Macie czasami tak, że chętnie wybralibyście się do teatru w innym mieście, ale długa wyprawa na jeden spektakl wydaje się sporym przedsięwzięciem? Teatr im. Jana Kochanowskiego w Opolu znalazł na to rozwiązanie. Organizując Maraton Teatralny, pozwolono widzom w cztery dni zobaczyć sześć spektakli, a wśród nich nowości repertuarowe. Dodatkowo, w ofercie biletowej znalazły się również karnety, dzięki czemu przy chęci zobaczenia kilku tytułów, widzowie otrzymali odpowiednią zniżkę. Aż żal z takiej okazji nie skorzystać.
Podjeżdżając pod budynek teatru trudno nie westchnąć z podziwu. Po przebudowie miejsce robi spore wrażenie, poczynając od zewnętrznego dziedzińca, a na ozdobionym neonami wnętrzu kończąc. Wydaje się, że to idealne spełnienie definicji miejsca insta-friendly. Jednak największym plusem wydaje się coś innego. Prawdziwą umiejętnością jest stworzyć kulturalne miejsce, które przyciągnie mieszkańców. Wygląda na to, że ekipa teatru robi dobrą robotę – w repertuarze sporo tytułów klasycznych (mamy Króla Leara, ale też Moralność pani Dulskiej), a dodatkowo twórcy często angażują mieszkańców Opola, dzięki czemu można mieć wrażenie, że mają oni faktyczny wpływ na działanie placówki. Już nie wspominając o tym, że we foyer teatru znajdziemy bar z pysznymi przekąskami i kawką – uwierzcie mi na słowo, że w tak pięknym wnętrzu można przesiadywać godzinami.
Z oferty Maratonu udało mi się wybrać na cztery z sześciu spektakli. Nie przedłużając, napiszę kilka słów o każdym z nich.
Kim jestem i kim chciałbym być? – „Amator 2020”, reż. Norbert Rakowski
Patrząc na tytuł pierwszego spektaklu automatycznie nasuwa nam się skojarzenie z filmem w reżyserii Krzysztofa Kieślowskiego. I bardzo słusznie, bo na scenie będziemy oglądać właśnie przedłużenie fabuły Amatora, gdzie głównym bohaterem jest syn Filipa Mosza. W warstwie fabularnej sporo mamy też podobieństw do filmu, w którym Jerzy Stuhr zagrał rolę zapalonego filmowca-amatora. Jego syn ma stałą pracę, w której otrzymuje propozycję nakręcenia filmu, mającego być peanem na temat firmy i atmosfery w niej panującej. Bohater nie zgadza się na taki obrót rzeczy, decyduje się postawić w swoim dziele na prawdę i umieszcza na taśmie szarą rzeczywistość pracowników. Wciąż walczy z tym co się od niego oczekuje, a co uważa za słuszne. I ta jego walka świetnie jest zagrana przez Dariusza Chojnackiego.
Obserwujemy zatem, że wraz z zabytkową kamerą Filipa Mosza, przekazuje ojciec synowi fatum człowieka-artysty, który nie godzi się na półśrodki i szuka sposobu na pokazanie prawdy. Podczas natchnionego zgłębiania tematu i kwestionowania zasadności tworzonej sztuki, jego życiu rodzinnemu dostaje się rykoszetem. Te podobieństwa do produkcji Kieślowskiego sprawiły, że spektakl stracił trochę na oryginalności, szczególnie że człowiek automatycznie porównuje te dwa tytuły, a wiadomo – Kieślowski to Kieślowski, więc tłumaczyć nie ma potrzeby, który tytuł takie porównanie wygrywa.
Spektakl w reżyserii Norberta Rakowskiego zdecydowanie triumfuje w momentach połączenia teatru ze sztuką filmową. Jeszcze przed pojawieniem się na scenie aktorów, na ekranach oglądamy wywiady przeprowadzone z mieszkańcami miasta, w których odpowiadają na niewygodne pytania o to kim są i kim chcieliby być. Bije z tych monologów autentyczność, całość została umiejętnie zmontowana, a wybranie osób z różnych grup wiekowych pozwoliło otrzymać szerszą perspektywę. Jednak to nie koniec jeżeli chodzi o wideo wykorzystane w Amatorze 2020 – w czasie trwania spektaklu otrzymamy przebitki na takie mini wywiady z poszczególnymi bohaterami i są to momenty, w których aktorzy naprawdę błyszczą. Dzięki tym mimowolnie wypowiadanym zdaniom, możemy się dowiedzieć więcej o postaciach i ich życiu, niż podczas oglądania ich na żywo na scenie. Zabieg ciekawy, ale przede wszystkim idealnie korespondujący z treścią.
Amator 2020 to dobry tytuł w repertuarze opolskiego teatru, który dość prosto mówi o marzeniach, o tym, żeby nie czekać i nie bać się ich spełniać, ale też o tym, że wszystko ma swoją cenę. Żałuję, że temat sztuczności we współczesnym świecie nie został mocniej eksplorowany, bo wydaje się, że tutaj tkwi prawdziwa kopalnia pomysłów. Trochę miała to symbolizować firma, w której pracuje główny bohater, ale ta wydaje się oderwana od rzeczywistości. Jest za to w Amatorze 2020 kilka mocnych dialogów, ciekawych pomysłów, a towarzyszenie Dariuszowi Chojnackiemu w jego podróży po prostu sprawia przyjemność.
Posłuchać drugiego człowieka – „bez tytułu 09/21”, reż. Anna Karasińska
Spektakl bez tytułu 09/21 był dla mnie największą niewiadomą festiwalu. Jest to praca warsztatowa, którą zdecydowano się przenieść na deski teatru, co wydaje się odważnym przedsięwzięciem, które może mieć bardzo różny finał. Kompletnie nie wiedziałam czego się spodziewać i przypuszczalnie dlatego odbieranie tego spektaklu okazało się najciekawszym doświadczeniem Maratonu.
Na scenę wchodzi szóstka osób, z czego dwie są etatowymi aktorami teatru, a cztery pozostałe zgłosiły się do udziału w warsztatowej pracy z reżyserką. Jedna z dziewczyn trzyma kartkę, z której po kolei występujący będą czytać swoje krótkie monologi. Gdyby ktoś opowiedział mi o formie, w której mam oglądać ludzi czytających z kartki, to zapewne stwierdziłabym, że to nie może zadziałać na scenie. Anna Karasińska udowodniła mi, że się mylę.
Jedną rzecz trzeba ustalić od początku – to pewnie nie będzie spektakl dla każdego. Ten tytuł mocno widzów podzieli i wszystko rozbija się o to, po której stronie akurat Ty się znajdziesz. Dla mnie było to zdecydowanie magiczne doświadczenie, może dlatego, że sama w jakichś tam warsztatach teatralnych miałam przyjemność brać udział. Reżyserce udało się stworzyć na scenie atmosferę sympatii, wzajemnego wsparcia i wspólnoty. To, w jaki sposób aktorzy na siebie patrzyli, jak razem parli do przodu, przy akompaniamencie uśmiechu, a nawet wspierającego dotyku, było niesamowite. Może jedynie fakt powtarzalności zadania aktorskiego jest w stanie trochę zmęczyć, ale to raczej mała cena za takie przeżycie.
I to właśnie bez tytułu 09/21 muszę uznać za zaskoczenie Maratonu, bo ta prawda na scenie potrafi człowieka zwalić z nóg. Poszczególne teksty świetnie się balansują, momentami są mocno wzruszające (jak fragment o niedomagającym sercu), a później zabawne (adekwatne porównanie świnek z bajki o Peppie do suszarek). Najmocniej jednak zostaje z widzem to uczucie wsparcia, każdy z aktorów powtarzał po partnerze tekst z pełnym zrozumieniem i miłością. Dlatego zapewne reżyserka wspomina o inspiracji postacią matki, po której dziecko powtarza czynności, zapatrzone w nią jako swoją prekursorkę. Sprawdza się to na scenie, szczególnie autentycznie wybrzmiewa ze względu na zaangażowanie amatorów i jest to warsztat, który będę długo wspominać.
Kobiety przejmują Szekspira – „Król Lear”, reż. Anna Augustynowicz
Kiedy w repertuarze teatru pojawia się tytuł sztuki Szekspira, zawsze budzi ona zainteresowanie. Wybór takiej klasyki ciągnie za sobą również spore oczekiwania – jako że adaptacji powstało już całe mnóstwo, to nadal mamy nadzieję, że zobaczymy świeże spojrzenie i mimowolnie zastanawiamy się, co nas może jeszcze zaskoczyć. Wydaje mi się, że w kwestii nowego podejścia do tego tekstu Anna Augustynowicz spisała się bardzo dobrze.
Przyznaję, że sama miałam z tym spektaklem dziwną relację. Aktorzy wygłaszali swoje kwestie w stronę widowni, która przez większość czasu była podświetlona, niejako będąc częścią przedstawienia. Widzowie zatem mogą się poczuć trochę jak sędziowie oceniający zachowania poszczególnych postaci, które tłumaczą się ze swoich czynów i chwalą niecnymi pomysłami. W momencie kiedy Zbrojewicz (tytułowy Lear) schodzi ze sceny, to również nie znika za kulisami, a siada blisko widzów, niemal stając się obserwatorem teatru kobiet. Jednak to kierowanie tekstu Szekspira w kierunku widowni miało dla mnie problematyczny efekt uboczny – trudniej było mi zaangażować się w to, co działo się na scenie, słabiej zarysowane były relacje miedzy bohaterami, brakowało mi znaczących spojrzeń i kontaktu między nimi. To niemal marionetki, które chcą nas przekonać o swojej racji, a nie ludzie, którzy próbują rozwiązać sprawy rozmawiając ze sobą.
Pomysł obsadzenia kobiet we wszystkich rolach, oprócz tytułowego Leara, okazał się udany. Zaczynając od bardzo prozaicznej strony – statystycznie zainteresowanie teatrem częściej wykazują kobiety (chociażby patrząc na listę osób chętnych na dostanie się do szkół teatralnych), a jednak w tekstach dramatycznych częściej zobaczymy role męskie. W spektaklu wiele znaczeń mi zapewne umknęło, ale samo patrzenie na świetne kreacje aktorskie było pysznym doświadczeniem. W tym męskim, szekspirowskim świecie panie radzą sobie równie dobrze co panowie, knując, mordując i dążąc do władzy. Szczególnie intryguje moment, w którym dochodzi do kulminacyjnych wydarzeń, a siostry Goneryla i Regana zaczynają zapamiętale sprzeczać się o serce mężczyzny – nagle z zimnych i bezwzględnych zawodniczek przeobrażają się w bohaterki farsy, przesadnie walczące o miłość. W tym mrocznym świecie autor zdecydował się zniszczyć siłę bohaterek, poprzez uczuciowe zaangażowanie, które tutaj zostaje dosłownie wyśmiane.
Król Lear to na pewno tytuł, który dobrze poradzi sobie w repertuarze teatru. Klasyczny tekst w przekładzie Barańczaka, w adaptacji Anny Augustynowicz sprawdzi się i jako sposób na spędzenie jesiennego wieczora, i jako punkt zapalny do dyskusji na temat patriarchatu. Chociaż niektórym, tak jak i mnie, zabraknie zaangażowania się w historię bohaterów. Obsada za to robi spore wrażenie i tutaj szczególnie wyróżnić muszę Weronikę Krystek w roli Błazna i Judytę Paradzińską w roli Gloucestera, bo to prawdziwie hipnotyzujące kreacje. Prosta scenografia, świetne kostiumy i przemyślana gama kolorystyczna tworzą mroczny klimat, gdzie nawet krew ma czarny kolor. Fani Szekspira nie powinni być zawiedzeni tym nowym spojrzeniem na klasykę.
Trzydziestolatkowie poszukują – „Coś pomiędzy”, reż. Tomasz Cymerman
W ostatni dzień Maratonu widzowie zostali zaproszeni na salę nazywaną w opolskim teatrze Bunkrem. Przestrzeń, która wspaniale zostaje wypełniona przez twórców spektaklu Coś pomiędzy. Na środku krucha konstrukcja ze starych mebli ułożonych aż po sufit, za łóżko służą dwa niedbale rzucone w kącie materace, wokół kilka kamer, monitorów, mikrofonów i instrumentów, a po trzech stronach sceny ustawione miejsca dla widowni. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że źle wybrane krzesło będzie skutkować trudnością w oglądaniu akcji spektaklu, jednak szybko się przekonujemy w jaki sposób artyści sobie z tym poradzili – łącząc teatr z wyświetlanymi na małych ekranach wideo relacjami.
W momencie kiedy widzowie zajęci są zajmowaniem miejsc po scenie spaceruje Jan, chłopak z gitarą, który szuka inspiracji i śpiewa improwizowaną piosenkę. Po chwili pojawia się też jego partnera, An, wracająca z kolejnej nieudanej wizyty w urzędzie pracy. Widzowie będą mogli podejrzeć siedem dni z codzienności tej dwójki, która spala się twórczo nad filmem, mającym być czymś odkrywczym, oryginalnym, po prostu dziełem ich wspólnego życia.
Tematycznie jest to chyba najciekawszy dla mnie spektakl, w której dwójka trzydziestolatków miota się po scenie swojego życia, szukając jakiegoś sensu, omijając tematy trudne, skupiających się na sztuce i zrobieniu czegoś dużego, równocześnie zapominając o jakiejkolwiek odpowiedzialności. Ich codzienność zbudowana jest na tak samo kruchych fundamentach, jak scenografia, wydaje się, że wyciagnięcie jednego fragmentu sprawi, że całość runie. Bohaterowie unikają obowiązków i olewają oczekiwania społeczeństwa, chowają się pod ogromną, bezpieczną kołdrą przed czyhającą gdzieś za rogiem rzeczywistością.
Spektakl ma świetną oprawę dźwiękową, to częściowo musical, w którym dla sporej ilości gatunków muzycznych znajdzie się miejsce. Aktorzy natomiast bardzo dobrze radzą sobie z wokalami, a i graniem na instrumentach. Oprócz tego często obsługują rozstawione strategicznie kamery, tworząc dla nas ciekawe obrazy, korespondujące z wydarzeniami na scenie. W ogóle nie przeszkadza, że czasami musimy zerknąć na monitor, żeby zobaczyć co dzieje się z drugiej strony scenografii. Co natomiast mi przeszkadzało w odbiorze całości, to osoby siedzące obok mnie, które cały spektakl rozmawiały, przez co nie udało mi się w pełni oddać uwagi artystom na scenie. Uważam też, że było w Coś pomiędzy ciut za dużo zabawy, a za mało zderzenia z rzeczywistością. Wydaje się, że taki właśnie był zamysł, żeby w momencie w którym spadają maski „artysty poszukującego” prace nad sztuką zakończyć, ale osobiście wolałabym dłuższe rozwiązanie akcji. Wciąż, jest to tytuł, który na pewno warto zobaczyć!
Kończąc, mogę tylko powiedzieć, że każdemu polecam wybranie się na taki Maraton Teatralny. To dobry sposób na nadrobienie spektakli, a przy okazji zwiedzenie tego niesamowitego miejsca i spędzenie kilku wieczorów na miłych pogawędkach o sztuce, za które dziękuję dziewczynom: Anna Fit, kulturalniecom, Kulturalna Pyra. Ja na pewno chętnie do Opola wrócę!