Gdybym miała znaleźć jeden punkt wspólny tych trzech filmów to byłoby nim mistrzowskie poprowadzenie emocji aktorów. Każdy gra niuansami - Awkwakina, której postać niemal ciągle ma ten sam wyraz twarzy, potrafi dostarczyć sporo wzruszeń, Anya i towarzyszące jej angielskie grono z wyczuciem wprowadzają komediowy klimat i samym spojrzeniem przekazują całą masę uczuć, a Saoirse Ronan z resztą kobietek przeprowadzają nas przez znaną klasykę ze współczesną energią i tworzą dzieło uniwersalne mimo swoich lat. Każdy z tych filmów wart jest zobaczenia.
źródło |
Fabularnie nic się nie zmienia. Emma pochodzi z dobrego domu, mieszka z majętnym ojcem, którym się niejako opiekuje. Niania dziewczyny właśnie wychodzi za mąż, a Emma czuje, że to ona miała w stworzeniu tego związku spory wkład. Uważa, że taki dar do kojarzenia par nie powinien się zmarnować, więc szybko znajduje młodą dziewczynę z pobliskiej szkoły, której zamierza pomóc dobrze wyjść za mąż.
Przede wszystkim całość jest piękna od strony wizualnej - cukierkowa, pastelowa paleta w połączeniu z bogato zdobionymi wnętrzami i otwartymi przestrzeniami pełnymi zieleni sprawdza się bardzo dobrze. Nowa wersja Emmy zdecydowanie wpuściła świeżego powietrza do tej historii. Całość nadal jest lekką i przyjemną opowieścią, ale reżyserka korzysta z okazji, żeby wpleść sporo interesujących dodatków. Świetnym pomysłem okazało się wprowadzenie postaci służby, która towarzyszy każdemu krokowi bohaterów, przesuwa im parawany, otwiera okna, rozbiera, ubiera, a w międzyczasie stoi cicho w kącie pokoju - co wypada realistycznie, ale zarazem dla dzisiejszego widza mocno absurdalnie. Najlepszą decyzją reżyserki jest pomysł, żeby postacie nabrały ludzkiego, współczesnego wymiaru. Nie zmieniając nic w lini fabularnej, de Wilde potrafiła tak poprowadzić aktorów, że uwierzyliśmy w ich kreacje. Emma nagle staje się po prostu trochę naiwną dziewczyną, której zamiary są dobre, jednak doprowadzają do tragicznych konsekwencji. Widać w niej siłę, ale zarazem zagubienie młodej dziewczyny. To tak, jakby chciała wszystkim udowodnić, że jest tak dobra jak to opowiadają i w konsekwencji - przesadza.
Pozostając w świecie konwenansów, aktorzy małymi gestami i spojrzeniami potrafili oddać każdą dwoistość sytuacji. Świetnym pomysłem okazało się także wyciągnięcie prawdy z przyjaźni Emmy z Harriet. Ten wątek o wiele lepiej wypada kiedy widzimy, że dziewczyny faktycznie się lubią. Również wspaniale ogląda się na ekranie pannę Bates, której Miranda Hart oddaje sprawiedliwość, będąc zarówno irytującą gadułą, jak i dobrą sąsiadką, dumną ze swojej rodziny. Zresztą aktorsko tutaj nie ma się czego czepiać. Anya Taylor-Joy i Johnny Flynn radzą sobie wspaniale, a cały drugi plan im pięknie towarzyszy. Bill Nighy to mój osobisty faworyt - mogłabym go jeść łyżkami.
źródło |
Pierwsza scena filmu pokaże nam, że mieszkająca w Ameryce Billi (Awkwafina) wciąż utrzymuje stały kontakt ze swoją babcią, Nai Nai (Shuzhen Zhou), mimo fizycznego dystansu między Stanami Zjednoczonymi a Chinami. Tytułowe kłamstewko dotyczy decyzji rodziny o utrzymywaniu w sekrecie choroby babci przed nią samą, a Billi nie do końca się z takim pomysłem zgadza. Także, gdy cala familia wybiera się do Chin na wesele (a tak naprawdę, żeby Nai Nai ostatecznie pożegnać) postanawiają zostawić dziewczynę w domu. Jak się zapewne domyślacie, Billi jednak rusza do Chin, żeby spędzić cenny czas z ukochaną babcią.
Film ma bardzo wolne tempo, ale małe gagi i zabawne sytuacje sprawiają, że ogląda się go z niegasnącym zainteresowaniem. Obserwujemy zwykłą rodzinę, która boryka się z problemem emigracji. W tym przypadku dwóch synów opuściło lata temu dom rodzinny, jeden zamieszkał w Ameryce, drugi w Japonii. Kiedy po latach spotykają się przy wspólnym stole to nie obejdzie się bez przyziemnego dogryzania sobie nawzajem: który brat lepiej sobie w życiu radzi, które dzieci odbierają lepsze wykształcenie. W spojrzeniach, w udręczonym wzroku ojca Billi, widać jednak ten strach przed utratą matki. Rozmawiają o zwykłych, codziennych sprawach, ale każdy z nich wie, że to mogą być ostatnie chwile z bliską im osobą. Jest w tym niesamowite napięcie, kiedy Nai Nai, nieświadoma niczego, jest duszą towarzystwa, taką iskierką życia, a wszyscy wokół tylko czekają na nieuniknione.
Chemia jaką na ekranie wytwarzają Awkwafina i Shuzhen Zhou jest zupełnie rozczulająca i to dzięki niej ten film tak mocno potrafi oddziaływać na widza. Dla każdego, kto opuścił rodzinne gniazdko, ale jest człowiekiem mocno związanym z rodziną ten film będzie źródłem wzruszeń - szybko bowiem podmienimy bohaterów na znanych nam członków familii i będziemy przeżywać wszystko dwa razy intensywniej.
źródło |
Zacznijmy od tego, że przed seansem czytałam Małe kobietki, ale Dobre żony już nie, a w filmie Grety Gerwig przedstawiona jest historia z tych dwóch książek. Dlatego z miejsca przyznaję, że nie potrafię zrozumieć zarzutów, że trudno było się połapać w osi czasu, bo ja od razu wiedziałam, które historie pochodzą z dziecięcych lat panien March. Chłopak, który książki nie znał, jakoś sobie jednak z tymi przeskokami w czasie poradził i nie widział w tym problemu. Szczególnie, że Greta postarała się w tej kwestii i ten podział na przeszłość i teraźniejszość wyraźnie oddzieliła innym filtrem - dzieciństwo jawiło się więc w ciepłych, niewinnych i wesołych barwach, a teraźniejszość była zdecydowanie zimniejsza.
Greta Gerwig dokonała niemożliwego - w idealnym stopniu odkurzyła tę moralizatorską klasykę. Pierwszy tom autorstwa Alcott, Małe kobietki, należy do tych lektur cukierkowych i przesadzonych, skierowanych typowo do młodych dziewcząt, próbując wskazać im słuszną drogę w życiu. Natomiast film wprowadza do tego element realizmu, każda z dziewcząt została ograbiona z niepotrzebnych cech, zostawiając te najbardziej naturalne. Szczególnie widać to w postaci mamy, która w książce bardziej przypomina głos rozsądku, taką panią idealną niż człowieka, a tutaj w wykonaniu Laury Dern wyszła raczej przyjaciółka, powierniczka małych kobietek niż ich mentorka.
Dodatkowa świeżość bije zdecydowanie z poprowadzenia postaci Amy, w książce raczej denerwującej, wyszczekanej i rozpieszczonej dziewczyny. W filmie natomiast jej historia wybija się na najważniejszą, zaraz po Jo, dzięki czemu w końcu rozumiemy jej postępowanie, a monolog o kobietach i ich wyborach to jedna z najlepszych scen filmu (podobno została dopisana przez Gerwig pod wpływem chwili, a Pugh poprowadziła monolog z pełnią charyzmy). Dla mnie jednak film wygrywa Saoirse Ronan. To prawdziwa petarda. Dziewczyna, od której nie chce odwrócić się wzroku, która absorbuje pełnię naszej uwagi. Po scenie na strychu musiałam zbierać szczękę z podłogi. Na dodatek jej chemia z Timothée Chalamet jest niezaprzeczalna, więc każda scena z Jo i Laurie'm pełna była takiego pozytywnego napięcia.
Małe kobietki to jeden z niewielu filmów, które zaraz po zakończeniu miałam ochotę zobaczyć jeszcze raz. Wszystko tutaj zagrało - wspaniałe aktorskie role, sposób prowadzenia historii, przepiękne kostiumy, klimatyczna muzyka, zabawa kolorystyką. No i jeszcze to zakończenie, które koresponduje z życiem samej Alcott - pozwala zostać wiernym oryginałowi, ale dodaje cegiełkę, obdzierającą koniec ze słodyczy. Idealne.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz