piątek, 13 marca 2020

„Rat Pack, czyli Sinatra z kolegami” - koncert, który przeniesie nas w czasie (Teatr Muzyczny Capitol)

Uwielbiam klimat złotej ery Hollywood. Mam wrażenie, że w każdym z filmów tamtego okresu czuć niesłychaną miłość do kina, do sztuki, do podziwiania ludzkich talentów. W minionych czasach najbardziej doceniani aktorzy oprócz umiejętności operowania słowem musieli także potrafić śpiewać, stepować i tańczyć. Dlatego obok występowania w filmach często też brali udział w takich koncertach na żywo dla szerszej publiczności. Ostatnio mogliśmy takie życie artysty złotej ery Hollywood podejrzeć w biograficznym filmie Judy. Wybranie się do Teatru Capitol na tytuł Rat Pack, czyli Sinatra z kolegami pozwoli nam przenieść się w czasie i podziwiać na żywo odtworzony występ kilku z największych gwiazd minionych lat.
Co to jest Rat Pack? Ja pierwszy raz o tej paczce znajomych usłyszałam w książce Ostatni z żywych: Opowieści z Fabryki Snów Rogera Moore'a (tutaj o niej więcej pisałam). To taka nieformalna grupa, która skupiała się wokół postaci Humphrey'a Bogarta, powstała około 1955 roku. W tym składzie, jaki zobaczymy w spektaklu, była już po reaktywacji w 1959 roku.
źródło
Jeżeli się zastanawiacie czy ten spektakl jest tak dobry, jak to wszyscy w mediach trąbili, to potwierdzam: właśnie taki jest. Mnie ciężko byłoby nie rozczulić, bo akurat jestem fanką starych filmów, uwielbiam słuchać Franka Sinatry i czar tamtych lat zdecydowanie na mnie działa. Dlatego od początku dałam się wkręcić w konwencję, która jest bardzo przystępna dla widza - całość przypomina koncert, w jakim kiedyś grupa Rat Pack brała udział. Na scenie zatem rozstawiony jest odświętnie ubrany band, pełen wspaniałych muzyków i robiących wrażenie instrumentów. Sekcja dęta ma tutaj kilka solówek, które zachwycają, a dyrygent i pianista często pozwalają sobie na śmieszkowanie. Ogólnie klimat, mimo ciasno zapiętych much, jest bardzo luźny, a widz po chwili czuje się jakby dobrze znał artystów. Pomaga w tym świetny Marek Kocot w roli konferansjera. Wykonał kupę dobrej roboty, bo nie dość, że wprowadza ludzi w cały koncept, wyjaśnia odegrane sytuacje i ich stronę historyczną, to jeszcze jest przy tym zabawny. Czego od prowadzącego można chcieć więcej?

Całość spektaklu opiera się zatem na pomyśle próby odtworzenia koncertu trójki wielkich artystów: Deana Martina, Sammy'ego Davisa Juniora i Franka Sinatry. Sprawdza się on nad wyraz dobrze. Aktor grający Deana Martina, Maciej Maciejewski, wprost kipiał charyzmą i urokiem. Świetnie odegrał aktora, który nadto często lubił zaglądać do kieliszka, ale był przy tym czarujący i potrafił podbijać serce widowni. To zdecydowanie najciekawiej sportretowana postać wieczoru. Zaraz za nim swój segment ma Sammy, którego gra sam dyrektor teatru i reżyser tego spektaklu - Konrad Imiela. Przed jego wejściem usłyszymy zabawny dowcip o tym jak pokonał konkurencję do roli i jednogłośnie został okrzyknięty najlepszym kandydatem. Jedno trzeba przyznać - z partii wokalnych, nie tak oczywistych w przypadku Davisa, wybrnął po prostu śpiewająco. Zdecydowanie był najmocniejszy z głównej trojki w kwestii muzycznej: jego numer sam na sam z perkusją to potwierdził, a melancholijny utwór One for my baby przyprawił o wzruszenia. Na koniec stawki pojawia się gwiazda wieczoru, czyli Frank Sinatra. Wiele osób z publiczności ma do niego największy sentyment, a sam aktor, Błażej Wójcik, przedstawił go z klasą i wdziękiem, chociaż momentami miałam wrażenie, że charyzmy w porównaniu z poprzedzającą dwójką trochę mu zabrakło. Mogła to też być kwestia zmęczenia - byłam na spektaklu, który rozpoczynał się o dwudziestej, ale wiem, że grano go także o siedemnastej, więc aktorzy mogli trochę energii stracić.

źródło
Żeby nie było nudno to podczas występu znajdzie się także miejsce dla specjalnych gości. Ucieszy pojawienie się Violetty Villas, która faktycznie została zaproszona przez Sinatrę do Ameryki, gdzie wspólnie wykonali piosenkę Strangers in the night. Uważam, że Ewa Szlempo-Kruszyńska bardzo dobrze naśladowała tę niesamowitą osobowość, bez zbędnego karykaturowania oddała charakterystyczny akcent i sposób śpiewania. Spore wrażenie robi Emose Uhunmwangho, co chyba nie jest niespodzianką. Jako Ella Fitzgerald spisuje się na medal. Trzy aktorki z zespołu Sistars radzą sobie raz lepiej, raz gorzej, ale wprowadzają sporo przyjemnego zamieszania na scenie.

W sprawie spektaklu Rat Pack, czyli Sinatra z kolegami nie ma co więcej pisać. Dwie godziny spędzone w teatrze mijają w błyskawicznym czasie, człowiek wychodzi rozluźniony i szczęśliwy, na scenie widzimy wiele świetnych gagów, poznamy trochę faktów z życia wielkich gwiazd kina złotej ery Hollywood, ale przede wszystkim otrzymamy produkt dopracowany. Pod względem wokalnym, muzycznym (świetny band!), scenariuszowym, a także wspaniałej charakteryzacji (Sammy z Konrada Imieli wyszedł całkiem zgrabnie, a można było tutaj przedobrzyć). Nie ma tutaj ukrytych metafor i głębokich przemyśleń, ale jest cała masa rozrywki na poziomie. Także, gdy tylko uda Wam się dostać bilety to idźcie i bawcie się dobrze!

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz

Szukaj w tym blogu

Szablon dla Bloggera stworzony przez Blokotka