środa, 27 października 2021

„Pewnego razu w Hollywood” Quentin Tarantino – jak reżyser sprawdził się jako powieściopisarz?

Pewnego razu w Hollywood
Quentin Tarantino

Gatunek: powieść
Rok pierwszego wydania: 2021
Liczba stron: 432
Wydawnictwo: Marginesy

Cliff nigdy nie zastanawiał się nad tym, jak postąpiłaby Ameryka w przypadku wrogiego najazdu Rosjan, hitlerowców, Japończyków, Meksykanów, wikingów albo armii Aleksandra Wielkiego. Wiedział, jak zachowaliby się Amerykanie. Zesraliby się w gacie i zadzwonili po pieprzone gliny. A widząc, że policja nie tylko nie zamierza im pomóc, lecz wręcz wspiera okupantów, po krótkiej rozpaczy by się podporządkowali.

Opis wydawcy

Długo oczekiwane pierwsze dzieło fabularne Quentina Tarantino – jednocześnie zabawne, smakowite i brutalne – to nieustannie zaskakująca, czasem szokująca adaptacja jego nagrodzonego Oscarem filmu.


Moja recenzja

Quentin Tarantino to reżyser filmowy, którego nazwisko dobrze znają wszyscy fani kina, oczekujący z niecierpliwością na kolejne jego twórcze eksperymenty. To również człowiek, który najpierw był entuzjastą kinematografii, a dopiero później postanowił wiedzę o tej sztuce przekuć we własne tytuły. I zrobił to bardzo dobrze, łącząc różne nurty i pomysły, żeby finalnie stworzyć własny, niepowtarzalny styl, w którym trup ściele się gęsto, postaci często pokazują nam swoją mroczną stronę, a całość ogląda się z niegasnącą uwagą.

W zeszłym roku na ekranach kin zagościł dziewiąty film reżysera, Pewnego razu... w Hollywood, który przez niektórych został okrzyknięty arcydziełem, a niektórych rozczarował. Zapowiedzi wskazywały, że ważne miejsce w tej opowieści odegra historia grupy Mansona i ich ataku na dom Polańskiego. U Tarantino nic jednak nie jest takie oczywiste. Reżyser przez większość filmu pozwalał nam zaglądać do ówczesnego świata Hollywood, przede wszystkim skupiając się na postaciach dwóch kumpli: aktora westernów i jego kaskadera. Dla mnie tematyka okołofilmowa sprawdziła się w tym przypadku wspaniale, a Pewnego razu... w Hollywood zdecydowanie mnie zaczarowało. Kiedy dowiedziałam się, że reżyser wydaje tę historię w postaci książki to oczywiście chciałam ją przeczytać i dowiedzieć się jak Tarantino poradził sobie w nowym medium.

Zastanawiam się nad zasadnością napisania takiej powieści. W założeniu ma ona sens jeśli chcemy nadać historii pewnego kontekstu, rozwinąć jakieś wątki i rozbudować element, którego nie udało się przenieść na ekran kinowy. Jednak już po początkowych rozdziałach, jedna myśl boleśnie tłukła mi się po głowie – czytanie tej książki to jakby czytanie scenariusza przepisanego w formie powieści z notatkami reżyserskimi. Co, jako pewne doświadczenie obcowania z głową reżysera było dla mnie naprawdę ciekawe. Wręcz wyobrażałam sobie, że podczas reżyserowania danej sceny Tarantino rzucał Pittowi szerszy kontekst w postaci historii z przeszłości jego bohatera albo to, co powinno mu przechodzić przez myśl w danej chwili, tak żeby aktor w pełni mógł oddać sprawiedliwość granej postaci. Czy to jednak wystarczy na uzasadnienie powstania tej książki? Chyba nie.

Tarantino też w wielu miejscach rozpisuje się o świecie Hollywood, wymieniając nazwiska i tytuły, w których łatwo można się pogubić. Zapewne dlatego, że przeciętnemu czytelnikowi trudno jest ustalić które z nich istniały w rzeczywistości, a które są wymysłem autora w celu rozbudowania jego fikcyjnych postaci. Jednak trzeba przyznać, że sam klimat panujący wówczas w świecie twórców filmowych oddany był akuratnie, a wiele wstawek wypadło merytorycznie i interesująco. Przykładowo przedstawienie dorobku Polańskiego w wykonaniu Tarantino czytało się naprawdę dobrze.

Pewnego razu w Hollywood w wersji książkowej jest typową gratką dla super fanów reżysera, ale nie jest to coś, co wniesie nam powiew świeżości do znanej z filmu historii. Faktycznie, więcej dowiemy się o przeszłości bohaterów i okolicznościach, w jakich pracują, jednak nie jest to nic, czego byśmy potrzebowali po seansie filmu. Mnie osobiście niektóre momenty popsuły trochę wizerunek Tarantino, bo czytanie zdań, które mieli w głowie bohaterowie podczas poszczególnych scen często wzbudzały niesmak. Tak naprawdę już w filmach mamy tego zalążek, gdzie chociażby widać fascynację brutalnością czy wiele obliczy fetyszy reżysera, ale dopiero na kartach książki te opisy potrafiły odpychać. 

Autor posługuje się prostym stylem i finalnie wypada bardziej jako taki „opowiadacz historii” niż pisarz. Z tego wynika akurat jeden duży plus – książkę czyta się ekspresowo i ona naprawdę wciąga. Mimo tego, że już wcześniej znałam wydarzenia to wciąż oddawanie się lekturze było przyjemną odskocznią, która pozwoliła mi trochę oderwać się od codziennych obowiązków. Wydaje mi się, że w takiej rozrywkowej formie może się wielu osobom spodobać. Ja jednak bardziej polecam powrót do filmowego pierwowzoru.


Za egzemplarz dziękuję wydawnictwu Marginesy.

sobota, 23 października 2021

IV Opolski Maraton Teatralny, czyli jak miło spędzić kilka dni w teatrze

Macie czasami tak, że chętnie wybralibyście się do teatru w innym mieście, ale długa wyprawa na jeden spektakl wydaje się sporym przedsięwzięciem? Teatr im. Jana Kochanowskiego w Opolu znalazł na to rozwiązanie. Organizując Maraton Teatralny, pozwolono widzom w cztery dni zobaczyć sześć spektakli, a wśród nich nowości repertuarowe. Dodatkowo, w ofercie biletowej znalazły się również karnety, dzięki czemu przy chęci zobaczenia kilku tytułów, widzowie otrzymali odpowiednią zniżkę. Aż żal z takiej okazji nie skorzystać.

Podjeżdżając pod budynek teatru trudno nie westchnąć z podziwu. Po przebudowie miejsce robi spore wrażenie, poczynając od zewnętrznego dziedzińca, a na ozdobionym neonami wnętrzu kończąc. Wydaje się, że to idealne spełnienie definicji miejsca insta-friendly. Jednak największym plusem wydaje się coś innego. Prawdziwą umiejętnością jest stworzyć kulturalne miejsce, które przyciągnie mieszkańców. Wygląda na to, że ekipa teatru robi dobrą robotę  w repertuarze sporo tytułów klasycznych (mamy Króla Leara, ale też Moralność pani Dulskiej), a dodatkowo twórcy często angażują mieszkańców Opola, dzięki czemu można mieć wrażenie, że mają oni faktyczny wpływ na działanie placówki. Już nie wspominając o tym, że we foyer teatru znajdziemy bar z pysznymi przekąskami i kawką  uwierzcie mi na słowo, że w tak pięknym wnętrzu można przesiadywać godzinami.

Z oferty Maratonu udało mi się wybrać na cztery z sześciu spektakli. Nie przedłużając, napiszę kilka słów o każdym z nich.


Kim jestem i kim chciałbym być?  „Amator 2020”, reż. Norbert Rakowski

Patrząc na tytuł pierwszego spektaklu automatycznie nasuwa nam się skojarzenie z filmem w reżyserii Krzysztofa Kieślowskiego. I bardzo słusznie, bo na scenie będziemy oglądać właśnie przedłużenie fabuły Amatora, gdzie głównym bohaterem jest syn Filipa Mosza. W warstwie fabularnej sporo mamy też podobieństw do filmu, w którym Jerzy Stuhr zagrał rolę zapalonego filmowca-amatora. Jego syn ma stałą pracę, w której otrzymuje propozycję nakręcenia filmu, mającego być peanem na temat firmy i atmosfery w niej panującej. Bohater nie zgadza się na taki obrót rzeczy, decyduje się postawić w swoim dziele na prawdę i umieszcza na taśmie szarą rzeczywistość pracowników. Wciąż walczy z tym co się od niego oczekuje, a co uważa za słuszne. I ta jego walka świetnie jest zagrana przez Dariusza Chojnackiego.

Obserwujemy zatem, że wraz z zabytkową kamerą Filipa Mosza, przekazuje ojciec synowi fatum człowieka-artysty, który nie godzi się na półśrodki i szuka sposobu na pokazanie prawdy. Podczas natchnionego zgłębiania tematu i kwestionowania zasadności tworzonej sztuki, jego życiu rodzinnemu dostaje się rykoszetem. Te podobieństwa do produkcji Kieślowskiego sprawiły, że spektakl stracił trochę na oryginalności, szczególnie że człowiek automatycznie porównuje te dwa tytuły, a wiadomo   Kieślowski to Kieślowski, więc tłumaczyć nie ma potrzeby, który tytuł takie porównanie wygrywa.

Spektakl w reżyserii Norberta Rakowskiego zdecydowanie triumfuje w momentach połączenia teatru ze sztuką filmową. Jeszcze przed pojawieniem się na scenie aktorów, na ekranach oglądamy wywiady przeprowadzone z mieszkańcami miasta, w których odpowiadają na niewygodne pytania o to kim są i kim chcieliby być. Bije z tych monologów autentyczność, całość została umiejętnie zmontowana, a wybranie osób z różnych grup wiekowych pozwoliło otrzymać szerszą perspektywę. Jednak to nie koniec jeżeli chodzi o wideo wykorzystane w Amatorze 2020  w czasie trwania spektaklu otrzymamy przebitki na takie mini wywiady z poszczególnymi bohaterami i są to momenty, w których aktorzy naprawdę błyszczą. Dzięki tym mimowolnie wypowiadanym zdaniom, możemy się dowiedzieć więcej o postaciach i ich życiu, niż podczas oglądania ich na żywo na scenie. Zabieg ciekawy, ale przede wszystkim idealnie korespondujący z treścią.

Amator 2020 to dobry tytuł w repertuarze opolskiego teatru, który dość prosto mówi o marzeniach, o tym, żeby nie czekać i nie bać się ich spełniać, ale też o tym, że wszystko ma swoją cenę. Żałuję, że temat sztuczności we współczesnym świecie nie został mocniej eksplorowany, bo wydaje się, że tutaj tkwi prawdziwa kopalnia pomysłów. Trochę miała to symbolizować firma, w której pracuje główny bohater, ale ta wydaje się oderwana od rzeczywistości. Jest za to w Amatorze 2020 kilka mocnych dialogów, ciekawych pomysłów, a towarzyszenie Dariuszowi Chojnackiemu w jego podróży po prostu sprawia przyjemność.


Posłuchać drugiego człowieka  „bez tytułu 09/21”, reż. Anna Karasińska

Spektakl bez tytułu 09/21 był dla mnie największą niewiadomą festiwalu. Jest to praca warsztatowa, którą zdecydowano się przenieść na deski teatru, co wydaje się odważnym przedsięwzięciem, które może mieć bardzo różny finał. Kompletnie nie wiedziałam czego się spodziewać i przypuszczalnie dlatego odbieranie tego spektaklu okazało się najciekawszym doświadczeniem Maratonu.

Na scenę wchodzi szóstka osób, z czego dwie są etatowymi aktorami teatru, a cztery pozostałe zgłosiły się do udziału w warsztatowej pracy z reżyserką. Jedna z dziewczyn trzyma kartkę, z której po kolei występujący będą czytać swoje krótkie monologi. Gdyby ktoś opowiedział mi o formie, w której mam oglądać ludzi czytających z kartki, to zapewne stwierdziłabym, że to nie może zadziałać na scenie. Anna Karasińska udowodniła mi, że się mylę.

Jedną rzecz trzeba ustalić od początku  to pewnie nie będzie spektakl dla każdego. Ten tytuł mocno widzów podzieli i wszystko rozbija się o to, po której stronie akurat Ty się znajdziesz. Dla mnie było to zdecydowanie magiczne doświadczenie, może dlatego, że sama w jakichś tam warsztatach teatralnych miałam przyjemność brać udział. Reżyserce udało się stworzyć na scenie atmosferę sympatii, wzajemnego wsparcia i wspólnoty. To, w jaki sposób aktorzy na siebie patrzyli, jak razem parli do przodu, przy akompaniamencie uśmiechu, a nawet wspierającego dotyku, było niesamowite. Może jedynie fakt powtarzalności zadania aktorskiego jest w stanie trochę zmęczyć, ale to raczej mała cena za takie przeżycie.

I to właśnie bez tytułu 09/21 muszę uznać za zaskoczenie Maratonu, bo ta prawda na scenie potrafi człowieka zwalić z nóg. Poszczególne teksty świetnie się balansują, momentami są mocno wzruszające (jak fragment o niedomagającym sercu), a później zabawne (adekwatne porównanie świnek z bajki o Peppie do suszarek). Najmocniej jednak zostaje z widzem to uczucie wsparcia, każdy z aktorów powtarzał po partnerze tekst z pełnym zrozumieniem i miłością. Dlatego zapewne reżyserka wspomina o inspiracji postacią matki, po której dziecko powtarza czynności, zapatrzone w nią jako swoją prekursorkę. Sprawdza się to na scenie, szczególnie autentycznie wybrzmiewa ze względu na zaangażowanie amatorów i jest to warsztat, który będę długo wspominać.

źródło


Kobiety przejmują Szekspira  „Król Lear”, reż. Anna Augustynowicz

Kiedy w repertuarze teatru pojawia się tytuł sztuki Szekspira, zawsze budzi ona zainteresowanie. Wybór takiej klasyki ciągnie za sobą również spore oczekiwania  jako że adaptacji powstało już całe mnóstwo, to nadal mamy nadzieję, że zobaczymy świeże spojrzenie i mimowolnie zastanawiamy się, co nas może jeszcze zaskoczyć. Wydaje mi się, że w kwestii nowego podejścia do tego tekstu Anna Augustynowicz spisała się bardzo dobrze.

Przyznaję, że sama miałam z tym spektaklem dziwną relację. Aktorzy wygłaszali swoje kwestie w stronę widowni, która przez większość czasu była podświetlona, niejako będąc częścią przedstawienia. Widzowie zatem mogą się poczuć trochę jak sędziowie oceniający zachowania poszczególnych postaci, które tłumaczą się ze swoich czynów i chwalą niecnymi pomysłami. W momencie kiedy Zbrojewicz (tytułowy Lear) schodzi ze sceny, to również nie znika za kulisami, a siada blisko widzów, niemal stając się obserwatorem teatru kobiet. Jednak to kierowanie tekstu Szekspira w kierunku widowni miało dla mnie problematyczny efekt uboczny  trudniej było mi zaangażować się w to, co działo się na scenie, słabiej zarysowane były relacje miedzy bohaterami, brakowało mi znaczących spojrzeń i kontaktu między nimi. To niemal marionetki, które chcą nas przekonać o swojej racji, a nie ludzie, którzy próbują rozwiązać sprawy rozmawiając ze sobą.

Pomysł obsadzenia kobiet we wszystkich rolach, oprócz tytułowego Leara, okazał się udany. Zaczynając od bardzo prozaicznej strony  statystycznie zainteresowanie teatrem częściej wykazują kobiety (chociażby patrząc na listę osób chętnych na dostanie się do szkół teatralnych), a jednak w tekstach dramatycznych częściej zobaczymy role męskie. W spektaklu wiele znaczeń mi zapewne umknęło, ale samo patrzenie na świetne kreacje aktorskie było pysznym doświadczeniem. W tym męskim, szekspirowskim świecie panie radzą sobie równie dobrze co panowie, knując, mordując i dążąc do władzy. Szczególnie intryguje moment, w którym dochodzi do kulminacyjnych wydarzeń, a siostry Goneryla i Regana zaczynają zapamiętale sprzeczać się o serce mężczyzny  nagle z zimnych i bezwzględnych zawodniczek przeobrażają się w bohaterki farsy, przesadnie walczące o miłość. W tym mrocznym świecie autor zdecydował się zniszczyć siłę bohaterek, poprzez uczuciowe zaangażowanie, które tutaj zostaje dosłownie wyśmiane.

Król Lear to na pewno tytuł, który dobrze poradzi sobie w repertuarze teatru. Klasyczny tekst w przekładzie Barańczaka, w adaptacji Anny Augustynowicz sprawdzi się i jako sposób na spędzenie jesiennego wieczora, i jako punkt zapalny do dyskusji na temat patriarchatu. Chociaż niektórym, tak jak i mnie, zabraknie zaangażowania się w historię bohaterów. Obsada za to robi spore wrażenie i tutaj szczególnie wyróżnić muszę Weronikę Krystek w roli Błazna i Judytę Paradzińską w roli Gloucestera, bo to prawdziwie hipnotyzujące kreacje. Prosta scenografia, świetne kostiumy i przemyślana gama kolorystyczna tworzą mroczny klimat, gdzie nawet krew ma czarny kolor. Fani Szekspira nie powinni być zawiedzeni tym nowym spojrzeniem na klasykę.


Trzydziestolatkowie poszukują  „Coś pomiędzy”, reż. Tomasz Cymerman

W ostatni dzień Maratonu widzowie zostali zaproszeni na salę nazywaną w opolskim teatrze Bunkrem. Przestrzeń, która wspaniale zostaje wypełniona przez twórców spektaklu Coś pomiędzy. Na środku krucha konstrukcja ze starych mebli ułożonych aż po sufit, za łóżko służą dwa niedbale rzucone w kącie materace, wokół kilka kamer, monitorów, mikrofonów i instrumentów, a po trzech stronach sceny ustawione miejsca dla widowni. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że źle wybrane krzesło będzie skutkować trudnością w oglądaniu akcji spektaklu, jednak szybko się przekonujemy w jaki sposób artyści sobie z tym poradzili – łącząc teatr z wyświetlanymi na małych ekranach wideo relacjami.

W momencie kiedy widzowie zajęci są zajmowaniem miejsc po scenie spaceruje Jan, chłopak z gitarą, który szuka inspiracji i śpiewa improwizowaną piosenkę. Po chwili pojawia się też jego partnera, An, wracająca z kolejnej nieudanej wizyty w urzędzie pracy. Widzowie będą mogli podejrzeć siedem dni z codzienności tej dwójki, która spala się twórczo nad filmem, mającym być czymś odkrywczym, oryginalnym, po prostu dziełem ich wspólnego życia.

Tematycznie jest to chyba najciekawszy dla mnie spektakl, w której dwójka trzydziestolatków miota się po scenie swojego życia, szukając jakiegoś sensu, omijając tematy trudne, skupiających się na sztuce i zrobieniu czegoś dużego, równocześnie zapominając o jakiejkolwiek odpowiedzialności. Ich codzienność zbudowana jest na tak samo kruchych fundamentach, jak scenografia, wydaje się, że wyciagnięcie jednego fragmentu sprawi, że całość runie. Bohaterowie unikają obowiązków i olewają oczekiwania społeczeństwa, chowają się pod ogromną, bezpieczną kołdrą przed czyhającą gdzieś za rogiem rzeczywistością.

Spektakl ma świetną oprawę dźwiękową, to częściowo musical, w którym dla sporej ilości gatunków muzycznych znajdzie się miejsce. Aktorzy natomiast bardzo dobrze radzą sobie z wokalami, a i graniem na instrumentach. Oprócz tego często obsługują rozstawione strategicznie kamery, tworząc dla nas ciekawe obrazy, korespondujące z wydarzeniami na scenie. W ogóle nie przeszkadza, że czasami musimy zerknąć na monitor, żeby zobaczyć co dzieje się z drugiej strony scenografii. Co natomiast mi przeszkadzało w odbiorze całości, to osoby siedzące obok mnie, które cały spektakl rozmawiały, przez co nie udało mi się w pełni oddać uwagi artystom na scenie. Uważam też, że było w Coś pomiędzy ciut za dużo zabawy, a za mało zderzenia z rzeczywistością. Wydaje się, że taki właśnie był zamysł, żeby w momencie w którym spadają maski „artysty poszukującego” prace nad sztuką zakończyć, ale osobiście wolałabym dłuższe rozwiązanie akcji. Wciąż, jest to tytuł, który na pewno warto zobaczyć!




Kończąc, mogę tylko powiedzieć, że każdemu polecam wybranie się na taki Maraton Teatralny. To dobry sposób na nadrobienie spektakli, a przy okazji zwiedzenie tego niesamowitego miejsca i spędzenie kilku wieczorów na miłych pogawędkach o sztuce, za które dziękuję dziewczynom: Anna Fit, kulturalniecom, Kulturalna Pyra. Ja na pewno chętnie do Opola wrócę!

wtorek, 12 października 2021

Nie tacy znowu superbohaterowie – seriale „Invincible” i „The Boys” (Amazon Prime)

Mamy modę na filmy o superbohaterach  to stwierdzenie już chyba nikogo nie dziwi. Najwięksi fani gatunku potrafią w nieskończoność rozmawiać o tym czy lepsze są dzieła DC czy Marvela, rozważać kto jest najsilniejszym bohaterem, ekscytować się wchodzeniem w kolejną fazę MCU, wyszukiwać specjalne easter eggi w kolejnych filmach i spokojnie czekać na sceny po napisach. Sama lubię te filmy oglądać, chociaż do fanów pewnie mi daleko, raczej traktuje tego typu kino jako przyjemną i niezobowiązującą rozrywkę. Schematów w takich produkcjach jest co nie miara, origin story każdego kolejnego superbohatera wygląda podobnie do jego poprzedników, antagoniści często mają niedostatecznie zbudowane podstawy i o wiele za często skupiają się na chęci zdobycia władzy nad światem. Twórcy próbują nad tymi kulejącymi elementami pracować, co na pewno zachęca do dalszego śledzenia poczynań gatunku. Jedyne co pozostaje niezmienne – nieważne czy historia jest oklepana czy skręca w bardziej oryginalną ścieżkę  wciąż po seansie widzowie wychodzą z kina z uczuciem uwielbienia czy też podziwu dla pozytywnego superbohatera z nadnaturalnymi mocami (nie mówię tutaj o origin story antagonistów, bo to trochę inna bajka). Dlatego tak bardzo doceniam dwa tytuły, do których dzisiaj postaram się Was przekonać.



Invincible (2021-)

sezony: 1

źródło

Na pierwszy ogień pozachwycam się tą szaloną animacją, do której scenariusz powstał na podstawie komiksu o tym samym tytule autorstwa Roberta Kirkmana (co ciekawe, autora słynnego The Walking Dead), którą obejrzeć możecie na Amazon Prime. Właściwie włączyłam ją dlatego, że po prostu lubię oglądać wszelakie baje o superbohaterach, czy tam w klimatach nadprzyrodzonych (w końcu kocham Smoczego księcia czy She-rę, mimo że jestem pewnie sporo za stara na tego typu tytuły). I chyba dlatego przeżyłam to cudowne zauroczenie Invincible, bo wcześniej zupełnie nic o animacji nie wiedziałam. Może od razu zaznaczę, że jeżeli to wprowadzenie wystarczy, to nie czytajcie dalej, tylko bierzcie się za oglądanie, bo wtedy przyjmuje się serial najlepiej.

Z opisu wynika, że Invincible będzie kolejnym origin story superbohatera. Głównym protagonistą jest tutaj Mark Grayson (mówiący głosem Stevena Yeuna, którego możemy znać chociażby z „Minari”). Siedemnastolatek w końcu zaczyna przejawiać supermoce i może zacząć trening pod czujnym okiem swojego ojca, najsłynniejszego obrońcy Ziemi, Omni-Mana (tutaj głosu użycza cudowny J.K. Simmons). No i z taką wiedzą człowiek ogląda sobie spokojnie pierwszy odcinek. Na początku dostajemy wszystko, czego byśmy oczekiwali: nastolatka z ambicjami do ratowania świata, ale borykającego się z typowymi dla wieku bolączkami, zdarzy mu się wdać w bójkę w szkole, zauroczy się dziewczyną ze swojego liceum, będzie się kłócił z rodzicami. Wszelkie podstawy gatunku coming-of-age zostaną tutaj odhaczone. I wtedy, pod koniec pierwszego odcinka, dostajemy niezłą bombę! Nagle nasze myślenie o serialu ulega zmianie, wiemy już, że to serial skierowany raczej do dorosłego widza i niekoniecznie to będzie standardowa historia dorastania kolejnego superbohatera.

Świetnie sprawdza się tutaj taka klasyczna kreska, animacja jest dynamiczna i pełna kolorów, daleko jej do mrocznego klimatu The Boys. Jednocześnie w tych jasnych i wyraźnych barwach tym mocniej oddziałują sceny brutalne, w świetle dnia okrutna śmierć potrafi zostawić człowieka w szoku. W ogóle zaskoczenia to mocny atut Invincible. Często się zastanawiamy po której stronie stoi dana osoba i czy jest opcja, że tę stronę zmieni. I nic tutaj nie jest pewne. Przede wszystkim jednak, Invincible to masa dobrej zabawy w świecie superbohaterów, na której trudno się nudzić.


The Boys (2019-)

sezony: 2

źródło

Z tytułem The Boys historia jest zupełnie inna. O nim po premierze było bardzo głośno w serialowym świecie i opowiadano o nim w samych superlatywach. Powstał na podstawie komiksów stworzonych przez Garth Ennis i Daricka Robertsona. Patrząc na zdjęcia i materiały promocyjne, wiedziałam że to może być serial dla mnie, ale wciąż nie mogłam się przemóc, żeby włączyć pierwszy odcinek. Chyba trochę bałam się, że będzie to mroczny i po prostu cięższy kawałek „rozrywkowej” telewizji. I cóż, taki właśnie był.

The Boys prezentuje wszystko to, czego fani produkcji o superbohaterach oczekują. Grupa postaci z super mocami, zwana Siódemką składa się z Maeve, wojowniczki mocno przypominającej Wonder Women, superszybkiego A-Traina, rozmawiającego z rybami The Deep, a na czele stoi Homelander, który jest takim połączeniem Kapitana Ameryki z Supermanem. Odziany w patriotyczne barwy, strzelający laserami z oczu, niepokonany blondas z uśmiechem i wciąż powielanym zdaniem: „Zapomnijcie o nas, to WY jesteście prawdziwymi bohaterami”. Jak szybko się przekonujemy, nasi superbohaterowie tak naprawdę są skorumpowani i brutalni, działają ponad prawem i wszystkie haniebne czyny uchodzą im płazem. Przykład: A-train pędząc przez miasto przebiega przez Robin, po której zostają jedynie ręce. Ręce, które w chwili śmierci trzymał jej partner, Hughie. I to właśnie to wydarzenie wprawi w ruch fabułę, bo Hughie w ramach zemsty zapragnie zrzucić supków z piedestału.

Wydaje mi się, że jeżeli miałabym wskazać na największy plus serialu to byliby to główni bohaterowie. Dawno nie widziałam na ekranie tak cudownie pokręconej postaci jak Homelander. Bohater, który jest uwielbiany przez tłumy, taki obrazek największego patrioty, a pod spodem ma tyle brudu, że ciężko go za tę grę przed kamerami nie kochać. Serio, nie potrafię tego wytłumaczyć, ale na tę postać chce się patrzyć, mimo że za każdym razem powtarzam sobie, jaki to on jest nienormalny. Ekscytuje każda scena z jego udziałem, kocham jak jest zagrany, kocham jak jest rozpisany. Naprawdę to główny antagonista serialu, a ja mam nadzieję, że zostanie z nami jak najdłużej. Z drugiej strony mamy też Butchera, z którym niby sympatyzujemy, ale który też ma swoje za uszami. Jednak jego sposób bycia i zaangażowanie sprawiają, że świetnie sprawdza się jako przeciwnik Homelandera. Oprócz nich trudno nie polubić Frenchiego i tajemniczej supki, która dołącza do chłopaków. Niestety, rozczarowuje pociągnięcie wątku Hughiego i Starlight, po kilku odcinkach ich sceny zaczynają być mdłe i w drugim sezonie zdecydowanie obniżają poziom całości. Podsumowując, jest to tego typu serial, w którym kochamy jedne sceny, a rozczarowujemy się innymi, przede wszystkim z powodu występujących w danym epizodzie bohaterów.


Oba seriale wprowadzają powiew świeżości do gatunku produkcji o superbohaterach i chociaż wiele pomysłów mają podobnych, to wykonanie już mocno się różni. Brutalność jest na podobnym poziomie, sama właściwie za gore w ogóle nie przepadam, ale w przypadku tych dwóch seriali przymykam oko na ten przesadzony rozlew krwi. Wydaje mi się, że The Boys uderza jednak mocniej, bo to w końcu live-action, a nie animacja, ale pomysły w Invincible na powalenie przeciwnika też potrafią mocno wstrząsnąć. W kwestii postaci to The Boys może pochwalić się wspaniałymi głównymi bohaterami, ale wielu pobocznych jest nijakich, szczególnie ten wspomniany pomysł na poprowadzenie wątku Hughie i Starlight, który szybko się wytraca. Natomiast w Invincible brakuje słabych ogniw, nieważne czy mówimy o głównych bohaterach, czy osobach zupełnie pobocznych, a dodatkowo sporo jest tutaj postaci typowo komediowych. Oba seriale spełniają nadal funkcję „rozrywkową”, przepełnione są akcją i posługują się humorem (ten w The Boys jest o wiele bardziej mroczny, natomiast w Invincible dużo lżejszy, skupiający się na kreowaniu bohaterów, jak bliźniaków, kłócących się o to, kto jest czyim klonem). Innym ciekawym punktem wspólnym jest podejście do superbohaterów we współczesnym świecie, przepełnionym zachwytem nad mediami społecznościowymi. W tym wypadku o wiele głębiej temat eksploruje The Boys, w którym kilka memów potrafi zmienić miejsce supka w rankingu.

Jeżeli miałabym wybrać tylko jeden z tych tytułów, to mi bliżej do Invincible, przez to że oprócz rozważań na temat osób posiadających zbyt dużą władzę niż reszta społeczeństwa, jest także bardzo bliski codziennym rozterkom. Mark przechodzi kryzys tożsamości, musi zdecydować jakim człowiekiem chce zostać, a na dodatek ma niezwykle ciekawe relacje z rodzicami i równieśnikami. Oprócz tego oczywiście, całość jest dla mnie łatwiej przyswajalna niż na siłę mroczni The Boys. Chociaż zaznaczam, że na pewno będę kontynuować przygodę z obydwoma tytułami. I jeżeli czyta to jakiś fan DC czy Marvela  Was najserdeczniej zachęcam do zapoznania się z tymi serialami.

Szukaj w tym blogu

Szablon dla Bloggera stworzony przez Blokotka