sobota, 17 listopada 2018

Mały update serialowy - co ostatnio oglądałam

Jeżeli zastanawiacie się czemu coraz mniej piszę o filmach, to odpowiedź brzmi: bo oglądam o wiele więcej seriali niż kiedyś. Netflix sprawił, że moja lista telewizyjnych tasiemców do obejrzenia rośnie z dnia na dzień. Dzisiaj więc małe podsumowanie ostatnich miesięcy. Jako że oglądam więcej, niż miałabym czas i chęci opisywać, stwierdziłam, że zamiast kompletnie olać moje wrażenia z małego ekranu, to przedstawię je w skrótowej formie.

1. Grace i Grace

źródło

Pochodząca z Irlandii pokojówka zostaje oskarżona o zamordowanie swojego pracodawcy. Dr Simon Jordan postanawia dociec prawdy, poprzez przeprowadzenie wywiadu psychologicznego dziewczyny.
Na serial natknęłam się na Netflixie, podczas przeglądania proponowanych mi tytułów. Co nieco już o nim słyszałam, a biorąc pod uwagę fakt, że składał się jedynie z sześciu odcinków postanowiłam nie zwlekać dłużej i po prostu go włączyć. Jego fabuła oparta jest na powieści autorstwa Margaret Atwood, pisarki znanej najbardziej dzięki głośnej Opowieści podręcznej, którą miałam przyjemność w tym roku przeczytać. Widać tutaj nić powiązania między dwoma tworami, autorka dobrze zna i chętnie eksploruje kobiece charaktery. Serial jest dość równy na przestrzeni tych sześciu odcinków, więc jeżeli nie spodoba Wam się klimat na początku, to raczej nie wciągniecie się w kolejne losy Grace. Ja zdecydowanie chciałam poznać zakończenie jej historii. Forma rozmowy z psychologiem i przypominanie sobie wydarzeń ze swojego życia, wydawała mi się dość oklepanym, eksploatowanym tematem. Jednak przyznam, że całość miała w sobie coś, co zatrzymało mnie na dłużej, główna bohaterka magnetyzowała i przyciągałała uwagę widza, a ja do końca nie mogłam rozgryźć co kryje się za tą niewinną buźką. I to chyba największy plus tej produkcji, ta niejednoznaczność, kolejne warstwy odkrywające się na przestrzeni trwania serialu. Na dodatek świetnie sprawdza się tutaj scenografia, kostiumy, casting i zgrabnie napisany scenariusz. Polecam.

Moja ocena: 7/10

2. Lucyfer (sezon 3)

źródło
Więcej o serialu (dwóch pierwszych sezonach) pisałam już na blogu TUTAJ.
Niedawno pojawiła się informacja o kasacji tego serialu przez stację FOX. Pierwszą moją reakcją był smutek typowej fangirl, ale z drugiej strony - trzeci sezon był naprawdę kiepski. Serial stracił swoją iskrę, nie przyciąga mnie jak w poprzednich sezonach, nowa postać nie wprowadziła tyle zamieszania, ile mogłaby, a jeżeli chodzi o bohaterów drugoplanowych to chyba scenarzyści nie bardzo wiedzieli co z nimi zrobić. Wynikło z tego to, że mam po dziurki w nosie Amadiela i chętnie zobaczyłabym jak wraca do swojego Tatuśka. Pozostaje fakt, że Lucyfer ma wiele elementów typowego guilty pleasure, szczególnie w moim typie - zawsze lubiłam połączenie fantastyki ze współczesnością. Więc ogólnie się cieszę, że Netflix postanowił kontynuować prace nam tym serialem, może uda się lepiej wycisnąć ten naprawdę dobry pomysł i dorzucą do niego porządną fabułę. Szczególnie, że ostatni odcinek zostawił widzów w niezłym szoku i byłoby bardzo smutno, gdybyśmy nie dowiedzieli się co było dalej. Pojawiły się także dwa dodatkowe odcinki, które również mnie nie porwały. Ogólnie, trzeci sezon to niewypał, sezon drugi pozostaje najlepszy - szkoda, że Lucyfer zaliczył taką sinusoidę.

3. Black Mirror (sezony 1-3)

źródło

Historie osadzone w przyszłości, opowiedziane w osobnych odcinkach. Każda z nich opowiada o innych przykrych konsekwencjach rozwoju naszej cywilizacji, pokazując w sposób karykaturalny do czego może dojść jeśli nic się nie zmieni.
Black Mirror to prawdziwy hit wśród seriali. Każdy z nas zna kogoś, kto się nim zachwyca i nam go polecał. I słusznie, bo to rzecz bardzo mocna i warta każdej minuty. Dlaczego więc nie mam za sobą wszystkich odcinków? A to prosta sprawa - Black Mirror to taki serial, który umożliwia nam najprostsze i wygodne dawkowanie. Poszczególne odcinki to po prostu osobne historie, takie mini filmy, trwające zazwyczaj 40 minut. Oczywiście, wszystkie powiązane są tematyką przyszłości, która za każdym razem maluje się w dość ciemnych barwach, a jednocześnie jest bardzo prawdopodobna. Jako że te odcinki są zamkniętymi historiami, to po zakończonym seansie nie musimy koniecznie włączać kolejnego, żeby dowiedzieć się co było dalej. W przypadku takiej formy normalnym jest, że bywają wzloty i upadki. Trzeba jednak przyznać, że wzloty są naprawdę wysokie, a upadki mało bolesne. Większość odcinków jest rewelacyjna, od pomysłu, poprzez wszystkie aspekty techniczne, grę aktorską, po puentę. Najbardziej w pamięć zapadają te z zaskoczeniem, np. Biały niedźwiedź, który przechodzi od dziwnej, wręcz nieciekawej historii do jednej z najlepszych, dzięki pięknemu podsumowaniu, wszystko w 42 minuty. Zresztą takich ulubieńców mam kilka, a mimo że od obejrzenia minęło sporo czasu, to wciąż te historie tkwią w pamięci. Bardzo lubię m.in. San Junipero czy Wersję próbną (ten vibe horroru naprawdę mnie przeraził). Pozostaje mi go Wam polecić, jeżeli jeszcze nie widzieliście!

Moja ocena: 8/10 (średnia, bo każdy odcinek jest trochę inny)

4. Grace i Frankie (sezon 1)

źródło
Życie dwóch odwiecznych rywalek wywraca się do góry nogami, gdy ich mężowie oznajmiają, że są w sobie zakochani i planują małżeństwo.
Poszukując czegoś lekkiego natknęłam się na ten serial. Dwudziestominutowe odcinki i polecenie na jednej ze stron skusiło mnie na obejrzenie odcinka - skończyło się na całym sezonie. To naprawdę przyjemna rozrywka. Nie będę jednak ukrywać, że główną tego zasługą jest genialne aktorstwo ze strony dwóch tytułowych bohaterek. Jane Fonda i Lily Tomlin to prawdziwe legendy i fakt, że zechciały zagrać w tym serialu już powinien nas przekonać, że warto dać mu szansę. Może czasami wydawać się, że jest skierowany bardziej dla pań w średnim wieku, ale ja z ręką na sercu mówię, że bawiłam się przednio. Pomysł na rozpoczęcie serialu dość ekscentryczny, ale byłam w szoku jak łatwo było mi uwierzyć w ten związek między dwoma siedemdziesięciolatkami. I trudno nie współczuć bohaterom, którzy wybierając szczęście musieli zranić bardzo im bliskie osoby. To dobrze, że twórcy nie zdecydowali się po prostu na zrzucenie na żony bomby w postaci informacji o homoseksualizmie, a pokazali nam, że taka decyzja wymagała wielu poświęceń i sporej ilości odwagi. Nie będę Wam ściemniać, że to genialna produkcja, którą każdy powinien obejrzeć. Wielu stwierdzi, że to dla nich idealna rozrywka, resztę może wynudzić. Warto jednak dać mu szansę. Ja skończyłam pierwszy sezon i robię sobie przerwę, ale zapewne kiedyś wrócę do perypetii tych intrygujących pań.

Moja ocena: 6+/10

5. New Girl (sezon 7)

źródło
Więcej o serialu (sezonach 1-4) pisałam kupę czasu temu, TUTAJ.
Zawsze bardzo lubiłam ten serial, uważam że to jeden z najlepszych krótkich czasoumilaczy. W New Girl poznałam paczkę przyjaciół, których chciałabym mieć w prawdziwym życiu. Rozumiecie, tak jak kiedyś wszyscy chcieli dołączyć do paczki Rachel, Chandlera, Joeya i reszty bohaterów Przyjaciół, tak ja marzyłam o poznaniu takiej bandy wariatów jak Nick, Jess czy Schmidt. Dlatego, gdy zapowiedziano ostatni sezon, który miał być takim epilogiem do przygód ukochanych postaci bardzo się ucieszyłam. Całość składa się jedynie z ośmiu odcinków i nie wierzę, że to powiem, ale dobrze że tylko z tylu. Niestety, zabieg przeskoczenia kilka lat do przodu nie wyszedł twórcom i trochę brakowało tego ciepła połączonego z humorem, który bił z serialu na przestrzeni poprzednich sezonów. Wyglądało to tak, jakby chcieli po łebkach przeskoczyć po poszczególnych tematach i doprowadzić to do typowego zakończenia - ślub, dziecko, praca, wszystko idealnie ułożone. Nie zmienia to faktu, że wszystkie poprzednie sezony to złoto, do których mam nadzieję w przyszłości wracać w celu poprawienia sobie humoru. Trudno zapomnieć o tak genialnych scenach jak ta z pierwszego odcinka kiedy chłopaki śpiewają dla Jess piosenkę z Dirty Dancing czy o szalonych pomysłach Winstona, jak ten z wpuszczeniem szopa na wesele. Do tego możemy tutaj znaleźć jeden z najbardziej emocjonujących związków, bo Jess i Nick chemię między sobą mieli niesamowitą, szczególnie w pierwszych dwóch sezonach. Dlatego wszystkim polecam oglądanie, ale siódmy sezon można sobie odpuścić.



Jakie seriale Wy oglądacie? :)

niedziela, 11 listopada 2018

Renomowani najemnicy wracają do akcji - „Królowie Wyldu” Nicholas Eames


*Królowie Wyldu*
Nicholas Eames

*Język oryginalny:* angielski
*Tytuł oryginału:* Kings of the Wild
*Gatunek:* fantastyka
*Forma:* powieść
*Rok pierwszego wydania:* 2018
*Liczba stron:* 528
*Wydawnictwo:* Rebis

"Historia jest jak toczące się koło. Taka właśnie jest, pomyślał z goryczą Clay. Obraca się i obraca, mieląc nas na proch."
*Krótko o fabule:*
Clay Cooper i członkowie jego grupy niegdyś zasłynęli jako najokrutniejsi najemnicy, najlepsi z najlepszych w tej części Wyldu. Dni ich chwały dawno przeminęły, a oni sami oddalili się od siebie, rozpili się, przytyli i zestarzeli. Pewnego dnia na progu Claya pojawia się jego dawny kompan, Gabriel. Prośba, z którą przybywa, dotyczy misji, jakiej może się podjąć tylko ktoś bardzo odważny bądź bardzo głupi.
- opis wydawcy


*Moja ocena:*
Któż nie lubi słuchać historii o nieustraszonych bohaterach - pięknych, młodych, pełnych wigoru i energii, do których dziewczyny nocą wzdychają, a chłopcy zazdroszczą i pragną być tacy jak oni? W fantastyce możemy znaleźć całe mnóstwo takich postaci pierwszoplanowych, jesteśmy do nich już przyzwyczajeni i rzadko zdajemy sobie sprawę z tego jak wyświechtany jest to pomysł na protagonistów. Dopiero po przeczytaniu debiutu literackiego Nicholasa Eamesa uderzyło mnie jak dobrze czasami towarzyszyć w fantastycznych przygodach trochę innym bohaterom.

Królowie Wyldu podbili zagraniczny rynek książkowy. Nicholas Eames zdobył za swoją powieść garść nagród i wygrał kilka plebiscytów, a na zagranicznych portalach literackich pozycja ta ma naprawdę dobre oceny. W Polsce jakoś o niej ciszej, ale mam nadzieję, że to się zmieni i więcej osób dołączy do fanów Sagi. Tak jak dołączyłam i ja.

Kiedy wymuskanych młodzianów zastępują emerytowani najemnicy można spodziewać się różnych scenariuszy, a autor wybiera najlepszy z możliwych. Ci starzy wyjadacze dają radę lepiej niż niejeden nastolatek! Prawda, że czasami im w plecach coś chrupnie albo brzuszek piwny przeszkodzi we wspinaniu się na wzgórza, ale z ich wnętrza bucha prawdziwy ogień. I temperatura nie spada w tej powieści ani na chwilę - akcja jest wartka, a każdy rozdział przynosi nowych bohaterów i emocjonujące przygody. W tej kwestii to taka typowa fantastyczna powieść drogi, w której postacie podczas podróży do celu natykają się na różne przeszkody do pokonania. A ja tęskniłam za tego typu rozrywkową lekturą.

Świat przedstawiony jest może dość sztampowy - mamy tajemniczy, budzący trwogę las, w którym roi się od potworów, kilka grodów, rządzonych przez majętnych władców i naglący problem - oblężoną przez hordę Castię. Głowy rodów zastanawiają się czy wysyłać posiłki na ratunek czy pozwolić miastu upaść. Naszym bohaterom bliższa jest inna sprawa - na czele ostatniej linii obrony Castii stoi Rose, córka Gabriela z niegdyś najlepszej grupy najemników, czyli Sagi. A żeby było jeszcze ciekawiej, to aby dostać się do miasta trzeba oczywiście przejść przez najeżony potworami las. Stwory natomiast przypominają postaci z gier RPG. Co prawda w najbardziej znaną, Dungeons&Dragons nie miałam okazji grać, ale kobolty i wywerny okupowały także świat Warcrafta.
sporo jest fan artów z książki, ale ten bawi mnie najbardziej, autorstwa Aurry Tan, źródło

Siła powieści Nicholasa Eamesa tkwi niezaprzeczalnie w kreacji bohaterów, a szczególnie pierwszoplanowego, Claya Coopera. Kiedy go poznajemy pracuje jako strażnik na murach miasta, stara się uciułać z żoną na otwarcie gospody, a wieczorami słucha opowieści swojej dziewięcioletniej córki o złapanych nad rzeką żabach. Wydawać by się mogło, że trudno o nudniejszego jegomościa. Tym bardziej zadziwiają odkrywane powoli historie z jego przeszłości, a kiedy zbliża się koniec powieści z czystym sercem przyznałam, że to jeden z najlepszych bohaterów we współczesnej fantastyce. Cichy, na większość pytań odpowiadający wzruszeniem ramion, ale zarazem na wskroś dobry, pomocny i kochany. Oczywiście nie moglibyśmy poznać bliżej jego charakteru, gdyby nie zestawienie go z resztą członków Sagi. Autor postarał się, żeby każdy był barwny na swój sposób. Złoty Gabriel, który niegdyś był niejako liderem grupy, teraz wydaje się szarą myszką, która musi się ukorzyć i poprosić o pomoc w ratowaniu córki. Korg, ekscentryczny mag, któremu zdarzają się liczne pomyłki podczas rzucania czarów, ale zarazem jest genialnym wynalazcą. Matrick, zaglądający za często do butelki, który za sprawą dobrego mariażu został królem jednego z grodów. I Ganelon, o którym lepiej za wiele nie pisać, żeby nie zdradzić niespodzianki. A każdy z nich ma zdolności, które połączone tworzą element, dzięki któremu okrzyknięto ich najlepszą grupą najemników wszech czasów.

Mając na podorędziu takich bohaterów nie możemy się nudzić. Korg i Matrick dokładają porcję humoru, ale przede wszystkim wśród Sagi wyczuwalna jest prawdziwa więź rodzinna. Mimo tego, że lata świetności dawno mają już za sobą decydują się na podróż wgłąb przerażającego, pełnego potworów Wyldu w szczytnym celu. Zostawiają swoje życie codzienne, zbierają manatki i idą, bo kiedy rodzina potrzebuje pomocy to trzeba stawić się na wezwanie. Piękny jest moment podczas bitwy, w którym wyznają sobie braterską miłość. Naprawdę ciężko nie polubić tej zgrai podstarzałych łobuzów.

Jeżeli zajrzycie na oryginalną okładkę książki to zobaczycie, że czcionka, jaką wypisany jest tytuł, przywodzi na myśl te, którymi wypisywane są nazwy dużych zespołów rockowych. W treści ukryte są bowiem odniesienia do tego typu muzyki lat 80tych. W polskim przekładzie sprawa ma się trochę inaczej, ale podejrzewam, że budzi podobne emocje. Robert J. Szmidt poradził sobie z przeniesieniem świata Eamesa na nasze rodzime poletko i dzięki temu możemy spotkać na kartach powieści takie postaci jak Gerald Biały Wilkor i grupy najemników o nazwach: Ich Stroje, Czerwone Topory, Poparzeni Magmą Trzy.

Jest w Królach Wyldu taka scena: bohaterowie wychodzą na arenę walczyć z chimerą, następuje ładna ekspozycja każdego z nich, opis noszonej broni, pancerzu, no - high fantasy pełną gębą. Opis jednak kończy się tym, że otwierają się wrota do legowiska chimery, a Clay Cooper nie wytrzymuje i zwraca swoje śniadanie przed milionami gapiów, bo dzień wcześniej z chłopakami za dużo wypili. I taka jest właśnie ta książka - łączy to, co kochamy w typowym fantasy z humorem i odmiennymi bohaterami. Po przebrnięciu przez pierwsze sto stron możemy już rozkoszować się w pełni światem, wykreowanym przez Eamesa. Ja na pewno do niego wrócę na drugą część.

Moja ocena: 8/10


Za egzemplarz dziękuję wydawnictwu REBIS.

poniedziałek, 5 listopada 2018

„Blaszany bębenek” (Teatr Muzyczny Capitol)

Mieszkańcom Wrocławia trudno było przeoczyć nową premierę Teatru Muzycznego Capitol. Kiedy na budynku rozwieszono plakaty, na których widniała grafika niepokojąco przypominająca symbol nazistowskich Niemiec w mieście zrobiło się na temat premiery głośno. Cel marketingowy osiągnięty, bo Blaszany bębenek był na ustach osób związanych z teatrem i takich, którzy raczej nie pojawiają się na widowniach. Słuszności akcji promocyjnej komentować nie zamierzam, akurat bilety kupione miałam na długo przed nią, a już wtedy sale były niemal zapełnione. Taki urok Wrocławia - o dobre miejsca na spektaklach Capitolu trzeba trochę powalczyć i być zawsze czujnym.

Blaszany bębenek to pierwsza część trylogii gdańskiej, napisanej przez Guntera Grassa, pisarza narodowości niemiecko-kaszubskiej, laureata Nagrody Nobla. Wokół postaci autora przez wiele lat narastało sporo kontrowersji m.in. ze względu na fakt, że jako chłopak zgłosił się do służby w SS, a później oskarżany był również o antysemityzm. Polscy czytelnicy przez długi czas nie mieli dostępu do powieści Grassa, które były cenzurowane i szykanowane przez wielu ówczesnych działaczy.
Blaszany bębenek to historia Oskara Matzeratha - dziecka, które w wieku trzech lat postanowiło przestać rosnąć na znak protestu. Obserwujemy życie chłopaka, a w tle mają miejsce wydarzenia zmieniające dotychczasowy świat - do władzy dochodzi Hitler i wybucha II wojna światowa.
Wojciech Kościelniak czaruje widzów od pierwszej sceny - trudno nie dać się od początku porwać tej historii i sposobowi jej przedstawienia. Kiedy kurtyna się rozsuwa znajdujemy się w świecie zabawek, świecie widzianym oczami dziecka. Obrazek jest niezapomniany, kostiumy i charakteryzacja robią ogromne wrażenie, wszystko dopracowane jest w najmniejszych szczegółach. Do tego choreografia, za którą odpowiada Ewelina Adamska-Porczyk dodaje finalnego blasku tej scenie. Jednak to wszystko za moment będzie wydawać się błahostką, bo na scenę wkracza Oskar (Katarzyna Pietruska) i oświadcza nam, że zobaczymy „wodewil, zagrany przez zabawki dla zabawek i o zabawkach”, a my nie będziemy w stanie odwrócić wzroku od tej małej postaci na scenie. Trudne stało zadanie przed reżyserem, bo jak pokazać, że Oskar w wieku trzech lat przestał rosnąć? Ekipa wyszła z opałów obronną ręką, a pomysłodawczynią podobno była Agata Kucińska (na codzień pracująca we Wrocławskim Teatrze Lalek). Zasugerowała ona, żeby zastosować technikę tintamareską, czyli wykorzystanie twarzy aktora z doczepionym korpusem lalki. Sprawdza się to idealnie, a zdolności lalkarskie i aktorskie Katarzyny Pietruskiej robią ogromne wrażenie. Nawet nie jestem sobie w stanie wyobrazić jak ciężko musiało się grać, będąc w tak niewygodnych pozycjach (większość spektaklu Katarzyna spędziła na kolanach). Po premierze słychać było mnóstwo zachwytów nad Agatą Kucińską, która również gra Oskara, ale po naszym spektaklu byliśmy zgodni, że nie wiemy jak można byłoby to zrobić lepiej. Chyba będziemy musieli pójść jeszcze raz i się przekonać jak poradziła sobie druga aktorka.
Swoją drogą to, że Oskara gra kobieta w ogóle nie przeszkadzało w odbiorze, a dziecinny głos Pietruskiej pasował do roli małego chłopca.

Pierwszy akt spektaklu mija niepostrzeżenie i zanim się obejrzymy już czeka nas przerwa. Całe dwie godziny nie ma miejsca na nudę. Jesteśmy świadkami dzieciństwa Oskara, gdzie dramat rodzinny jest wciągający, świetnie zagrany, a wstawki muzyczne pasują idealnie. Justyna Szafran ponownie kradnie dla siebie mnóstwo uwagi grając kaszubską babkę z charyzmą i pazurem. Podczas jej śpiewania pojawia się gęsia skórka, a nawet przechodzą dreszcze z wrażenia. Jej zaczepki w stronę widzów wypadają naturalnie i dodają kolejną dawkę humoru tej postaci. Ta kobieta to prawdziwy skarb Capitolu. Ciekawy był również pomysł na wprowadzenie Czarnej Kucharki, tajemniczej postaci, która co jakiś czas przechadza się po scenie swoim specyficznym krokiem i mierzy nas przeszywającym wzrokiem. Każde jej pojawienie się zbiega się w czasie z małą katastrofą, można więc podejrzewać, że to personifikacja jakiegoś przerażającego Fatum.
Wątek rodziców Oskara ogląda się z niegasnącym zainteresowaniem. Jego matka wyszła za mąż za Niemca, który świetnie radzi sobie w kuchni, za to gorzej w życiu uczuciowym, więc miłosne uniesienia wiążą ją z kuzynem (pracownikiem polskiej poczty). Oskar wychowywany jest w bardzo toksycznym środowisku, wciąż zastanawia się który z mężczyzn jest jego ojcem, a ta niekończąca się niepewność będzie miała wpływ na ukształtowanie jego charakteru i dalsze życiowe decyzje.
Warto też wspomnieć, że role trójki rodziców zostały świetnie zagrane przez Alicję Kalinowską (Agnieszka, mama Oskara), Artura Caturiana (Alfred) i Błażeja Stencla (Jan, kuzyn Agnieszki). To wspaniały dramat rodzinny, któremu poświęcono dostatecznie sporo czasu, żebyśmy mieli czas związać się emocjonalnie z bohaterami i dobrze ich poznać, do tego stopnia, że czekają nas chwile radosne, ale i wzruszające z nimi związane.

Muzycznie to mały majstersztyk, do tego orkiestra świetnie sobie radzi z wykonaniem i na żywo robi to wspaniałe wrażenie. Oprócz wspomnianej wcześniej Szafran, która dostaje na początku spektaklu charyzmatyczny utwór, warto wyróżnić też piosenkę nauczycielki bądź tę, w której akcja podzielona jest na akty, a my możemy przyjrzeć się tragedii rodzinnej. Także sporo tutaj wspaniałych, porywających taktów, ale nie obyło się bez gorszych momentów. Szczególnie w drugim akcie pojawiają się piosenki, które wydają się trochę wciśnięte na siłę i od razu ulatują z pamięci.
Niestety, tak jak pierwszy akt jest moim zdaniem genialny, tak drugi trochę traci uwagę widza. Czujemy się przerzucani między wątkami, które zostają ledwo liźnięte. Wydawało mi się, że akcja była pośpieszana, a przechodzenie z piosenki do piosenki przestało mieć ciągłość logiczną. Niemal czuło się, że zostają wrzucone po to, żeby kolejne osoby mogły zabłysnąć. Brakowało mi skupienia się na fabule, chociaż rozumiem, że taka już specyfika adaptacji - przecież jakoś trzeba było te 800 stron powieści zmieścić w czasie ponad trzygodzinnego spektaklu.
Kostiumy i charakteryzacja są świetnym dopełnieniem całości. Przerysowane, karykaturalne białe twarze świetnie korespondowały z mechanicznym sposobem poruszania się i przywodziły na myśl fakt, że Ci ludzie zachowują się niczym zabawki. Wykorzystanie środków multimedialnych do wyświetlania tła sprawdziło się bardzo dobrze i często było ciekawym dodatkiem do utworów muzycznych.
Jeżeli zastanawiacie się czy warto wybrać się do teatru na Blaszany bębenek to przestańcie się zastanawiać, bo mówię Wam, że warto. Pomijając poziom aktorski, dopracowanie technicznych detali i ciekawą fabułę to zobaczenie popisu lalkarskiego robi tutaj ogromne wrażenie. Dlatego, jeżeli będziecie mieć możliwość to wybierzcie się na ten spektakl!

Moja ocena: 7+/10



*zdjęcia pochodzą z oficjalnej strony teatru - LINK

Szukaj w tym blogu

Szablon dla Bloggera stworzony przez Blokotka