziewcząt w Prescott High, które ma się przeciwstawić seksizmowi i kulturze gwałtu wszechobecnej w lokalnej szkole, m.in. poprzez aktywny bojkot wszelkich kontaktów intymnych z mężczyznami. Wkrótce idea przeradza się w ogromny ruch feministyczny, który ma realną moc zmieniania rzeczywistości.


Moja recenzja

W grudniu zeszłego roku poprosiłam partnera o wybranie dla mnie kolejnej lektury. Bez chwili zastanowienia wskazał właśnie tę nowość w domowej biblioteczce – skierowaną do młodzieży książkę autorstwa Amy Reed Dziewczyny znikąd. Chociaż w okresie świątecznym nie miałam zbyt dużo czasu na czytanie, to zaraz po powrocie z rodzinnych spotkań wręcz połknęłam tę książkę właściwie za jednym podejściem. Patrząc wstecz to była zdecydowanie idealna lektura na zwieńczenie 2020 roku.

Historia zaczyna się od przedstawienia sylwetek trzech głównych postaci – uczennic lokalnego liceum. Każda z nich boryka się ze swoimi problemami, które do banalnych nie należą. Na swoje bohaterki Amy Reed wybrała nad wiek dojrzałe i w różny sposób doświadczone przez życie dziewczyny, szybko sprawiając, że wierzymy w ich autentyczność. Klucz do sukcesu tkwi również w krótkich opisach ich codzienności, które pomagają nam poznać ich charaktery i sprawiają, że trzymamy kciuki za ich sukces. Pierwszą poznajemy Grace, która dopiero sprowadziła się do miasteczka, jest cichą i łagodną osobą, której brakuje uwagi ze strony rodziców, zajętych przeprowadzaniem zmian w religijnej społeczności. Kolejną bohaterką jest Rosina, Latynoska pozująca na ostrą babkę, która ma niewyparzony język i umie walczyć o swoje, kiedy pojawi się taka potrzeba. Boryka się z ciężką sytuacją w domu i poświęca dużo czasu dla dobra rodziny, pracując razem z matką w meksykańskim barze. Ostatnia jest Erin, dziewczyna z zespołem Aspergera, ogromna fanka Star Treka, zaintrygowana wszystkim, co związane z biologią i oceanem. Ta dość osobliwa i tak bardzo różniąca się od siebie trójka szybko znajduje wspólny język i cel.

Dziewczyny znikąd to książka młodzieżowa, zatem spodziewałam się lekkiego stylu, nastoletnich problemów i dość szybkiej lektury. Jednak czekało mnie tutaj sporo zaskoczeń. Styl autorki faktycznie należy do lekkich, ale sama treść sprawiała, że brnie się przez tę historię ze sporym ciężarem emocjonalnym. Nastoletnie miłostki pojawiają się tu raczej w tle i daleko im było do jakichś utartych schematów. Książkę czyta się szybko, ale przede wszystkim dlatego, że czytelnik bardzo chce się dowiedzieć, czy głównym bohaterkom uda się osiągnąć swój cel, w ich walce o sprawiedliwość. Autorka Dziewczyn znikąd wzięła to, czego po literaturze młodzieżowej oczekujemy i wyniosła to na wyższy poziom.

źródło

Przyszedł czas, żeby przejść do głównego tematu, który jest najmocniejszą stroną książki i dzięki któremu trafiła ona na moją listę najlepszych lektur zeszłego roku. Centralnym punktem powieści jest założenie klubu, którego członkowie nie zgadzają się na obojętność wobec zeszłorocznej tragedii – jaką był gwałt na uczennicy liceum – w którą nie uwierzyli ani koledzy ze szkoły, ani policja. Zaczyna się od niewinnego spotkania w małym gronie, na które zostają zaproszone dziewczyny z liceum. Rozmawiają o tym, jak są traktowane przez innych, co je boli, jakie zachowania w związkach im przeszkadzają, dowiadują się o doświadczeniach koleżanek i zestawiają je ze swoimi przeżyciami. Powoli nieformalna grupa zaczyna przyjmować większe rozmiary, wybuchają strajki, a więzy solidarności pomiędzy młodymi kobietami zacieśniają się. Czytelnik zostaje pod ogromnym wrażeniem siły i zaangażowania tej grupy – okazuje się, że czasami ktoś musi zrobić pierwszy krok, żeby inni mogli się do niego przyłączyć. Siłę do walki daje poparcie osób, które myślą podobnie, które również nie godzą się na niesprawiedliwość i ucisk

Dla młodych kobiet ta książka to świetna propozycja, która może uświadomić w wielu ważnych sprawach, może być przestrogą i otworzyć oczy na zachowania, które obserwujemy wokół nas, które akceptujemy, bo się do nich przyzwyczailiśmy. Autorka ma wiele ciekawych spostrzeżeń na temat rape culture, do tego przedstawia przykłady dyskryminacji ze względu na płeć, licznych kwestii związanych z patriarchatem, opisuje temat seksu wśród nastolatków i problemów osób LGBT. Wszystko w bardzo przystępny i wciągający sposób.

Często zdarza mi się płakać podczas oglądania filmów. Twórcom kina wystarczy użyć naprawdę niewielu środków, żeby mnie wzruszyć. Za to lektury rzadko wywołują u mnie na tyle silne emocje. W Dziewczynach znikąd autorce to się udało. Bardzo możliwe, że temat był mi po prostu bliski – kobieca solidarność i walka o prawa kobiet okazały się na tyle poruszające, że nie byłam w stanie podejść do tej książki bez emocji. Szczególnie, że miałam jeszcze w pamięci wydarzenia sprzed dwóch miesięcy. Po lekturze Dziewczyn znikąd – tej niepozornej, feministycznej powieści młodzieżowej – pozostaje się przede wszystkim z uczuciem nadziei na sprawiedliwość dla ofiar przemocy. Wprawdzie nie dostajemy tu typowego, pozytywnego zakończenia, ale jest ono realistyczne i zawiera proste przesłanie – najważniejsze, żeby trzymać się razem i nie odpuszczać.

Szukaj w tym blogu

Szablon dla Bloggera stworzony przez Blokotka