piątek, 24 marca 2023

„Pan Lodowego Ogrodu” Jarosław Grzędowicz – połączenie science fiction z high fantasy

Pan Lodowego Ogrodu
Jarosław Grzędowicz

Gatunek: fantastyka
Rok pierwszego wydania: 2005, 2007, 2009, 2012
Liczba stron: 450, 512, 400, 384 (tom 4, cz. 1), 336 (tom 4, cz. 2)
Wydawnictwo: Fabryka słów

W naszym świecie trudno znaleźć pustkowie, w którym nie będzie niczego oprócz przyrody, nieba nad głową i człowieka siedzącego na kamieniu. Człowieka, którego obowiązuje jedynie to prawo, jakie ma w sercu. Przez całe moje życie, gdziekolwiek bym się ruszył i cokolwiek bym robił, kontrolowały mnie miliony przepisów. Tysiące urzędników normalizowało każdą moją myśl i każdy postępek. Na wszystko mieli procedury. Przez cały czas usiłowali się mną opiekować i uchronić przed jakimkolwiek ryzykiem. Przez całe życie czułem się, jakbym miał dwanaście lat. I miliony rodziców. 
 
Tu nikt się mną nie opiekuje. Mogę się upić, skręcić nogę, wylecieć w powietrze dzięki własnemu ładunkowi termicznemu albo wpaść do jakiejś studni. Wszystko na własne ryzyko. 
  
Boże, co za ulga..

Opis wydawcy

Vuko Drakkainen samotnie rusza na ratunek ekspedycji naukowej badającej człekopodobną cywilizację planety Midgaard. Pod żadnym pozorem nie może ingerować w rozwój nieznanej kultury. Trafia na zły czas. Planeta powitała go mgłą i śmiercią. Dalej jest tylko gorzej. Trwa wojna bogów. Giną śmiertelnicy. Odwieczne reguły zostały złamane.


Moja recenzja

O serii Pan Lodowego Ogrodu słyszałam od wielu osób na przestrzeni kilkunastu lat. Kiedy podczas rozmów wspominałam, że jestem fanką Wiedźmina Andrzeja Sapkowskiego, to w odpowiedzi polecano mi cykl Grzędowicza. Nareszcie udało się odbyć czytelniczą przygodę z Vuko i muszę potwierdzić  jej klimat przypomina ten znany z opowieści o Geralcie z Rivii.

Pan Lodowego Ogrodu składa się z czterech tomów. Pierwsza część miała premierę w 2005, a ostatnia w 2012 roku. W przypadku wielotomowych serii nie mam najlepszych statystyk. Wielu z nich nie udało mi się skończyć, bo zanim wydano kolejne tomy, zdążyłam już o nich zapomnieć. Czytanie cyklu, który jest już skończoną całością, było zatem bardzo satysfakcjonujące.

Seria ma bardzo mocny początek. Pomysł połączenia science-fiction z klasycznym high fantasy okazał się strzałem w dziesiątkę. Nasz główny bohater, Ziemianin z przyszłości, ma do wykonania misję: odnaleźć czterech zaginionych członków ekspedycji naukowej. W tym celu przylatuje na planetę, której świat przedstawiony przypomina nasze czasy średniowiecza z dodatkiem magii. Dla Vuko również jest to nowy świat, dzięki czemu staje się dla czytelnika idealnym przewodnikiem. Wielokrotnie nawiązuje do życia na Ziemi, wspomina o swoich skandynawsko-polskich korzeniach, co pozwala nam się z nim utożsamić, a później kibicować w powodzeniu akcji. Vuko wyposażony jest w Cyfral, czyli technologię w postaci wszczepionego mu grzyba. Dzięki niej staje się superczłowiekiem  Cyfral pomaga kontrolować emocje, przyspiesza czas reakcji, ulepsza zdolność walki. Z czasem staje się również kolejnym ważnym bohaterem opowieści.

źródło

Spodziewałam się typowej fantastycznej powieści drogi, w której towarzyszymy Vuko w misji. Pomysł na wprowadzenie do tej historii kolejnego narratora wziął mnie zatem z zaskoczenia. Okazał się kluczowy w przekazaniu istotnych informacji o świecie przedstawionym. Oprócz Vuko opowieść snuje również Filar, syn cesarza. Dzięki niemu dowiemy się o nacjach zamieszkujących planetę Midgaard, poznamy kult Podziemnej Matki, nauczymy się trochę o faunie tego świata. Otrzymujemy wgląd w lekcje pobierane przez chłopaka, które mają na celu przygotowanie go do roli władcy. Rozdziały o rządzeniu bystretkami (zwierzaki przypominające mangusty) czy rozwijaniu jego relacji z Aliną okazały się miłym oderwaniem od przygód wycofanego, sarkastycznego Vuko. W pierwszym tomie ten podział pięknie zadziałał. Niestety w kolejnych miewałam momenty, w których jedna z narracji okazywała się nużąca i chciałam wrócić do tej drugiej. Również oczekiwanie na spotkanie głównej dwójki trwa dość długo. Chociaż niezaprzeczalnym plusem jest to, że rozdzielenie historii pozwoliło na szersze spojrzenie w wykreowany świat, to balans między ich przygodami czasami był zachwiany.

Jarosław Grzędowicz świetnie radzi sobie z kreowaniem swoich głównych postaci. Vuko ma cięty humor, to sprytny i uzdolniony człowiek, który skoczyłby za swoimi przyjaciółmi w ogień. Filar natomiast szybko dostaje nauczkę od życia, napędzany jest wizją utrzymania rodu, nie poddaje się, chociaż musi pokonać na swojej drodze sporo przeszkód. Jest również kilku interesujących bohaterów drugoplanowych, jak Aaken i Podziemna Matka. Niestety, nie udało mi się prawdziwie sympatyzować z żadną z pobocznych postaci. Może była to kwestia słuchania Pana Lodowego Ogrodu w audiobooku, ale traktowałam to raczej jako zwykłą historię. Kciuki trzymałam za dwójkę głównych bohaterów, ale cała reszta mogła zniknąć i specjalnie bym się tym nie przejęła. Szczególnie brakowało mi rozwinięcia postaci kobiecych. Widać, że autor starał się skupić na męskim punkcie widzenia, pozostawiając u mnie pewien niedosyt. Momentami zbaczał z głównej historii, przykładowo opisując wątek Aliny, ale później szybko wracał na poprzednie tory.

Pan Lodowego Ogrodu to na pewno seria, której fani fantastyki powinni dać szansę. Plastyczne opisy w wykonaniu Grzędowicza przeniosą nas na tajemniczą planetę, a Vuko to ziemski wysłannik, z którym chętnie sympatyzujemy. Nie jest to może cykl, który wyrwał mnie z butów, ale początkowy pomysł na pewno robi wrażenie. Największy problem mam z nierównym tempem akcji i brakiem rozwinięcia drugoplanowych bohaterów. Mimo wszystko, warto było poznać historię Vuko. Polecam, szczególnie w wykonaniu Jacka Rozenka w audiobooku.

sobota, 11 marca 2023

Komu dałabym Oscara? (edycja 2023)

Tegoroczne filmy oscarowe to w większości paczka rozrywkowych tytułów. Biograficzna historia o Elvisie, przedstawiona z rozmachem i masą brokatu przez Baza Luhrmanna, szalone Wszystko, wszędzie naraz z ekscytującymi scenami walk, naładowany akcją Top Gun: Maverick. Z jednej strony  dobrze było się zrelaksować w kinie i obejrzeć po prostu poprawnie przedstawioną historię. Z drugiej, trochę zabrakło czegoś, co prawdziwie by widzem wstrząsnęło.

Dziwi mnie zupełny brak nominacji dla Nie! Jordana Peela. Po wyjściu z kina miałam wrażenie, że nominację za dźwięk i aktorkę drugoplanową będzie miał w kieszeni. Brak nominacji dla filmu skrojonego pod Oscary, She said, również mnie zaskoczyło. Nie uważam, że był to bardzo dobry film, ale spełniał kryteria, które zazwyczaj pozwalały dostać się do grona nominowanych. Nie ma też nowych filmów reżyserów, którzy w przeszłości udowodnili, że są warci śledzenia. Mam na myśli tytuły: Do ostatniej kości Luci Guadagnino, Biały szum w reżyserii Noah Baumbacha, Armagedon Jamesa Grey'a.

Najlepszy film

Jeżeli miałabym wybrać swojego ulubieńca wśród nominowanych do najlepszego filmu to postawiłabym na Wszystko, wszędzie naraz. To oryginalny obraz relacji matki z córką, a zaproponowana forma jest nowatorska, szalona i kompletnie wciągająca. Cała obsada świetnie sobie partneruje, a ich zaangażowanie w dość osobliwe do zagrania sceny robi wrażenie. Aktorzy błyszczą również w Duchach Inisherin, co potwierdza ilość aktorskich nominacji. To mój drugi ulubieniec w tym gronie. Angażująca historia, która potrafi rozbawić i wzruszyć jednocześnie. Zdecydowanie, jeden z tytułów, które sprawiły mi najwięcej frajdy. Rozrywkę przynoszą również Fabelmanowie. Ta opowieść o miłości do kina w wykonaniu Spielberga jest urocza. Reżyser jak mało kto potrafi pokazać czym może być praca wykonywana z pasją. Rękę reżyserską można bez trudu zobaczyć w Elvisie. Baz Luhrmann nie oszczędza na brokacie i cekinach, tworząc elektryzującą historię o królu rock and rolla. Szkoda tylko, że wątek jego managera kuleje. W nowym Top Gunie trudno się do czegoś przyczepić. Scenariusz jest ciekawy, bohaterowie barwni, a akcja ma idealne tempo. To nie jest moje kino, bo za dużo tam hollywoodzkiego patosu, ale i tak ogląda się z przyjemnością. Niestety, tego samego nie mogę powiedzieć o Avatarze. Od strony technicznej to majstersztyk, Cameron potrafi przenieść nas do podwodnego świata i zachwycić jego wyglądem. Za to fabuła zeszła na dalszy plan, a bohaterowie okazali się zupełnie nieciekawi. Cieszy mnie pojawienie się w zestawieniu filmu nieanglojęzycznego. Na zachodzie bez zmian to mocne kino, które pokazuje bezsens wojny i potrafi wstrząsnąć widzem. W trójkącie jest genialny przez dwie części, ale niestety trzecia lekko obniżyła moją ocenę. Wolę jednak wcześniejszy film reżysera, The SquareTár pozwala zabłyszczeć Cate. Niesamowita rola, która sprawia, że ogląda się to tak dobrze, nawet kiedy bohaterowie rozmawiają o muzycznych zagadnieniach, które są tajemnicze dla widza.

Oscar dla najlepszego filmu: Wszystko, wszędzie naraz
Mój wybór: Wszystko, wszędzie naraz

zdjęcie zza kulis Wszystko, wszędzie naraz


Najlepszy aktor pierwszoplanowy

Bardzo mocna kategoria w tym roku. Przede wszystkim  powrót Brandona Frasera. Powrót w wielkim stylu. Rola chorobliwie otyłego Charliego, który ma w sobie naiwność dziecka i patrzy na wszystkich z pozytywnym nastawieniem była dużym wyzwaniem. W innych rękach mogłoby wyjść sztucznie, ale Fraser potrafi nas przekonać, że Charlie wierzy w to, co mówi. Jego wzrok jest pełen ciepła i nadziei. Z drugiej strony, Austin Butler zaskoczył mnie swoją interpretacją roli Elvisa. W jakiś magiczny sposób udało się przekazać fenomen króla, bez zbędnego naśladowania (czego najbardziej nie lubię w biopicach, wystarczy spojrzeć na Bohemian Rhapsody). Naprawdę miałam ochotę piszczeć z fankami podczas oglądania jego ruchów scenicznych. Jest jeszcze Colin Farell, który prezentuje swoje umiejętności komediowe i wychodzi mu to świetnie. Ostatni nominowany aktor, którego udało mi się zobaczyć na ekranie to Paul Mescal w Aftersun. Ogromnie się cieszę, że znalazł się w tym gronie. Jego rola w debiucie Wells to petarda emocji, skrytych pod powierzchnią. Jak nikt inny potrafi zagrać wrażliwca.

Oscar dla najlepszego aktora: Brandon Fraser (Wieloryb) / Austin Butler (Elvis)
Mój wybór: rozum podpowiada Brandona Frasera za Wieloryba, chociaż serce bije mocniej dla Mescala


Najlepsza aktorka pierwszoplanowa

W tej kategorii bój stoczy się pomiędzy dwoma nazwiskami  Cate Blanchett za Tár i Michelle Yeoh za Wszystko, wszędzie naraz. Nie ma co oszukiwać, Cate Blanchett dostarczyła jedną z najlepszych (jeśli nie najlepszą) rolę swojego życia. Jej postać w Tár jest zimna, wyrachowana, ale zarazem pełna pasji i chęci korzystania z życia. Jednak jakimś magicznym sposobem ja kibicuję Michelle Yeoh. Może dlatego, że jej rola, a właściwie role, były tak nieoczywiste. Miała do zagrania wiele postaci i wszystkie udźwignęła z wdziękiem. Z tyłu głowy słyszę też głos, który mówi  Cate ma już Oscara, więc niech to będzie Yeoh. Co do reszty nominowanych: Ana de Armas i jej interpretacja Monroe to jeden z mocniejszych elementów słabego filmu. Michelle Williams miała w swojej karierze lepsze role niż ta w Fabelmanach. Moim zdaniem to za Manchester by the sea powinna zgarnąć statuetkę. Filmu To Leslie nie widziałam. 

Oscar dla najlepszej aktorki: Cate Blanchett (Tár) / Michelle Yeoh (Wszystko wszędzie naraz)
Mój wybór: Michelle Yeoh za Wszystko wszędzie naraz

zdjęcie zza kulis, Fabelmanowie

Najlepszy reżyser

Kolejna mocna kategoria. Patrząc na filmy nominowanych reżyserów, można powiedzieć, że każdy bardzo wyraźnie przekazuje swoją estetykę. Spielberg postanawia opowiedzieć historię opartą na swoim życiu, tworząc obraz o zamiłowaniu do świata kina, które przekuwa się w wymarzoną pracę. Robi to w tak umiejętny sposób, że tylko utwierdza nas w przekonaniu, że jest wyśmienitym reżyserem. Martin McDonagh balansuje na styku komedii i dramatu, pozwalając widzom się pośmiać, ale również wzruszyć. Ma wyczucie, wie jak poprowadzić komediowe wątki, ale też nie boi się posunąć do pewnego ekstremum. Todd Field trzyma się swojego założenia, jego film jest chłodny, pełen tajemniczości i niedopowiedzeń. Ruben Östlund udowadnia, że potrafi jak nikt inny wyśmiać współczesny świat i chociaż The Square podobał mi się bardziej, to W trójkącie zdecydowanie jest dobrym filmem. I na koniec para wariatów, Dan Kwan i Daniel Scheinert. Ich wspólna praca nad Wszystko, wszędzie naraz pokazuje, że brakowało nam ostatnio odrobiny szaleństwa w kinie. Na szczęście nam go dostarczyli.

Oscar dla najlepszego reżysera: Dan Kwan i Daniel Scheinert (Wszystko wszędzie naraz)
Mój wybór: Dan Kwan i Daniel Scheinert za Wszystko wszędzie naraz


Najlepsza aktorka drugoplanowa / Najlepszy aktor drugoplanowy

Nominacje w tych kategoriach pokazują, które filmy mogą się pochwalić świetną obsadą. Rządzą Wszystko, wszędzie naraz i Duchy Inisherin. I z tymi nominacjami się w stu procentach zgadzam. Wybór jednej osoby jest naprawdę trudny. Wśród aktorów zakochałam się w Barry'm Keoghanie. Jest jedna scena w Duchach Inisherin, gdzie jego marzenie lega w gruzach  prawdziwy wyciskacz łez. Jednak tutaj nagroda najpewniej powędruje do Ke Huy Quana i z tym wyborem się zgadzam. Scena rozmowy z Michelle Yeoh nawiązująca do filmu Spragnieni miłości wywołuje ciarki. Wśród aktorek moje serce skłania się do Kerry Condon, która w Duchach Inisherin mnie oczarowała. Jednak nie będę kręcić nosem na Jamie Lee Curtis czy Angelę Basset. 

Oscar dla najlepszego aktora drugoplanowegoKe Huy Quan za Wszystko, wszędzie naraz
Mój wybór: Barry Keoghan za Duchy Inisherin 
Oscar dla najlepszej aktorki drugoplanowejAngela Basset za Czarna Pantera: Wakanda w moim sercu
Mój wybór: Kerry Condon za Duchy Inisherin


zdjęcie zza kulis filmu Babilon

Najlepszy długometrażowy film animowany

Nie udało mi się dotrzeć do kina na nowego Kota w butach, chociaż słyszałam, że warto. Resztę nominowanych udało mi się obejrzeć. Moje serce należy oczywiście do Marcela, o którym więcej pisałam po American Film Festiwal. Ma jednak mocną konkurencję. To nie wypanda jest opowieścią o akceptowaniu siebie i zmian zachodzących w naszym życiu. Najsilniejszym tytułem jest jednak Pinokio od Guillermo del Toro. Nigdy nie przepadałam za opowieścią o drewnianym chłopcu, ale del Toro sprawił, że zakochałam się w tej historii. Animacja poklatkowa jest przepiękna, dubbing genialny (oglądałam w oryginalnej wersji). Twist w postaci przeniesienia wydarzeń do faszystowskich Włoch również się sprawdza. Bardzo mnie ucieszy statuetka dla Pinokia, nawet jeśli sercem jestem z Marcelem. Oglądałam też Morską bestię, ale to raczej taka przyjemna przygodówka.

Oscar dla najlepszego długometrażowego filmu animowanego: Guillermo del Toro: Pinokio
Mój wybór: Marcel muszelka w różowych bucikach


Najlepszy film nieanglojęzyczny

Kategoria z której wszyscy są dumni, bo ponownie wśród nominowanych znalazł się polski tytuł. Poprzedni nominowany film, w reżyserii Pawlikowskiego do mnie trafił i mogłam mu z czystym sercem kibicować. Do chwalenia IO jednak mi daleko. Pisałam o nim po Nowych Horyzontach  dla mnie jest na siłę artystyczny. I jeżeli ktoś doszukał się tam znaczenia, to dobrze, ale nie zmieni to mojego wspomnienia męczącego seansu. Przy Blisko wylałam morze łez i uważam, że to świetny film. Szczególnie w obrębie zarysowania relacji między nastoletnimi chłopcami. Z perspektywy czasu ciągle się zastanawiam czy nie ma tam trochę szantażu emocjonalnego. Ale nawet jeżeli jest, to się dałam na niego złapać. Brakuje wśród nominowanych Podejrzanej, ciekawego połączenia historii miłosnej z śledztwem kryminalnym. Są też głosy, że powinien się tutaj znaleźć RRR, czyli hit Bollywood. Przyznaję, że po przesłuchaniu nominowanej piosenki z tego filmu mam ochotę go obejrzeć.

Oscar dla najlepszego filmu nieanglojęzycznego: Na zachodzie bez zmian
Mój wybór: Blisko

zdjęcie zza kulis filmu Marcel muszelka w różowych bucikach


Szybka przebieżka przez resztę kategorii:

Najlepszy scenariusz adaptowany: Na zachodzie bez zmian
Najlepszy scenariusz oryginalny: Duchy Inisherin
Najlepsza charakteryzacja i fryzury: Wieloryb
Najlepsza muzyka oryginalna: Babilon
Najlepsza piosenka: Naatu Naatu z RRR
Najlepsza scenografia: Babilon
Najlepsze kostiumy: Elvis / Czarna Pantera
Najlepsze zdjęcia: Tár
Najlepszy dźwięk: Top Gun
Najlepszy montaż: Wszystko, wszędzie naraz
Najlepsze efekty specjalne: Avatar: Istota wody


środa, 8 marca 2023

„Pianistka” Elfriede Jelinek – niepokojąca opowieść o władzy

Pianistka
Elfride Jelinek

Gatunek: literatura piękna
Rok pierwszego wydania: 1983
Liczba stron: 400
Wydawnictwo: WAB

Każde dziecko instynktownie idzie tam, gdzie brud, jeśli się go w porę nie odciągnie.
 

Opis wydawcy

Erika, prawie czterdziestoletnia niespełniona artystka, mieszka z demoniczną matką, od której jest uzależniona psychicznie. Wychowana bez ojca i w izolacji od męskiego towarzystwa, kobieta nie radzi sobie z własną seksualnością. Czy młody mężczyzna, który pojawi się w życiu Eriki, przerwie destrukcyjny związek matki i córki?


Moja recenzja

Kilka lat temu obejrzałam film Pianistka w reżyserii Michaela Hanekego. Zrobił na mnie wtedy porażające wrażenie. Czytanie pierwowzoru okazało się ciekawym doświadczeniem  niektóre sceny przywołały wspomnienia obrazów z filmu, ale znalazłam w książce o wiele więcej esencji. Przede wszystkim dzięki prozie Jelinek otrzymujemy wnikliwe spojrzenie na psychologię bohaterów. Postać, grana w filmie przez Huppert, w porównaniu z oryginalną Eriką Kohut wypada nawet na wygładzoną wersję. Kto oglądał film pewnie się zastanawia jak to możliwe, ale uwierzcie mi  może być jeszcze brutalniej.

Styl Elfride Jelinek sprawia, że ta historia jest jeszcze bardziej odpychająca. Autorka odpowiednimi słowami potrafi podbić brutalnie realistyczny klimat, który momentami jest nie do zniesienia. Jednocześnie trudno się od tej fabuły oderwać, w pewien sposób hipnotyzuje nas ten chory świat, pełen złamanych ludzi. Jelinek jest w swojej prozie bezkompromisowa  jeżeli pisze o samookaleczeniu to opisuje je bardzo dokładnie i czytanie tych fragmentów niemal fizycznie bolało.

Tytułowa bohaterka, Erika Kohut, zatraca się w seksualności. To tam znajduje ujście swoich stresów i niepokojów. Kobieta nie miała lekko w życiu, jej ojciec wylądował w ośrodku, a matka traktuje ją bardziej jako życiową partnerkę niż córkę. Sporo w książce będzie mowy o przeszłości Kohut, jej dzieciństwie i presji nałożonej przez matkę. Dziewczyna wychowywała się pod kloszem, podążając za marzeniami rodzicielki. Matka chciała odnieść upragniony sukces poprzez kierowanie życiem swojej córki. Nie pozwalała jej na zabawy z innymi dziećmi, zabraniała kontaktu z chłopakami. Nakierowała ją na drogę prowadzącą do zostania uznaną pianistką. Niestety, Erice się to nie udaje, a po wielu latach nauki najlepsze na co ją stać to praca nauczycielki gry na pianinie.

Ta relacja matki z córką jest patologiczna, a Jelinek nie hamuje się przed pokazaniem całego spektrum tego związku. Nie możemy powiedzieć, że matka nie kocha swojej córki. Jest to jednak miłość chora  matka zatraca się w codzienności Eriki, traktuje ją jako bohaterkę opowieści, którą chce prowadzić niczym narrator. Nie może znieść innych osób, próbujących przedostać się do tego duetu. Nie powstrzymuje się przez zadawaniem bólu, również fizycznego. Córka natomiast nie pozostaje jej dłużna. W tym porażającym obrazie relacji próbujemy szukać usprawiedliwienia dla okrutnych czynów Eriki.

Jakby było mało dramatyzmu w życiu Kohut, pojawia się jeszcze młody student zapatrzony w nauczycielkę. Zaczyna wypływać wątek władzy i tego, co robi ona z człowiekiem. Wykorzystywanie innych, podporządkowywanie ich pod swoje potrzeby przechodzi z wątku matki i córki do związku Kohut z Klimmerem. Przypomniało mi to performance Abramovic, w którym pozwoliła ludziom robić z jej ciałem, na co mają ochotę. Ciekawie obserwuje się zjawisko, w którym ktoś dostaje władzę nad innymi i bardzo szybko potrafi się zatracić, przekroczyć granicę człowieczeństwa.

Pianistka określana jest mianem obscenicznej, wulgarnej i pornograficznej książki. Trudno się z tymi przymiotnikami nie zgodzić. Zatem jeżeli nie macie ochoty na brutalną i mroczną opowieść, to możecie sobie odpuścić. Jednak z mojej strony polecam dać jej szansę. To wręcz sadystyczne doświadczenie, którego długo nie zapomnę.


Za egzemplarz dziękuję wydawnictwu WAB.

piątek, 3 marca 2023

„Zaginiony metal” Brandon Sanderson – gratka dla fanów uniwersum cosmere

Zaginiony metal
Brandon Sanderson

Gatunek: fantastyka
Rok pierwszego wydania: 2022
Liczba stron: 544
Wydawnictwo: MAG

- No to jesteś jak stróż prawa. 
- Każdy może być. 
- Nawet ja? 
- Zwłaszcza ty. Jesteś tym, kim zechcesz, Wayne. 
 

Opis wydawcy

Waxillium Ladrian, stróż prawa z Dziczy, który został senatorem w wielkim mieście, przez lata podążał śladem tajemniczej organizacji zwanej Kręgiem, którą kierowali jego nieżyjący wuj i siostra, a która porywała ludzi pochodzących z rodzin Allomantów. Kiedy detektyw Marasi Colms i jej partner Wayne natrafiają na magazyn broni przeznaczonej dla Bilming, jednego z zewnętrznych miast, pojawia się nowy trop. Konflikt między stolicą Elendel a zewnętrznymi miastami przynosi korzyść Kręgowi, ich macki sięgają teraz Senatu Elendel, a Bilming jest jeszcze bardziej uwikłane.


Moja recenzja

Sanderson to jeden z najbardziej odważnych pisarzy współczesnej fantastyki. Nie tworzy świata przedstawionego w obrębie jednej serii. Zamiast tego kreuje całe uniwersum, gdzie na poszczególnych planetach rozgrywa się akcja różnych cyklów. Bohaterowie Zaginionego metalu zamieszkują Scandrial, czyli jedną z tych planet. Jak się okazuje w najnowszym tomie – kluczową dla całego uniwersum cosmere. Początkowa trylogia serii, którą otwiera książka Z mgły zrodzony, ma klimat młodzieżowego high fantasy. Akcja kolejnych czterech tomów ma miejsce na tej samej planecie, ale przenosi czytelnika w czasie o 300 lat. Obserwujemy jakie zmiany zaszły w świecie przedstawionym, w którym miecze zamieniono na strzelby, pojawiły się latające statki, a wizja zakrytego pyłem miasta należy już do zamierzchłej przeszłości.

Zakończenie drugiej ery serii Z mgły zrodzony było dla mnie satysfakcjonujące. Sanderson proponuje nowe spojrzenie na rozpoczęte wątki i przenosi akcenty, przez co niektórzy bohaterowie zostają trochę zapomniani, ale inni zyskują więcej czasu. Moim zdaniem niewiele rozwinęła się postać Waxa, który prowadzi spokojne życie u boku Steris. Autor jednak nadrabia tę niedoskonałość przez skupienie się na Waynie, który należy do ulubieńców czytelników. Ten zabawny mężczyzna pokaże nam swoją subtelną stronę, zobaczymy fragment z przeszłości i wzruszymy się nad jego losem już w krótkim prologu. Kolejny raz Sanderson pokazuje, że potrafi sklecić postać, z którą chcemy spędzać czas – wielowymiarową, która popełnia błędy, bawi czytelnika i przepełniona jest wrażliwością.

by Marc Simonetti, źródło

Niezłe rozwinięcie dostaje też Maresi, a jej wątek jest najbardziej związany ze światem cosmere. Sanderson postanawia w Zaginionym metalu wprowadzić sporo nawiązań do swojego uniwersum i jest to prawdziwa gratka dla fanów autora. Serce mocniej bije na każdą wzmiankę o Cieniomorzu czy o bohaterach innych serii autora, bo czekamy, aż w końcu te różne historie się połączą. Pozostaje pytanie: kiedy, dlaczego i kto będzie w takiej opowieści brał udział. Wszystko to jest bardzo ekscytujące, ale ma też pewną wadę. Jeżeli ktoś nie należy do grona zagorzałych fanów autora to może poczuć się zmęczony ilością informacji. Sanderson pozwala sobie na wprowadzanie nawiązań do innych serii, które mogą nie być zrozumiałe dla osoby, która nie czytała pozostałych jego książek. Sama kilkakrotnie zastanawiałam się do czego autor nawiązuje, bo przyznaję  trudno wszystko zapamiętać. Dodatkowo, wprowadzenie wszystkich wzmianek o cosmere odciągało czytelnika od głównej fabuły. 

To, czego autorowi nie można odmówić, to zdolności kończenia historii. Akcja w Zaginionym metalu rusza dość energicznie, ale po jakimś czasie spowalnia i dopiero przy ostatniej części trudno już książkę odłożyć. Ponownie, jest to czysta przyjemność ze śledzenia rozwoju akcji, trudnych wyborów bohaterów, ich pomysłów i poświęceń. Jeszcze mi się to w wykonaniu Sandersona nie znudziło i liczę, że przez długi czas się nie znudzi.

Po tej lekturze nie mogę się doczekać kolejnego tomu Archiwum Burzowego Światła. Sanderson ruszył z kopyta w kierunku łączenia swoich serii i jestem podekscytowana na myśl co będzie dalej.

Szukaj w tym blogu

Szablon dla Bloggera stworzony przez Blokotka