Pokazywanie postów oznaczonych etykietą teatr capitol. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą teatr capitol. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 21 czerwca 2022

Teatralne pół roku

Pierwsza połowa roku już prawie za nami i chociaż czytelniczo nie był to dla mnie najbardziej owocny okres, to pod względem teatralnym zaliczam go do bardzo udanych. Odwiedziłam kilka różnych teatrów, a większość obejrzanych spektakli okazała się strzałem w dziesiątkę. Początkowo, nie miałam zamiaru wracać do tych wszystkich tytułów, ale brak chociażby słowa o tak świetnych przedstawieniach jak Cesarz (Teatr Capitol) byłoby dużym błędem. Gromadzę zatem moje odczucia w zbiorczy post i postaram się krótko napisać na które tytuły warto zwrócić uwagę.

Pomiłość. Przeraźliwie kiczowate i banalne historie, reż. Agata Kucińska 
(AST Wydział Lalkarski we Wrocławiu)
źródło

Pierwszym spektaklem obejrzanym w tym roku był spektakl dyplomowy studentów Wydziału Lalkarskiego we wrocławskim AST o nazwie Pomiłość. Przeraźliwie kiczowate i banalne historie w reżyserii Agaty Kucińskiej. Nazwisko reżyserki zapewne wielu wrocławskim fanom teatru jest znane. Wszystko za sprawą Blaszanego Bębenka, gdzie Agata Kucińska wciela się w postać Oscara przy użyciu lalki tintamareski. Jeżeli jeszcze nie byliście, to koniecznie wybierzcie się do Capitolu na ten spektakl. Już samo podziwianie zdolności lalkarskich aktorów jest tego warte.

Zazwyczaj, wybierając się na spektakle dyplomowe obniżam lekko swoje oczekiwania. Wiem, że będę oglądała młodych ludzi, którzy znajdują się jeszcze na początku swojej ścieżki kariery. W przypadku przedstawienia Pomiłość zupełnie niepotrzebnie to zrobiłam. Całość to czysta przyjemność, eksplozja świeżości, młodzieńczego zapału i pomysłowości. Aktorzy przenoszą nas w przyszłość, gdzie nie ma już miłości, takiej, jaką znamy. Grupa bohaterów postanawia jednak zgłębić przeszłość. Za pomocą technologii VR przeżywają historie romantyczne naszych czasów z ich ekscytującą, barwną stroną, a także licznymi rozczarowaniami. Forma „podróży w czasie” pozwala na wprowadzenie wielu różnych scenek, w których poszczególni aktorzy mogą zabłysnąć. Scenki te robią ogromne wrażenie, są zgrabnie napisane, świetnie zagrane i zachwycające od strony technicznej. Wystarczy spojrzeć na zdjęcie powyżej. Do moich ulubionych fragmentów zalicza się ten, który miał miejsce w sanatorium. Pomysł na zrobienie własnej wersji gry, tzw. „piłkarzyków”, używając lalek  petarda! Muszę też wyróżnić Nikolę Czerniecką, bo ta dziewczyna wprowadza prawdziwą magię do etiud, ma masę charyzmy i na pewno będę śledzić jej dalsze poczynania sceniczne. Jedyne, czego mogłabym się przyczepić, to że może trochę brakowało mi jakiejś iskry w scenach grupowych, może większego zgrania, ale to i tak jeden z najprzyjemniejszych wieczorów spędzonych w teatrze w tym roku.

Cesarz, reż. Cezary Studniak
(Teatr Capitol we Wrocławiu)
źródło

W Capitolu dorwałam bilety na świeżutką premierę, czyli Cesarza w reżyserii Cezarego Studniaka. Trochę byłam przerażona wizją przenoszenia książki Kapuścińskiego na deski, bo w końcu spora część mocy tej opowieści tkwi w języku i zabiegach literackich, którymi autor sprawnie operuje. Tym większe było moje zaskoczenie, że wrocławscy artyści poradzili sobie z tą historią aż tak dobrze. Na scenie publiczność ogląda opowieść o zachłyśnięciu się władzą, opresji społecznej i najgorszych stronach ludzkiej natury. Ta wersja Cesarza jest w sporym stopniu wierna swojemu pierwowzorowi i wiele epizodów udało się z sukcesem przenieść na deski teatru. Przykładowo, scena przyjmowania zagranicznych delegatów, kiedy mieszkańcy kraju głodują i czekają na resztki ze stołu  robi równie piorunujące wrażenie jak ta opisana w książce.

Ciekawie wypada tytułowa postać, w którą wciela się Mikołaj Woubishet. Cesarz w jego wykonaniu jest niemą figurą (przez większość czasu), ubraną w nieskazitelnie biały strój, o której reszta bohaterów opowiada, która budzi ich zgrozę, której starają się przypodobać. Wszyscy aktorzy radzą sobie świetnie, nie ma większego sensu nikogo wyróżniać (chociaż ja mam słabość do Heleny Sujeckiej i to ona kradła moją uwagę). Muzyka idealnie koresponduje z wydarzeniami na scenie, a choreografia pozwala na podkreślenie okrucieństwa świata przedstawionego. Cesarz, mimo moich początkowych obaw, okazał się kolejnym świetnym tytułem w repertuarze teatru i premierą, którą po prostu warto obejrzeć.

We wrocławskim Capitolu udało mi się również złapać Alicję, która przyniosła sporo uśmiechu. To na pewno spektakl, na którym dorośli mogą bawić się równie dobrze (jeśli nie lepiej), co młodsi widzowie. Na tegorocznym PPA dotarłam jedynie na finał piosenki aktorskiej. Zachwycił mnie w tym roku pomysł na prowadzenie gali, z wyświetlanymi wiadomościami od zwycięzców poprzednich edycji. Niestety, sam koncert z utworami Mirona Białoszewskiego już nie porwał, tak jak ten z poprzedniego roku. Na usprawiedliwienie  ostatnim razem na przeglądzie widziałam genialnego Ralpha Kamińskiego z utworami Kory, więc ciężko takie wydarzenie przebić.


Historia miłosna, reż. Wojciech Malajkat
(Teatr im. Jana Kochanowskiego w Opolu)

Wojciech Malajkat wyreżyserował w opolskim teatrze intymną opowieść o miłości. Mam wrażenie, że adaptacji teatralnych w tym rodzaju jest coraz mniej. Takich, które pozbawione są efekciarstwa, a skupiają się na opowiadanej historii i emocjach bohaterów. W ten wieczór w Opolu twórcom udało się przypomnieć na czym polega magia teatru.

W Historii miłosnej poznajemy dwie kobiety, które spotykają się przypadkiem i zakochują się w sobie. To ich wątek będzie trzonem spektaklu. Fabuła jest linearna, oglądamy chronologiczną opowieść, ale zastosowane zostały przeskoki w czasie, dzięki czemu historia rozciąga się do kilkunastu lat. Aktorzy przechodzą na naszych oczach metamorfozy, zmieniają się pod wpływem wydarzeń i ukazują nam różne oblicza tego samego bohatera. Warto zaznaczyć, że pomysł na scenografię okazał się strzałem w dziesiątkę i pomógł w ekspresowych zmianach miejsca i czasu akcji. Na środku sceny postawiona została ruchoma konstrukcja, która po obrocie staje się mieszkaniem dziewczyn, kawiarnią czy wnętrzem gabinetu lekarskiego

Usiłowanie streszczenia fabuły tego spektaklu zdecydowanie umniejszyłoby opolskiej realizacji. Może ta historia wydawać się typowym melodramatem, ale dzięki wprowadzeniu humorystycznych dialogów i  odpowiedniego poprowadzenia postaci, całość nabiera lekkości. Śmiejemy się z aktorami i cieszymy ich szczęściem, a za chwilę wylewamy łzy nad ich losem. 

Tekst spektaklu podkreśla jakie konsekwencje niosą ze sobą niedotrzymane obietnice. Zobaczymy, że miłości nie da się kontrolować. Zaangażowanie Helene (Karolina Kuklińska) jest intensywne i prawdziwe tak długo jak trwa, ale bohaterka zbyt lekko rzuca słowa „na zawsze”. Po drugiej stronie stoi Katia (Katarzyna Osipuk), która podchodzi do związku zupełnie odwrotnie  wzbrania się przed zaangażowaniem, ale ulega zmianie pod wpływem entuzjastycznej Helene. Tytułowa historia to nie tylko opowieść o tych dziewczynach. To również opowieść o miłości między bratem i siostrą, miłości rodzicielskiej, miłości tragicznie utraconej. Miłość w spektaklu buduje, napawa optymizmem i dodaje skrzydeł, ale miłość też niszczy, rozczarowuje i przeraża. A na pewno znacząco wpływa na życie każdego z bohaterów.

Opolski spektakl pozbawiony jest zbędnych środków, stawia na odpowiednio zagrany komediodramat i tym samym pokazuje, że wzbudzenie emocji w widzach może odbyć się bez używania wielu efektów specjalnych. Malajkat bardzo dobrze poprowadził swoich aktorów, każda z postaci jest charakterystyczna, ich zmiany są wiarygodne i wynikają z odpowiednio rozczytanych motywów i celów. Może najmocniejszym elementem miała być historia dwójki kobiet, ale uwagę kradnie postać brata i jego wątek. Trudno było przejść obojętnie obok dramatu bezbłędnie zagranego przez Karola Kossakowskiego i Magdalenę Maścianicę. Tych emocji na pewno długo nie zapomnę.

Recitale Mariusza Kiljana (Teatr Polski Wrocław), Rzeźnia numer pięć (Teatr Współczesny Wrocław), Król (Teatr Polski Warszawa), Sługa dwóch panów (Teatr Dramatyczny Warszawa), Na wschód od Hollywood (Teatr Rampa Warszawa)

W Teatrze Polskim we Wrocławiu udało mi się pojawić dwukrotnie i za każdym razem wybór padł na recital Mariusza Kiljana. Jeżeli ktoś interesuje się piosenką aktorską to musi znać tego aktora. Ma swój niepowtarzalny styl prowadzenia utworów, jest pełen ekspresji. Gdziekolwiek  wibracje na temat Grechuty to pomysł na pięknie spędzony wieczór, ze znanymi piosenkami w nowych aranżacjach, wszystkie cudownie zaśpiewane. 20 najśmieszniejszych piosenek na świecie to wznowienie, które również udowadnia jaki talent ma Kiljan. W tym krótkim spektaklu aktor przechodzi z postaci w postać w ciągu kilku sekund co robi piorunujące wrażenie. Ten tytuł jest również mocno komediowy, więc jeżeli macie ochotę się pośmiać to aktor na pewno dostarczy Wam do tego powodów. Ja jestem większą fanką Gdziekolwiek, ale oba spektakle warto obejrzeć.

Rzeźnia numer pięć w reżyserii Marcina Libera to świetne przedstawienie i jeden z najlepszych tytułów w repertuarze Teatru Współczesnego. Książkę Vonneguta czytałam już dawno temu, ale spektakl okazał się bardzo wierny pierwowzorowi. Co nie jest takie łatwe  kto czytał, ten wie. Rzeźnia numer pięć złapała moją uwagę od pierwszych scen, aktorzy Teatru Współczesnego wytworzyli między sobą niesamowitą chemię, oglądanie ich to była czysta przyjemność. Dodatkowo, scenografia, kostiumy, gra światłem i muzyka  wszystko to dopełniało spektakl, tworząc satysfakcjonującą całość. Ostrzegam tylko, że czas trwania może niektórych pokonać, bo to ponad trzy godziny. Polecam się zatem przygotować i przyjść wypoczętym. I jeżeli przeszkadza Wam dym papierosowy to radzę usiąść w dalszych rzędach. Sam spektakl gorąco polecam, szczególnie fanom książki.

źródło

W jeden z weekendów wybrałam się również do Warszawy, gdzie udało mi się obejrzeć trzy spektakle. Pierwszym był Król na podstawie książki Twardocha w reżyserii Moniki Strzępki i to ten tytuł zrobił na mnie największe wrażenie. W końcu udało mi się zobaczyć Andrzeja Seweryna na scenie i to niezapomniane przeżycie, aktor jest prawdziwie hipnotyzujący. Historia trzyma się fabuły znanej z książki, ale oczywiście potrzebne były pewne skróty, żeby zmieścić się w ograniczonym czasie. Ja czytałam pierwowzór, więc nie miałam żadnych problemów ze zrozumieniem treści, ale podczas przerwy słyszałam kilka uwag na ten temat, więc polecam się zapoznać z Królem Twardocha przed wizytą w teatrze. Choć spektakl jest długi oglądałam go z niegasnącym zainteresowaniem, zrealizowany został z rozmachem. Świetnie wypadł obraz Warszawy lat minionych, kilka aktorskich występów zapada głęboko w pamięci (Krzysztof Dracz jako Kum!), a sceny w spowolnieniu wyszły moim zdaniem bardzo efektownie.

Drugim spektaklem był Sługa dwóch panów w reżyserii Tadeusza Bradeckiego. To commedia dell'arte, podczas której trudno nie wybuchnąć kilkukrotnie śmiechem. Tekst Carlo Goldoniego zawiera sporo humoru sytuacyjnego, jednak skupia się oczywiście na zabawnych postaciach. Jak na typową commedię dell'arte przystało aktorzy grają również w maskach, zdarza im się improwizować i przede wszystkim świetnie się bawią na scenie, dzięki czemu i widzowie dobrze się czują. Prym wiedzie Krzysztof Szczepaniak, który w roli sługi jest przezabawny. Dobrze spędzony wieczór w teatrze, polecam dla osób szukających dość prostej rozrywki i dawki humoru. Niestety, już tak zabawnie nie było na spektaklu Na wschód od Hollywood, który nie trafił w moje gusta. Spektakl napisany został przez Tomasza Jachimka, znanego polskiego kabareciarza. Temat wydawał się ciekawy, bo przedstawienie to losy początkującego aktora, który opuścił mury szkoły i marzy o graniu w teatrze. Realizacyjnie nie porywa, a żarty są mocno „kabaretowe”. Epizodyczne role zagrają nawet znani polscy kabareciarze, jak Abelard Giza. Jeżeli jesteście fanami tego humoru to może Wam się spodobać.

Życzę wszystkim samych pięknych teatralnych przygód w drugiej połowie roku!

niedziela, 29 marca 2020

„Kocham Cię, ja Ciebie też nie” - Serge Gainsbourg widziany oczami kobiet (Teatr Muzyczny Capitol)

Pewnego zimowego dnia siedzimy sobie w samochodzie, odwozimy znajomych po próbie. Nagle w radio słychać piosenkę Serge Gainsbourga, a z tylnego siedzenia odzywa się głos, że w Teatrze Muzycznym Capitol jest ciekawy spektakl o życiu tego twórcy, na który warto się wybrać. Akurat poleceniom znajomym zazwyczaj od razu wierzę, ale zerknęłam jeszcze pobieżnie na opis, reżysera i grupę aktorską spektaklu, po czym pozostało mi tylko kupić bilety.
źródło
Serge Gainsbourg był prawdziwym objawieniem w branży muzycznej, swego czasu wszystkie największe gwiazdy marzyły o wykonaniu jakiejkolwiek piosenki napisanej właśnie przez niego. Jeżeli chodzi o przebicie się do ogólnej świadomości, to powszechnie najbardziej kojarzona jest jego piosenka Je'taime. Łączy się z nią ciekawa historia: otóż, Bridget Bardot zgłosiła się do Serge'a z prośbą o napisanie dla niej utworu, ale po wykonaniu tej piosenki poprosiła, żeby jej nie wydawał. Finalnie na rynku pojawiła się dopiero w latach 80tych. To tylko jedna z ciekawostek, o których dowiemy się ze scenariusza przedstawienia.

Spektakl przybliża nam sylwetkę tego twórcy, wokół którego zawsze kręciła się grupka kobiet. Jak sam opowiedział ze sceny: uważano, że wygląda „specyficznie”, ale jednak miał w sobie coś, co przyciągało płeć piękną. Znany jest jego długotrwały związek z Jane Birkin, z którą miał córkę Charlotte (teraz słynna aktorka, która często gra u Larsa von Triera). Oprócz tego przeżył kilka burzliwych romansów m.in. z Bridget Bardot.
źródło
Dobrze, przejdźmy jednak do sedna tej notki, czyli spektaklu Kocham Cię, ja Ciebie też nie. Cezary Studniak, reżyser, postarał się w kwestii doboru obsady, która jest tutaj największą perełką. Sam siebie obsadził w roli Serge'a i wydaje mi się, że nikt inny nie zagrałby go tak dobrze. Aktor jest w tej roli zblazowany, pokazuje swoją fascynację kobietami, a paląc papierosa za papierosem wygłasza swoje „złote sentencje”, obserwacje na temat otaczającego go świata. Jego występ jest równy i w pełni satysfakcjonujący dla widza. No, może poza momentami muzycznymi, kiedy co prawda jest zupełnie oddany i przekonywający, ale widz nie rozumie wszystkich wyśpiewywanych przez niego słów. Tak mocno wczuł się w rolę, że zapomniał o odpowiedniej artykulacji. Partneruje mu Helena Sujecka w roli Jane Birkin. Przyznaję, że mam trochę słabość do tej aktorki odkąd zobaczyłam ją pierwszy raz w filmie Małe stłuczki, a później na scenie Capitolu, m.in. w Po Burzy Szekspira. W Kocham Cię, ja Ciebie też nie jest całkowicie hipnotyzująca. Od początku do końca kradnie dla siebie uwagę widzów, oddaje niuansy granej postaci z pełną gracją. Równie duże wrażenie robi reszta aktorek. Świetnie radzi sobie Justyna Antoniak jako Bridget Bardot, jest wystarczająco wyzywająca, a jednocześnie pozostaje pełna słodyczy i pozytywnej energii. To piosenki przez nią wykonane należą do najbardziej znanych, a sceny ich przedstawienia zostają z nami na dłużej. Ogromne brawa należą się także Klaudii Waszek, która nawet od strony czysto fizycznej była podobna do Charlotte, ale i wspaniale zagrała zapatrzoną w ojca córkę. Byłam pod wrażeniem niewielkiej roli Alicji Kalinowskiej jako France Gall, którą zazwyczaj grała Ewelina Adamska-Porczyk. Alicja miała w sobie niewinność, a zarazem charyzmę. Ostatnia kobieta Gainsbourga, grana przez Agnieszkę Oryńską-Lesicką wypadła poprawnie, ale wydaje mi się, że jej postać była najmniej charakterystyczna, a historia najmniej angażująca. Miała też najtrudniejsze zadanie, żeby zakończyć całość mrocznie, zostawić widza z pewnym ciężarem emocjonalnym.

Trzeba przyznać, że świetną robotę wykonano na platformie wizualnej. Na scenie, oprócz łózka, kanapy, stołu z kilkoma krzesłami i (jakże ważnych i często eksploatowanych) pochowanych po kątach popielniczkach, znajdzie się także miejsce dla zespołu, który na żywo akompaniuje przedstawieniu. Grają świetnie, chociaż momentami miałam wrażenie, że za głośno - nie wiem czy to kwestia niewyraźnego śpiewu aktorów czy podkręconych dźwięków instrumentów, ale czasami słowa piosenek uciekały widzowi. Skoro już przy słowach jesteśmy to ich tłumaczenie wyszło bardzo zgrabnie, chociaż wydaje mi się, że materiał źródłowy nie należał do łatwych. Gainsbourg często nadawał swoim tekstom podwójnego znaczenia, dlatego tym większe ukłony należą się Tymonowi Tymańskiemu za swoją pracę tłumacza.

źródło
Dobrą robotę wykonano również w kwestii charakteryzacji i kostiumów, które oddają faktyczne ubrania, które gwiazdy w tamtych czasach nosiły. Wystarczy zerknąć na kilka zdjęć w Internecie, żeby znaleźć chociażby Jane Birkin w kultowej białej boho sukni.
Bardzo dobrze ogląda się także numery muzyczne, pomysły na ich wykonanie były świeże i atrakcyjne dla widza. W głowie zostaje piosenka Je'taime, najpierw wykonana sensualnie przez Bardot w studio nagrań, a później kameralnie, z pełnią emocji zaśpiewana przez Jane Birkin, ale duże wrażenie robią także słynne utwory Bonnie i Clyde oraz Comic Strip. Studniak nie ominie kontrowersyjnej piosenki Lemon Incest, którą wykonuje wraz z córką, Charlotte. Utwór sugeruje kazirodczy związek między tą dwójką. Po jej wydaniu wybuchł skandal, stacje radiowe dopisywały Lomon Incest na listę piosenek zakazanych, ale Serge i Charlotte zaprzeczali wszelkim zarzutom.

Kocham Cię, ja Ciebie też nie to fascynująca opowieść o słynnym artyście, jakim był Serge Gainsbourg. Dla mnie to przede wszystkim przedstawienie jego sylwetki w ciekawej formie, przybliżenie życiorysu poprzez jego twórczość. Mężczyzna przechodzi przez wiele związków, początkowo przyciąga uwagę kobiet, a później odpycha je swoim zachowaniem. To człowiek destrukcyjny, a zarazem potrafiący budować niesamowite utwory. Warto się wybrać na opowieść o jego życiu do teatru.

piątek, 13 marca 2020

„Rat Pack, czyli Sinatra z kolegami” - koncert, który przeniesie nas w czasie (Teatr Muzyczny Capitol)

Uwielbiam klimat złotej ery Hollywood. Mam wrażenie, że w każdym z filmów tamtego okresu czuć niesłychaną miłość do kina, do sztuki, do podziwiania ludzkich talentów. W minionych czasach najbardziej doceniani aktorzy oprócz umiejętności operowania słowem musieli także potrafić śpiewać, stepować i tańczyć. Dlatego obok występowania w filmach często też brali udział w takich koncertach na żywo dla szerszej publiczności. Ostatnio mogliśmy takie życie artysty złotej ery Hollywood podejrzeć w biograficznym filmie Judy. Wybranie się do Teatru Capitol na tytuł Rat Pack, czyli Sinatra z kolegami pozwoli nam przenieść się w czasie i podziwiać na żywo odtworzony występ kilku z największych gwiazd minionych lat.
Co to jest Rat Pack? Ja pierwszy raz o tej paczce znajomych usłyszałam w książce Ostatni z żywych: Opowieści z Fabryki Snów Rogera Moore'a (tutaj o niej więcej pisałam). To taka nieformalna grupa, która skupiała się wokół postaci Humphrey'a Bogarta, powstała około 1955 roku. W tym składzie, jaki zobaczymy w spektaklu, była już po reaktywacji w 1959 roku.
źródło
Jeżeli się zastanawiacie czy ten spektakl jest tak dobry, jak to wszyscy w mediach trąbili, to potwierdzam: właśnie taki jest. Mnie ciężko byłoby nie rozczulić, bo akurat jestem fanką starych filmów, uwielbiam słuchać Franka Sinatry i czar tamtych lat zdecydowanie na mnie działa. Dlatego od początku dałam się wkręcić w konwencję, która jest bardzo przystępna dla widza - całość przypomina koncert, w jakim kiedyś grupa Rat Pack brała udział. Na scenie zatem rozstawiony jest odświętnie ubrany band, pełen wspaniałych muzyków i robiących wrażenie instrumentów. Sekcja dęta ma tutaj kilka solówek, które zachwycają, a dyrygent i pianista często pozwalają sobie na śmieszkowanie. Ogólnie klimat, mimo ciasno zapiętych much, jest bardzo luźny, a widz po chwili czuje się jakby dobrze znał artystów. Pomaga w tym świetny Marek Kocot w roli konferansjera. Wykonał kupę dobrej roboty, bo nie dość, że wprowadza ludzi w cały koncept, wyjaśnia odegrane sytuacje i ich stronę historyczną, to jeszcze jest przy tym zabawny. Czego od prowadzącego można chcieć więcej?

Całość spektaklu opiera się zatem na pomyśle próby odtworzenia koncertu trójki wielkich artystów: Deana Martina, Sammy'ego Davisa Juniora i Franka Sinatry. Sprawdza się on nad wyraz dobrze. Aktor grający Deana Martina, Maciej Maciejewski, wprost kipiał charyzmą i urokiem. Świetnie odegrał aktora, który nadto często lubił zaglądać do kieliszka, ale był przy tym czarujący i potrafił podbijać serce widowni. To zdecydowanie najciekawiej sportretowana postać wieczoru. Zaraz za nim swój segment ma Sammy, którego gra sam dyrektor teatru i reżyser tego spektaklu - Konrad Imiela. Przed jego wejściem usłyszymy zabawny dowcip o tym jak pokonał konkurencję do roli i jednogłośnie został okrzyknięty najlepszym kandydatem. Jedno trzeba przyznać - z partii wokalnych, nie tak oczywistych w przypadku Davisa, wybrnął po prostu śpiewająco. Zdecydowanie był najmocniejszy z głównej trojki w kwestii muzycznej: jego numer sam na sam z perkusją to potwierdził, a melancholijny utwór One for my baby przyprawił o wzruszenia. Na koniec stawki pojawia się gwiazda wieczoru, czyli Frank Sinatra. Wiele osób z publiczności ma do niego największy sentyment, a sam aktor, Błażej Wójcik, przedstawił go z klasą i wdziękiem, chociaż momentami miałam wrażenie, że charyzmy w porównaniu z poprzedzającą dwójką trochę mu zabrakło. Mogła to też być kwestia zmęczenia - byłam na spektaklu, który rozpoczynał się o dwudziestej, ale wiem, że grano go także o siedemnastej, więc aktorzy mogli trochę energii stracić.

źródło
Żeby nie było nudno to podczas występu znajdzie się także miejsce dla specjalnych gości. Ucieszy pojawienie się Violetty Villas, która faktycznie została zaproszona przez Sinatrę do Ameryki, gdzie wspólnie wykonali piosenkę Strangers in the night. Uważam, że Ewa Szlempo-Kruszyńska bardzo dobrze naśladowała tę niesamowitą osobowość, bez zbędnego karykaturowania oddała charakterystyczny akcent i sposób śpiewania. Spore wrażenie robi Emose Uhunmwangho, co chyba nie jest niespodzianką. Jako Ella Fitzgerald spisuje się na medal. Trzy aktorki z zespołu Sistars radzą sobie raz lepiej, raz gorzej, ale wprowadzają sporo przyjemnego zamieszania na scenie.

W sprawie spektaklu Rat Pack, czyli Sinatra z kolegami nie ma co więcej pisać. Dwie godziny spędzone w teatrze mijają w błyskawicznym czasie, człowiek wychodzi rozluźniony i szczęśliwy, na scenie widzimy wiele świetnych gagów, poznamy trochę faktów z życia wielkich gwiazd kina złotej ery Hollywood, ale przede wszystkim otrzymamy produkt dopracowany. Pod względem wokalnym, muzycznym (świetny band!), scenariuszowym, a także wspaniałej charakteryzacji (Sammy z Konrada Imieli wyszedł całkiem zgrabnie, a można było tutaj przedobrzyć). Nie ma tutaj ukrytych metafor i głębokich przemyśleń, ale jest cała masa rozrywki na poziomie. Także, gdy tylko uda Wam się dostać bilety to idźcie i bawcie się dobrze!

sobota, 19 października 2019

Życie to sztuka akrobacji - „Mock. Czarna burleska” Teatr Muzyczny Capitol

Marek Krajewski nazywany jest ojcem chrzestnym polskiego kryminału. Wykreowana przez niego postać - komisarz Eberhard Mock, pracujący w przedwojennym Breslau stał się inspiracją dla stworzenia najnowszej premiery w Teatrze Muzycznym Capitol. Tak się złożyło, że autor w tym roku świętuje dwudziestolecie swojej twórczości, a Capitol działający od 1929 roku swoje dziewięćdziesięciolecie. Takie dwa jubileusze postanowiono połączyć. Konrad Imiela, dyrektor teatru wyreżyserował burleskę, w której centrum postawił postać Mocka, a jego przygody z kolejnych książek przedstawił za pomocą poszczególnych utworów. Można powiedzieć, że obok takiego wydarzenia Wrocławianie nie mogą przejść obojętnie. Tutejszy świat teatru i literatury spotkał się, żeby razem świętować jubileusze, a widzowie powinni się bawić razem z twórcami.
źródło
Przed wybraniem się na spektakl warto sobie uświadomić jedną rzecz - jak pełna nazwa wskazuje nowe przedstawienie Capitolu to burleska, czyli forma teatralna opierająca się na grupowych tańcach,  śpiewach, często wulgarna i parodiująca ważne tematy. Nie ma więc po co streszczać fabuły spektaklu, bo tutaj raczej będziemy mieć kontakt z kolejnymi songami, dotyczącymi przygód komisarza Mocka, ale brak będzie linearnej opowieści.
Pomysły reżysera okazały się strzałem w dziesiątkę. Przede wszystkim dobrze sprawdza się fakt, że całość podzielona jest na kolejne grzeszki, słabości głównego bohatera, będące niejako tematem piosenek. Mamy m.in.: „wrażliwość”, „samotność”, „urodę”, „rodzinę”. Nakieruje to publiczność na odpowiednie tory i pozwoli skupić się na danej kwestii. Widzom nie pozwolą się zagubić także damy ulicy, czyli sześć kobiet, które są niejako narratorami opowieści, wypełnią przestrzeń między dużymi songami swoimi przyśpiewkami i przygrywaniu na ukulele.
źródło
Testy piosenek napisał Konrad Imiela wspólnie z Romanem Kołakowskim, który zmarł w styczniu tego roku. W większości były one zgrabnie złożone, jasne w przekazie, dawały odpowiedni obraz danego tematu. I choć ogólny wydźwięk jest raczej pozytywny to czasami miałam problem z dość topornie poskładanymi zdaniami.
Na pewno wrażenie robi warstwa muzyczna. W tej kwestii brawa należą się młodemu kompozytorowi, Grzegorzowi Rdzakowi. Jego show to przede wszystkim różnorodność, która się w tym przypadku opłaciła. Będziemy słyszeć tutaj rytmy tanga czy samby, potowarzyszą nam przyśpiewki przy ukulele i poruszające piosenki aktorskie, doświadczymy zabawnych brzmień cyrkowych, a zaskoczą także elementy rapu i muzyki elektronicznej. Okazuje się, że ta dziwna mieszanka ma sens i sprawia, że publiczność z piosenki na piosenkę jest coraz bardziej zaangażowana i zaciekawiona kolejnymi rozwiązaniami.
Skoro już przy utworach jesteśmy to warto też pochwalić choreografię i zespół taneczny, który ponownie wnosi bonusowe atuty do przedstawienia. Szczególnie w pamięci zapadła świetna scena z kina Capitol - proste ruchy, które wykonane z odpowiednią precyzją dają świetny efekt, a także piosenka żony Mocka, wykonana raczej w nowoczesny sposób, jednocześnie z zachowaniem klasycznej choreografii w otoczeniu wachlarzy z białych piór.
źródło
Jeżeli chodzi o aktorskie perełki to mam ich kilka. Pierwsze duże wrażenie robi piosenka wykonana przez Tomasza Wysockiego. Ten człowiek śpiewa tak, że nie da się od niego odwrócić uwagi. Znalazł idealny balans między realnością a karykaturą, a ja zostałam zdecydowanie oczarowana. Pomysł na piosenkę również wypadł bardzo dobrze, z zaskoczeniem w końcówce utworu. Drugim mocnym wejściem była oczywiście Emose Uhunmwangho. Mimo że już tyle razy słyszałam ją na żywo, to ta kobieta za każdym razem zaskakuje mnie swoją barwą, brzmieniem, które przenika dogłębnie i wzbudza dreszcze. Tym bardziej, że jej piosenka była wzruszająca, mówiąca o współczesnych problemach, jak pogardzanie drugim człowiekiem, traktowanie innych jako gorszych od siebie. Kiedy została zamknięta w neonowej klatce naprawdę ściskało się gardło. Ostatnim wyróżnieniem okrasiłabym Ewę Szlempo-Kruszyńską, żonę Mocka, która dostała dość trudną aranżację, gdzie szybkim tempem musiała recytować spore ilości tekstu. Poradziła sobie świetnie, a jej postać została w pamięci jako jedna z bardziej charakterystycznych. Warto też wspomnieć o zabawnym utworze z cyrku i piosence w kinie, która robiła wrażenie wizualne, a nucę ją do dzisiaj.
źródło
Jakimś magicznym sposobem udało mi się zdobyć bilety już na pierwsze publiczne wystawienie Mocka. Czarnej burleski, także byłam na spektaklu 10 października, a uroczysta premiera odbyła się 12 października. Nie wiem co mnie podkusiło, żeby wybrać się akurat tak wcześnie. Zazwyczaj pierwsze spektakle są jeszcze trochę chwiejne i dopiero z każdym kolejnym wystawieniem całość lepiej się układa. Dlatego miałam kilka uwag do całości. Przede wszystkim u dam ulicy czasami widać było niedogranie. Każda z nich miała mieć inną, ale silną osobowość, a wyszło na to, że w pamięć zapadają może trzy, a reszta trochę odstaje. Po takim zbiorowym narratorze spodziewałabym się więcej harmidru i energii, a czułam raczej jego przebłyski (wejście na drugi akt było zdecydowanie mocniejsze). Oprócz tego waga odgrywania głównego bohatera trochę przycisnęła Artura Caturiana, a jednocześnie konstrukcja spektaklu nie dała mu możliwości zabłysnąć. To, że aktor jest zdolny już wiemy, widzieliśmy go w Blaszanym Bębenku i na pamiętnym Przeglądzie Piosenki Aktorskiej. Tutaj wydaje się pasować idealnie do roli wycofanego, chociaż czasami niepanującego nad sobą Mocka. Niestety wydawało mi się, że sporo było O głównej postaci, ale BEZ głównej postaci, przez co trudno było nawiązać prawdziwą więź z tym człowiekiem i poznać go bliżej. Większość akcji została opowiedziana przez innych bohaterów, a Mock jedynie pojawiał się na chwilę i rozwiązywał sprawę. Sam Artur momentami był świetny, ale ogólnie wypadł tylko znośnie. Spodziewałam się o wiele więcej.
źródło
Spektakl świetnie się sprawdza jako dostarczyciel rozrywki - przez cały czas ogląda się całość z niegasnącym zainteresowaniem, dzięki różnorodności piosenek i wykonawców. To wspaniała laurka dla Marka Krajewskiego i jego twórczości. Wciąż mam przed sobą niektóre sceny, bawiłam się naprawdę przednio. Podejrzewam, że Ci, którzy czytali twórczość Krajewskiego również byli zadowoleni. Może nie jest to jeden z najmocniejszych spektakli Teatru Muzycznego Capitol, ale wciąż warto się na niego wybrać i miło spędzić czas.

poniedziałek, 5 listopada 2018

„Blaszany bębenek” (Teatr Muzyczny Capitol)

Mieszkańcom Wrocławia trudno było przeoczyć nową premierę Teatru Muzycznego Capitol. Kiedy na budynku rozwieszono plakaty, na których widniała grafika niepokojąco przypominająca symbol nazistowskich Niemiec w mieście zrobiło się na temat premiery głośno. Cel marketingowy osiągnięty, bo Blaszany bębenek był na ustach osób związanych z teatrem i takich, którzy raczej nie pojawiają się na widowniach. Słuszności akcji promocyjnej komentować nie zamierzam, akurat bilety kupione miałam na długo przed nią, a już wtedy sale były niemal zapełnione. Taki urok Wrocławia - o dobre miejsca na spektaklach Capitolu trzeba trochę powalczyć i być zawsze czujnym.

Blaszany bębenek to pierwsza część trylogii gdańskiej, napisanej przez Guntera Grassa, pisarza narodowości niemiecko-kaszubskiej, laureata Nagrody Nobla. Wokół postaci autora przez wiele lat narastało sporo kontrowersji m.in. ze względu na fakt, że jako chłopak zgłosił się do służby w SS, a później oskarżany był również o antysemityzm. Polscy czytelnicy przez długi czas nie mieli dostępu do powieści Grassa, które były cenzurowane i szykanowane przez wielu ówczesnych działaczy.
Blaszany bębenek to historia Oskara Matzeratha - dziecka, które w wieku trzech lat postanowiło przestać rosnąć na znak protestu. Obserwujemy życie chłopaka, a w tle mają miejsce wydarzenia zmieniające dotychczasowy świat - do władzy dochodzi Hitler i wybucha II wojna światowa.
Wojciech Kościelniak czaruje widzów od pierwszej sceny - trudno nie dać się od początku porwać tej historii i sposobowi jej przedstawienia. Kiedy kurtyna się rozsuwa znajdujemy się w świecie zabawek, świecie widzianym oczami dziecka. Obrazek jest niezapomniany, kostiumy i charakteryzacja robią ogromne wrażenie, wszystko dopracowane jest w najmniejszych szczegółach. Do tego choreografia, za którą odpowiada Ewelina Adamska-Porczyk dodaje finalnego blasku tej scenie. Jednak to wszystko za moment będzie wydawać się błahostką, bo na scenę wkracza Oskar (Katarzyna Pietruska) i oświadcza nam, że zobaczymy „wodewil, zagrany przez zabawki dla zabawek i o zabawkach”, a my nie będziemy w stanie odwrócić wzroku od tej małej postaci na scenie. Trudne stało zadanie przed reżyserem, bo jak pokazać, że Oskar w wieku trzech lat przestał rosnąć? Ekipa wyszła z opałów obronną ręką, a pomysłodawczynią podobno była Agata Kucińska (na codzień pracująca we Wrocławskim Teatrze Lalek). Zasugerowała ona, żeby zastosować technikę tintamareską, czyli wykorzystanie twarzy aktora z doczepionym korpusem lalki. Sprawdza się to idealnie, a zdolności lalkarskie i aktorskie Katarzyny Pietruskiej robią ogromne wrażenie. Nawet nie jestem sobie w stanie wyobrazić jak ciężko musiało się grać, będąc w tak niewygodnych pozycjach (większość spektaklu Katarzyna spędziła na kolanach). Po premierze słychać było mnóstwo zachwytów nad Agatą Kucińską, która również gra Oskara, ale po naszym spektaklu byliśmy zgodni, że nie wiemy jak można byłoby to zrobić lepiej. Chyba będziemy musieli pójść jeszcze raz i się przekonać jak poradziła sobie druga aktorka.
Swoją drogą to, że Oskara gra kobieta w ogóle nie przeszkadzało w odbiorze, a dziecinny głos Pietruskiej pasował do roli małego chłopca.

Pierwszy akt spektaklu mija niepostrzeżenie i zanim się obejrzymy już czeka nas przerwa. Całe dwie godziny nie ma miejsca na nudę. Jesteśmy świadkami dzieciństwa Oskara, gdzie dramat rodzinny jest wciągający, świetnie zagrany, a wstawki muzyczne pasują idealnie. Justyna Szafran ponownie kradnie dla siebie mnóstwo uwagi grając kaszubską babkę z charyzmą i pazurem. Podczas jej śpiewania pojawia się gęsia skórka, a nawet przechodzą dreszcze z wrażenia. Jej zaczepki w stronę widzów wypadają naturalnie i dodają kolejną dawkę humoru tej postaci. Ta kobieta to prawdziwy skarb Capitolu. Ciekawy był również pomysł na wprowadzenie Czarnej Kucharki, tajemniczej postaci, która co jakiś czas przechadza się po scenie swoim specyficznym krokiem i mierzy nas przeszywającym wzrokiem. Każde jej pojawienie się zbiega się w czasie z małą katastrofą, można więc podejrzewać, że to personifikacja jakiegoś przerażającego Fatum.
Wątek rodziców Oskara ogląda się z niegasnącym zainteresowaniem. Jego matka wyszła za mąż za Niemca, który świetnie radzi sobie w kuchni, za to gorzej w życiu uczuciowym, więc miłosne uniesienia wiążą ją z kuzynem (pracownikiem polskiej poczty). Oskar wychowywany jest w bardzo toksycznym środowisku, wciąż zastanawia się który z mężczyzn jest jego ojcem, a ta niekończąca się niepewność będzie miała wpływ na ukształtowanie jego charakteru i dalsze życiowe decyzje.
Warto też wspomnieć, że role trójki rodziców zostały świetnie zagrane przez Alicję Kalinowską (Agnieszka, mama Oskara), Artura Caturiana (Alfred) i Błażeja Stencla (Jan, kuzyn Agnieszki). To wspaniały dramat rodzinny, któremu poświęcono dostatecznie sporo czasu, żebyśmy mieli czas związać się emocjonalnie z bohaterami i dobrze ich poznać, do tego stopnia, że czekają nas chwile radosne, ale i wzruszające z nimi związane.

Muzycznie to mały majstersztyk, do tego orkiestra świetnie sobie radzi z wykonaniem i na żywo robi to wspaniałe wrażenie. Oprócz wspomnianej wcześniej Szafran, która dostaje na początku spektaklu charyzmatyczny utwór, warto wyróżnić też piosenkę nauczycielki bądź tę, w której akcja podzielona jest na akty, a my możemy przyjrzeć się tragedii rodzinnej. Także sporo tutaj wspaniałych, porywających taktów, ale nie obyło się bez gorszych momentów. Szczególnie w drugim akcie pojawiają się piosenki, które wydają się trochę wciśnięte na siłę i od razu ulatują z pamięci.
Niestety, tak jak pierwszy akt jest moim zdaniem genialny, tak drugi trochę traci uwagę widza. Czujemy się przerzucani między wątkami, które zostają ledwo liźnięte. Wydawało mi się, że akcja była pośpieszana, a przechodzenie z piosenki do piosenki przestało mieć ciągłość logiczną. Niemal czuło się, że zostają wrzucone po to, żeby kolejne osoby mogły zabłysnąć. Brakowało mi skupienia się na fabule, chociaż rozumiem, że taka już specyfika adaptacji - przecież jakoś trzeba było te 800 stron powieści zmieścić w czasie ponad trzygodzinnego spektaklu.
Kostiumy i charakteryzacja są świetnym dopełnieniem całości. Przerysowane, karykaturalne białe twarze świetnie korespondowały z mechanicznym sposobem poruszania się i przywodziły na myśl fakt, że Ci ludzie zachowują się niczym zabawki. Wykorzystanie środków multimedialnych do wyświetlania tła sprawdziło się bardzo dobrze i często było ciekawym dodatkiem do utworów muzycznych.
Jeżeli zastanawiacie się czy warto wybrać się do teatru na Blaszany bębenek to przestańcie się zastanawiać, bo mówię Wam, że warto. Pomijając poziom aktorski, dopracowanie technicznych detali i ciekawą fabułę to zobaczenie popisu lalkarskiego robi tutaj ogromne wrażenie. Dlatego, jeżeli będziecie mieć możliwość to wybierzcie się na ten spektakl!

Moja ocena: 7+/10



*zdjęcia pochodzą z oficjalnej strony teatru - LINK

niedziela, 13 grudnia 2015

#60 - 'Mistrz i Małgorzata' (Teatr Capitol)

 Co prawda na tym spektaklu byłam już dwa tygodnie temu, jednak wspomnienia wciąż są żywe i zdecydowanie warto się nimi podzielić. Zapraszam, szczególnie mieszkańców Wrocławia i fanów musicali oraz porządnych adaptacji.


według powieści MICHAIŁA BUŁHAKOWA
reżyseria, tłumaczenie i adaptacja: WOJCIECH KOŚCIELNIAK
teksty piosenek: RAFAŁ DZIWISZ
muzyka i kierownictwo muzyczne: PIOTR DZIUBEK
scenografia i wizualizacje: DAMIAN STYRNA
kostiumy: BOŻENA ŚLAGA
choreografia: JAROSŁAW STANIEK
reżyseria światła: BOGUMIŁ PALEWICZ
przygotowanie wokalne: MAGDALENA ŚNIADECKA
asystent reżysera: AGNIESZKA KOZAK
asystent choreografa: JOANNA ZIEMCZYK

Obsada:
Kobieta: JUSTYNA SZAFRAN
Woland: TOMASZ WYSOCKI (gościnnie, Teatr im. J. Słowackiego w Krakowie)
Mistrz: RAFAŁ DZIWISZ (gościnnie, Teatr im. J. Słowackiego w Krakowie)
Małgorzata: JUSTYNA ANTONIAK  / MAGDALENA WOJNAROWSKA 26-29 XI 2015
Iwan Bezdomny: MARIUSZ KILJAN (gościnnie, Teatr Polski we Wrocławiu) / MICHAŁ SZYMAŃSKI (gościnnie)
Korowiow: BŁAŻEJ WÓJCIK
Behemot: MIKOŁAJ WOUBISHET
Piłat / Doktor Strawiński: KONRAD IMIELA
Jeszua: CEZARY STUDNIAK
Asasello: BARTOSZ PICHER
Berlioz: ANDRZEJ GAŁŁA
Afraniusz: ARTUR BOCHEŃSKI
Hella: EWELINA ADAMSKA-PORCZYK
...
całość dostępna na stronie: http://www.teatr-capitol.pl/pl/repertuar/spektakle/43-spektakle/931-mistrz-i-malgorzata 


O spektaklu Mistrz i Małgorzata we wrocławskim Teatrze Capitol od dłuższego czasu było głośno. Jego premiera odbyła się dwa lata temu, we wrześniu na otwarcie nowego, odremontowanego budynku teatru. Jednak mimo chęci dopiero teraz udało mi się dostać bilety. I warto zaznaczyć, że widownia była wypełniona niemal po brzegi.
Początkowo czułam duże podekscytowanie, ale też byłam pełna obaw. Chyba większość z Was czytała powieść Bułhakowa i wie jak genialne jest to dzieło. Fakt, że akcja dzieje się na kilku płaszczyznach, z historią Piłata w tle, do tego opisuje wydarzenia pełne absurdu - banda Wolanda biega po mieście z czarnym kotem Behemotem siejąc zamęt, a Małgorzata lata nad dachami domów na miotle. Podobno nie istnieje dobra ekranizacja tej książki (sama nie oglądałam żadnej, same zwiastuny mnie zniechęcały), więc jak mogłam spodziewać się cudów po adaptacji teatralnej i do tego w formie musicalu?
 Okazało się jednak, że Mistrz i Małgorzata szybko zaskarbił sobie jedno z najwyższych miejsc w moim osobistym rankingu obejrzanych spektakli. Już od pierwszej sceny zostałam przekonana, że obawy należy odstawić na bok i rozkoszować się profesjonalizmem tego, co przygotował dla mnie reżyser. Swoją drogą Wojciech Kościelniak jest bardzo odważnym reżyserem, w tym roku przeniósł powieść "Zły" na deski Teatru Muzycznego w Gdyni. Widać, że nie straszne mu teksty, których sama nie potrafiłabym sobie wyobrazić w formie musicalu.
Spektakl na pewno zachwyca na wielu poziomach. Zacznę jednak od czegoś mi najbliższego, czyli wspaniałej gry aktorskiej. Justyna Szafran jako tajemnicza kobieta, a równocześnie narrator zdarzeń, wprowadza nas w poszczególne sceny, dodając do przedstawienia wiele swojego naturalnego czaru. Zresztą, trudno w ramach Mistrza i Małgorzaty mówić o aktorach lepszych i gorszych, bo wszyscy zagrali tutaj na najwyższym poziomie. Nie sposób jednak nie wyróżnić świty Wolanda. Błażej Wójcik jako szalony Korowiow, Mikołaj Woubishet przemierzający scenę w przygarbionej, kociej postawie, Ewelina Adamska-Porczyk, przedstawiona jako ucieleśnienie seksownej kusicielki, a na ich czele Tomasz Wysocki, który samą postawą i głosem już przekonał mnie, że nie byłoby lepszego kandydata na Wolanda. Przyznam, że trochę żałowałam, że nie udało mi się zobaczyć Justyny Antoniak jako Małgorzaty. Pewnie przez to, że byłam nastawiona na nią, pani Wojnarska wypadła trochę gorzej na tle reszty. Może nie napiszę tutaj o wszystkich wspaniałych postaciach, ale naprawdę zachwycona byłam poziomem gry i zaangażowaniem wkładanym w poszczególne role.
Pod względem technicznym spektakl nie odstaje pewnie od poziomu w teatrach zagranicznych. Wrażenie robi wykorzystanie możliwości dostępnych po remoncie sceny. W pewnych momentach scena zacznie się podnosić, żeby ukazać wnętrze domu wariatów, gdzie trafia Iwan Bezdomny, żeby chwilę potem na środek wjechało wielkie podium z Piłatem i aktorami przebranymi za rzeźby. Podoba mi się, że mając warunki realizatorzy spektaklu wykorzystują w stu procentach możliwości sprzętowe. A scena przedstawienia, wystawionego przez Korowiowa i Behemota, przeszła moje najśmielsze oczekiwania - po prostu czułam się jak na pokazie iluzji z charyzmatycznymi prowadzącymi!
Grzechem byłoby nie wspomnieć o warstwie musicalowej, czyli o muzyce i choreografiach. I tutaj znowu zabłysnął Piotr Dziubek, którego doceniłam już po Ja, Piotr Riviere... Piosenki są charyzmatyczne, a nawet jeżeli sytuacja jest poważna to nie ma tutaj zbędnej ckliwości. Wszystko jest odpowiednio wyważone, a orkiestra i głosy aktorów w pełni zadowalają. Bardzo podobało mi się wykonanie Fridy podczas upiornego balu.
A to co wyrabia pani Adamska-Porczyk zasługuje na wiele słów uznania. Nie dość, że śpiewa i wykonuje skomplikowane figury taneczne, to w każdym momencie wygląda jak kusząca diablica.
Reżyser dokonał rzeczy niebywale ważnej w adaptacjach teatralnych. Zachował oryginalny tekst, nie wprowadzając zmian w fabule. Uwydatnił jedynie problemy opisywane przez Bułhakowa pokazując mieszkańców Rosji w krzywym zwierciadle i wyszydzając ich przywary. Dlatego fan pierwowzoru powinien wyjść ze spektaklu w pełni zadowolony.
Na koniec mogę dodać, że jedynym elementem, który trochę mnie zawiódł (oprócz niemożliwości zobaczenia Justyny Antoniak) był wygląd piekielnego balu. Przyznam, że w przerwie dzieliłam się z towarzyszem podekscytowaniem na tę scenę, wyobrażałam sobie porządne zaskoczenie i cudowne wizualne wrażenia. I było poprawnie, jednak liczyłam chyba na trochę więcej.
Mistrz i Małgorzata to inscenizacja, która nas rozbawi, oczaruje i wprawi w zadumę. A zarazem to wierna i dopracowana adaptacja dzieła Bułhakowa. Podejrzewam, że nawet jeżeli fanami teatru nie jesteście to na tym spektaklu bawić się będziecie przednio. Każdy Wrocławianin powinien się na niego wybrać.

A jeżeli jesteście fanami porządnych musicali zjeżdżajcie z całej Polski. Warto.

Ocena: 9,5/10


(zdjęcia pochodzą z http://www.teatr-capitol.pl/pl/repertuar/spektakle/43-spektakle/931-mistrz-i-malgorzata)

piątek, 31 października 2014

#3 - Nine (Teatr Capitol)

reżyseria: PIA PARTUM

tłumaczenie: AGNIESZKA I KONRAD IMIELOWIE
kierownictwo muzyczne: ADAM SKRZYPEK
dyrygent: BEATA WOŁCZYK
scenografia: MAGDALENA MACIEJEWSKA
kostiumy: WOJCIECH DZIEDZIC
choreografia: SAAR MAGAL
reżyseria świateł: JACQUELINE SOBISZEWSKI
wizualizacje: TOMASZ DOBISZEWSKI
realizacja dźwięku: KRZYSZTOF BOROWICZ

asystent reżysera: MATEUSZ WĘGRZYN
asystent choreografa: MAJA LEWICKA
asystent reżysera świateł: ALIAKSANDR PROWALIŃSKI



obsada: BŁAŻEJ WÓJCIK,  JUSTYNA SZAFRAN, ELŻBIETA ROMANOWSKA, MAGDALENA WOJNAROWSKA, KRYSTYNA KROTOSKA, BOGNA WOŹNIAK-JOOSTBERENS, JUSTYNA ANTONIAK, ELŻBIETA KŁOSIŃSKA, EMOSE UHUNMWANGHO


pełny opis (http://www.teatr-capitol.pl/pl/repertuar/repertuarcapitol/43-spektakle/1270-nine)
 

            W środę udało mi się w końcu obejrzeć Nine we wrocławskim Teatrze Capitol. Nie wiem czy ktoś z Was próbował dostać bilety na ten spektakl, ale musicie wiedzieć, że łatwo nie było. Zawsze jak zaglądałam na rezerwacje to zostawały pojedyncze miejsca na końcu sali albo termin nie pasował. Więc kiedy w końcu zarezerwowałam bilety w pierwszym rzędzie balkonu (tak to przynajmniej wyglądało na rzucie rozłożenia widowni) byłam zachwycona. Nie byłam wcześniej w odremontowanym Capitolu, więc nie wiedziałam, że dokładnie przed nami będzie miejsce pracy realizatorów dźwięku. Trochę przeszkadzało światło bijące z ich konsolet, no i trzeba było się wyciągać, żeby widzieć scenę. Następnym razem będę polowała na inne miejsca.
Sam Capitol robi wrażenie. Po prostu czuć od wejścia, że pieniądze nie poszły na marne. Mam nadzieję, że będę częściej to miejsce odwiedzała i w końcu uda mi się dorwać bilety na "Mistrza i Małgorzatę".

            Wracając do tematu. Fabuła musicalu Nine oparta jest na filmie Felliniego o tytule: 8 i 1/2. Wystawiany wielokrotnie na Broadwayu zdobył sławę, a także dużo prestiżowych nagród. Naturalnie, sukces na scenie zachciano przenieść także na ekran. Film niestety okazał się klapą, pomimo cenionego reżysera oraz brawurowej obsady (Daniel Day-Lewis, Marion Cotillard, Penelope Cruz, Judi Dench i inni). Fabuła skupia się na postaci reżysera - Guida Contini, który boryka się z niemałym problemem. Dawniej jego filmy były oblegane, niestety trzy ostatnie projekty okazały się klapą. Teraz ma kontrakt i wszyscy czekają na nowe dzieło. Na domiar złego problem z kobietami w jego życiu wydaje się wyolbrzymiać. Żona, gwiazda filmowa, kochanka, matka, producentka - wszystkie przebiegają przez jego myśli podczas trwania spektaklu.

Jak z tematem poradziła sobie pani reżyser, Pia Partum?


            Spektakl zaczyna się od tzw. "lizania szafy". O tym określeniu dowiedziałam się na warsztatach aktorskich. Występuje ono kiedy wiele rzeczy dzieje się jednocześnie na scenie. Uczono mnie, że to niedobrze, bo widz wtedy nie może się skupić. W dzisiejszym teatrze jednak nagminnie się go używa i okazuje się ono dobrym pomysłem. Pierwsza scena przedstawia nam postaci spektaklu, które w swoim tempie przesuwają się po scenie. Widz ma czas na kontemplowanie genialnych kostiumów (brawo Wojciech Dziedzic!) oraz scenografii (Magdalena Maciejewska).
Przyznam, że kilka pierwszych scen trochę mnie przestraszyło. Bałam się, że spektakl nie wciągnie mnie i zostawi niezaspokojoną. Jednak po kilkunastu minutach rozwiano moje wątpliwości. Reżyserka trzyma się znanej nam fabuły, wprowadzając do tego swoje trzy grosze. A grosze te, to niemała gratka. Idealnie łata dziury, które na fabule zostawił film Nine.  Oprócz typowo musicalowych scen możemy tu zobaczyć również dramat kryzysu twórczego głównego bohatera. Na dodatek jego myśli błądzą od kobiety do kobiety. Wydaje się, że wszyscy (łącznie z nim samym) chcą od niego czegoś więcej. A Guido tak skupiony jest na tym, żeby COŚ zrobić, że w wyniku tego nie potrafi zrobić nic.
Lubię kiedy w takich przedstawieniach znajdujemy również coś zabawnego. Dlatego bardzo na plus wymyślanie tematów kolejnych filmów ("western?", "dokument?"). Podczas tej sceny naprawdę sala się dobrze bawiła. Sam "Casanova" z operowym dodatkiem również świetny.


            Aktorsko było na wysokim poziomie. Na mnie granie i śpiewanie równocześnie na scenie zawsze wywołuje mocne wrażenie. Przede wszystkim docenię głównego bohatera, granego przez Błażeja Wójcika. Dziwnie się złożyło, ale stwierdzić to trzeba - w roli Guida spisuje się lepiej niż Day-Lewis. Ciekawy dobór kochanki - pani Romanowska bardziej bawi swoim kokietowaniem niż podnieca, ale zabieg ten uczynił spektakl bardziej kolorowym. Przyznam, że nie poznałam Justyny Szafran w roli żony reżysera. To chyba plus. Niestety w swojej pierwszej piosence nie pokazała tego, na co ją stać. Zastanawiam się, czy przypadkiem nie była chora podczas tego spektaklu, bo w pewnych momentach słychać było jakby coś zalegało jej w gardle. Magdalena Wojnarowska zaśpiewała cudownie. Nikt jednak nie pobije Emose Uhunmwangho w roli zmysłowej Saraghiny, której piosenka po prostu elektryzowała. Rola producentki bardziej podobała mi się w filmie, trudno jest przebić Judi Dench. I cały spektakl liczyłam, że tajemnicza postać grana przez Justynę Antoniak jednak zaśpiewa.
            Muzycznie jest cudownie i słabo. Dlaczego? Same melodie do mnie przemawiają, grane na żywo przez orkiestrę dają mocnego kopa. Niestety polskie tłumaczenia tekstów piosenek czasami raziły kiczem. Wybaczam to jednak, bo przecież to wcale niełatwe zadanie.
            Podsumowując, warto wybrać się do Capitolu na spektakl Nine. Wiadomo, że znajdą się szczegóły, na które można ponarzekać, ale ogólnie na mnie wywarł bardzo pozytywne wrażenie. Jest kolorowo, ale też refleksyjnie. Polecam.



            p.s. Oczywiście spektaklu Ja, Piotr Riviere..., z tego samego teatru chyba nic już nie pobije w moim mniemaniu!   



zdjęcia pochodzą ze strony teatru (http://www.teatr-capitol.pl/pl/repertuar/repertuarcapitol/43-spektakle/1270-nine)       

Szukaj w tym blogu

Szablon dla Bloggera stworzony przez Blokotka