niedziela, 30 września 2018

„Dom z papieru”, czyli z serialu kryminalnego w telenowelę

Jestem wdzięczna niebiosom, że ten serial powstał ze względu na jedną rzecz. Jeden malutki element. Mianowicie, dzięki twórcom Domu z papieru poznałam piękną piosenkę Bella ciao.

 Tak, to jest naprawdę największy plus zapoznania się z tym serialem.

Dom z papieru pojawił się cichaczem na Netflixie i podbił serca sporego grona Polaków. Wśród znajomych zaczął pojawiać się trend rozmawiania o nim, w Internecie można było się natknąć na ludzi polecających ten hiszpański tytuł. Nie jest to może mój ulubiony gatunek, ale chyba każdy z nas lubi obejrzeć dobry kryminał/thriller. Znalazłam w końcu czas i postanowiłam dać mu szansę. Po włączeniu pierwszego odcinka pokiwałam głową, przyznając rację wielbicielom serialu. A po wyłączeniu ostatniego westchnęłam z rozczarowania.

źródło
Ośmioro przestępców barykaduje się z zakładnikami w hiszpańskiej mennicy. W międzyczasie geniusz wśród złodziei, mózg całej operacji - Profesor (Álvaro Morte) manipuluje policją, by zrealizować swój plan.
Nie mogę stwierdzić, że Dom z papieru jest zły, bo byłaby to nieprawda. Zacznijmy od tego, że pomysł na fabułę jest bardzo ekscytujący. Po pierwszym odcinku mamy wrażenie, że spotkamy się z czymś oryginalnym, a do tego komentującym trochę sytuację polityczną danego kraju, zahaczającym o działanie policji i polityków, a zarazem trzymającym w ciągłym napięciu. Powoli jednak wszystko ulega zmianie, a marzenia o czymś więcej niż zwykła „historyjka o rabusiach” uciekają w zapomnienie.
Niestety, jeżeli w tego typu serialu problem leży w scenariuszu, to już nic go nie udźwignie (no, chyba że cudowna piosenka). Szkoda mi potencjału, bo początek naprawdę łapie widza za mordeczę i nie chce puścić. A później pojawiają się wątki telenowelowe. Romanse wyssane z palca, które przypominają trochę gimnazjalne zauroczenia. I dobra, zrozumiałabym, że taki wątek jest potrzebny temu serialowi. Ale na litość boską, jeden by wystarczył! Tutaj natomiast mnożą się jak grzyby po deszczu, jakby każdy z młodych aktorów musiał dostać parę. Nie wierzę, że mówię to ja, fanka dobrego wątku romantycznego w każdym serialu, ale za dużo tej słodkiej miłości.
źródło
Najgorszym jednak wątkiem był ten dotyczący Arturito. Postaci wręcz kuriozalnej, która w jednym momencie była zahukanym człowieczkiem, obawiającym się co się stanie jeżeli żona dowie się o kochance i rozdartym pomiędzy obecną rodziną a zapowiedzią kolejnego dziecka, żeby zaraz w drugim zgrywać bohatera i wymyślać nowe to sposoby na przechytrzenie porywaczy. Moim zdaniem sensu tam nie było, a wciskanie wszędzie jego postaci skutkowało tylko nieustanną irytacją na głupotę tego bohatera.

Muszę przyznać, że podobała mi się kolorystyka zastosowana w serialu - ciemne wnętrza mennicy i pięknie kontrastujące z nimi kostiumy porywaczy tworzyły ładne obrazki. Nie mam też zastrzeżeń co do montażu, szczególnie robiącego wrażenie w momentach przeplatania retrospekcji z teraźniejszością. Za każdym razem ten zabieg przechodził zgrabnie i ciekawie. Na dodatek, mimo czepiania się fabuły, sama historia była na tyle intrygująca, że zatrzymała mnie do końca drugiego sezonu. Po prostu byłam ciekawa jak to się wszystko rozwiąże, a to już spory plus. Szkoda, że po drodze pojawiało się tyle słabszych wątków i niepotrzebnych scen, ale pomysły Profesora wciąż robiły wrażenie i zatrzymywały przed ekranem. Żałuję tylko, że twórcy nie byli jeszcze bardziej odważni w fabularnych decyzjach.
źródło
Jeżeli chodzi o aktorstwo to jest różnie. Trzeba przyznać, że od razu widać, że Hiszpanie mają trochę inny temperament - wiele z ról zdawało się wręcz przerysowanych. Może to też wina nierównego scenariusza, ale młodzi aktorzy podczas emocjonalnych scen starali się wycisnąć z nich ostatnie soki co sprawiało wrażenie nienaturalności. A można było wziąć przykład z takiego Pedro Alonso, czyli serialowego Berlina, który bardzo małymi środkami zbudował sobie zdecydowanie najciekawszą postać, a przez bycie konsekwentnym w jej odgrywaniu, również najbardziej wiarygodną. Oprócz tego na plus wypadł Profesor, pani Inspektor do czasu (w drugim sezonie zaliczyła spory spadek, ale ponownie - raczej to wina scenarzystów), podobała mi się również Nairobi, ale w pewnym momencie dostała do zagrania melodramatyczną mowę do zakładników, po której jej postać się nieco rozlazła. Toteż rozumiecie, że były tutaj dobre strony, a te złe wynikły raczej z pójścia w stronę telenoweli, zamiast trzymać się strony kryminalnej. Szkoda.

Kiedy ktoś mi mówi, że Dom z papieru to świetny serial, to kompletnie rozumiem jego zdanie. Ma w sobie w końcu dużo akcji, trzyma w napięciu, a w pewnym momencie koloruje wszystko jaskrawymi kolorami. Jednym słowem - absorbuje. Jednak jeżeli poszukamy tam prawdy i zaczniemy trochę analizować zachowania postaci, to zaczyna się nam ta pozytywna wizja rozpadać. Dlatego przekazuję Wam jedno - podejdźcie do niego jak do telenoweli na speedzie, a będziecie zachwyceni. Szukając thrillera, który ma do zaproponowania coś więcej możecie się, jak ja, trochę rozczarować. Ale pamiętajcie - wszystko nadrobi Wam Bella Ciao!

Moja ocena: 6/10


poniedziałek, 24 września 2018

Ciemno wszędzie, głucho wszędzie - „Lincoln w Bardo” George Saunders



*Lincoln w Bardo*
George Saunders

*Język oryginalny:* angielski
*Tytuł oryginału:* Lincoln in the Bardo
*Gatunek:* literatura piękna współczesna
*Forma:* powieść eksperymentalna
*Rok pierwszego wydania:* 2018
*Liczba stron:* 427
*Wydawnictwo:* Znak

"Buta sznurowanie; supła na paczce wiązanie; czyjeś usta na twoich; dłoń na twej dłoni; koniec dnia, początek dnia; wrażenie, że zawsze będziesz miał przed sobą dzień. Żegnajcie, trzeba mi teraz pożegnać to wszystko."
*Krótko o fabule:*
Trwa wojna secesyjna, śmierć codziennie zbiera swe tragiczne żniwo. Pewnego zimowego dnia zabierze też chłopca imieniem Willie, ukochanego synka prezydenta Lincolna. Żałoba rodziców przybierze różne formy. Matka zamknie się w sobie. Ojciec rozpocznie conocne wędrówki do grobowca. Rozdarty między rozpaczą po stracie syna a odpowiedzialnością za kraj i obywateli, chce trwać w złudzeniu, że dziecko wciąż jest z nim. Osieroconego rodzica obserwują zjawy, a wśród nich Willie.
- opis wydawcy


*Moja ocena:*
W pierwszej powieści mistrza krótkiej formy, George'a Saundersa, pobrzmiewa echo odwiecznego pytania: co z nami będzie po śmierci. Wielu twórców już się z nim mierzyło, a nowych pomysłów wciąż zdaje się przybywać. Głos Saundersa to oryginalne podejście do tematu z kilku powodów. Forma, treść, miejsce akcji, bohaterowie - wszystko to jest na tyle dopracowane, że autor zasłużenie został nagrodzony za książkę Lincoln w Bardo statuetką Man Booker Price w 2017 roku.

Już od pierwszych stron wiemy, że mamy do czynienia z czymś zupełnie innym - nowatorskim, ryzykownym i odważnym. Na początku dziwi sama forma. Książka nie przypomina żadnej wcześniej czytanej przeze mnie lektury. Momentami przybliża się do dramatu - każda z postaci po swojej wypowiedzi zostaje podpisana imieniem i nazwiskiem. Tylko że nie jest to dialog, a raczej wywód wewnętrzny, małe opowiadanie jednego z bohaterów, który relacjonuje nam wydarzenia ze swojej perspektywy. Są też momenty, które skupiają się na historycznej części dotyczącej Lincolna. W tych fragmentach Saunders posklejał wycinki z różnych źródeł, tworząc pełny obraz tego co miało miejsce w Białym Domu, sytuacji politycznej, a także rodzinnej prezydenta Stanów Zjednoczonych. Podziw budzi zręczność z jaką dobrane zostały te fragmenty układanki. Czyta się je jednym tchem, po prostu jako całość, nie zastanawiając się nad tym, że pochodzą z tak różnych źródeł. Wspaniałe są też momenty, w których można było poczuć mrugnięcie okiem ze strony autora - przykładowo, w rozdziale V opisywany był wieczór balu w Białym Domu, a posklejane wycinki dotyczą sytuacji na niebie nad prezydenckim dachem. Księżyc, główny bohater rozdziału, został opisany przez każdego zupełnie inaczej, od „owej nocy księżyc był w pełni [...]” po „noc była bezksiężycowa, a niebo zasnuwały gęste chmury”. Widzimy więc, że trudno w tej sytuacji o obiektywną prawdę, a każde wspomnienie dotyczące Lincolna jest nacechowane pozytywnie bądź negatywnie w zależności od tego, jaki stosunek miał do niego autor wypowiedzi. Saunders więc zaznacza, że jesteśmy ludźmi, którzy oceniają innych według własnych zasad i nie powinniśmy brać czyichś słów na temat kogoś za pewnik.
źródło
Przyznaję, że w pierwszej chwili nie miałam pojęcia czym jest tytułowe „Bardo”. Oczywiście, po lekturze staje się to jasne, chociaż wydaje mi się, że warto wiedzieć to przed czytaniem. Nazwa wzięła się z języka tybetańskiego, w buddyzmie znaczy to w dosłownym tłumaczeniu „stan pośredni”. Nasi bohaterowie znajdują się więc w tytułowym Bardo, co w przypadku tej książki oznacza stan przejściowy pomiędzy śmiercią a „ruszeniem w dalszą drogę”.

Historia jest zatem dość fantastyczna - bohaterami jest zgraja duchów, którzy nie potrafią pogodzić się ze swoim stanem, wręcz odmawiają wiary w to, że nie żyją. Nazywają siebie chorymi, którzy chwilowo spędzają czas w tym przedziwnym miejscu, ale jak tylko wyzdrowieją to wrócą do swojego życia. Wszyscy wypierają ze swoich myśli prawdę i raczą siebie nawzajem bajkami, które napełniają ich nadzieją. Sytuacja ulega zmianie, kiedy dołącza do nich młody Willie Lincoln. Otóż, zazwyczaj dzieci niemal natychmiast ruszają dalej, nie zagrzewając miejsca w bardo. Inaczej jest z Williem, którego zatrzymuje na dłużej żałoba jego ojca, prezydenta Lincolna, który nie może się pogodzić ze śmiercią syna i prosi go, żeby na niego poczekał. Trójka naszych przewodników po tym tajemniczym cmentarzysku, Hans Vollman, Roger Bevins oraz wielebny Thomas, postanowią pomóc chłopcu w przejściu dalej, co kończy się małą rewolucją.

Fenomen tej książki leży dla mnie przede wszystkim w mistrzowskim operowaniu słowem. Dzięki temu, że Saunders dał każdej z naszych postaci głos, który uwydatnia jej wnętrze stajemy się im bliżsi, a oni wydają się bardziej realni i charakterni. Pełno tutaj błędów ortograficznych czy stylistycznych, a kiedy wypowiadają się Baronowie, to czasami trudno sobie posklejać o co im właściwie chodzi (przekleństwa zaznaczone są w sposób: „K...sko uroczy z niego drań, ale di...nie pokrętnie gada.”). Bohaterowie mają też pewne osobliwe cechy, które przypominają im o życiu na Ziemi. Dla przykładu: Hans Vollman obdarzony został w Bardo olbrzymią erekcją, ponieważ przed śmiercią nie zdążył skonsumować swojego małżeństwa z młodą żoną. Oczywiście ten mój podziw należy się w równej mierze tłumaczowi książki, Michałowi Kłobukowskiemu, który podjął się karkołomnego zadania i wyszedł z niego obronną ręką. Gratulacje dla tłumacza.

Książka Lincoln w Bardo nie zachwyci każdego. Spotkałam się z mniej pochlebnymi recenzjami, więc nie zdziwi mnie jeżeli niektórzy uznają ją za dziwną czy przekombinowaną. Warto dać jej jednak szansę. Ja zostałam kompletnie zaskoczona tym, jak szybko się ją czytało, niecierpliwie czekając co będzie dalej, jak wyciągało się wnioski z prostych historii tak wielu różnych ludzi, jak czuło się związanym z bohaterami i rozumiało się ich troski i niepewności. I muszę dodać, że przedstawienie żałoby Lincolna po śmierci jego syna zostało pokazane po mistrzowsku. Czuję, że to książka, do której będę chciała wracać i wyciągać z niej za każdym razem coś nowego.

Moja ocena: 9/10


Za egzemplarz dziękuję Wydawnictwu Znak

sobota, 15 września 2018

Wszyscy mamy równe szanse? - „Dziwny przypadek psa nocną porą” NT Live

Podróż na dworzec w dzisiejszych czasach jest dla nas błahostką - ot, kupujemy bilet w Internecie, przyrządzamy kanapkę na drogę, wsiadamy w odpowiedni tramwaj, znajdujemy swój peron, wskakujemy do naszego przedziału i rozsiadamy się wygodnie w fotelu (albo stajemy w przejściu, znając nasze realia). W każdym razie możemy przyjąć, że podróż pociągiem nie należy do wielkich wyczynów. Dziwny przypadek psa nocną porą pokaże nam, że nie dla wszystkich.
Christopher, główny bohater sztuki, to dość szczególny chłopak. Jak sam wspomina w spektaklu lubi trzy rzeczy: matematykę, kosmos i przebywanie samemu ze sobą. Potrafi błyskawicznie rozwiązać skomplikowane zadanie trygonometryczne, wytłumaczy nam czym jest czarna dziura, ale kompletnie nie potrafi zrozumieć, że uniesienie brwi może oznaczać kilka różnych reakcji w zależności od kontekstu. Wychowuje go samotny ojciec, prosty robotnik, który stara się jak może zrozumieć swojego autystycznego syna i dać mu szansę na najlepsze możliwe życie. Spektakl zaczyna się od sceny, w której Christopher znajduje martwego psa sąsiadki i postanawia dociec kto był sprawcą tej tajemniczej zbrodni.
źródło
Trochę odbiegnę od typowej kolejności i zacznę od wspomnienia o scenografii, która w tym przypadku robi ogromne wrażenie. Jest niesamowicie prosta - niewielka scena otoczona jest ze wszystkich stron widownią, co pozwoliło na wykorzystanie kilku świetnych trików przy użyciu światła i dźwięku. Wiele scen oglądanych z góry pozwala docenić pomysły zaangażowanych osób technicznych. Szczególnie w pamięć zapadła mi scena, w której aktorzy podnoszą Christophera, a wokół niego pojawia się wyświetlany obraz kosmosu - wygląda to jakby unosił się wśród gwiazd. Jednak światła i dźwięk nie są tylko źródłem ładnych obrazków (chociaż takich jest naprawdę sporo - od planu osiedla po podróż ruchomymi schodami). Przede wszystkim wykorzystywane są w taki sposób, żeby pomóc widzowi odczuwać rzeczywistość tak jak robi to Christopher. Kiedy pojawia się na dworcu wszystkie bodźce są podkręcone na pełny regulator, tak że otacza go kakofonia dźwięków. Jego mózg nie filtruje tła, dla niego zapytanie pani przy okienku czy chce bilet ulgowy będzie tak samo ważne jak informacja o przecenionych lodach w pobliskiej budce. Na dodatek w momentach kiedy wiele bodźców dotyka Christophera pojawiają się wizualizacje, które jeszcze podkręcają te nagromadzone odczucia. Jednym zdaniem - wspaniała praca światła i dźwięku.
Sama przestrzeń również została ciekawie wykorzystana. Na scenie pojawia się kilka białych prostopadłościennych pudeł, które odpowiednio ustawione tworzą różne miejsca akcji. Natomiast w podłodze znajdują się ukryte schowki, z których czasami Christopher wyciąga dodatkowe rekwizyty. Tak niewielkie zabiegi pozwoliły całkowicie przenieść widza w świat chłopaka. Oczywiście warto też wspomnieć o pracy aktorów, którzy musieli odpowiednio odnaleźć się w przestrzeni. Sporo było tutaj pracy choreograficznej, a odtwórcy świetnie poradzili sobie z wtopieniem się w scenografię (w głowie wciąż mam scenę, w której grano upływ czasu - małe gesty, które wyglądały na przyspieszone dały cudowny efekt).
źródło
Fabuła sztuki oparta jest na książce Marka Haddona o tym samym tytule, która zagranicą zdobyła sporą sławę. Pierwowzoru nie czytałam, ale po obejrzeniu spektaklu wnioskuję, że to bardzo mądra książka, skierowana może bardziej dla młodzieży. Fakt, że nie wiedziałam jak potoczy się ta historia działał oczywiście na plus. Pierwszy akt przybiera formę zagadkowego kryminału, w którym badamy sprawę zabójstwa psa. Drugi skupia się trochę bardziej na dramacie rodzinnym, próbie poradzenia sobie z taką chorobą jaką jest autyzm. Wspaniale jest wyważony ładunek emocjonalny spektaklu - akcja jest wartka i wciągająca, wzruszenia się pojawiają, ale nie są przepełnione niepotrzebnym patosem i egzaltacją, dodatkowo pojawia się naprawdę sporo sytuacji zabawnych. Dzięki temu wychodząc z teatru (kina) będziemy uzbrojeni w większą świadomość w temacie autyzmu, ale nie będziemy tą wiedzą przygnębieni.
Nie ma co oszukiwać, że ten spektakl nie robiłby takiego wrażenia gdyby nie odtwórca głównej roli. Luke Treadaway jest absolutnie genialny w roli Christophera, a to naprawdę kawał ciężkiej postaci do zagrania - w tej roli można było łatwo przesadzić albo zagrać zbyt jednostajnie. Luke sprawdził się idealnie, nawet kiedy wypluwa z siebie masę tekstu z szybkością karabinu maszynowego to robi to w tak absorbujący sposób, że wręcz spija się słowa z jego ust. Geniusz. Na drugim planie na pewno wybija się jego ojciec, który zagrany jest niejednoznacznie. Czasami mu kibicujemy, czasami kompletnie się z nim nie zgadzamy. Mile też wspominam rolę Uny Stubbs. Przez cały spektakl zastanawiałam się skąd znam tę aktorkę i teraz już wiem - toż to pani Hudson z telewizyjnego Sherlocka!
źródło
Spektakl Dziwny przypadek psa nocną porą nie kusił mnie tak jak inne tytuły retransmitowane w ramach NT Live. Brak tutaj głośnych nazwisk, brak klasycznych dramaturgów, a po zwiastunie można spodziewać się dość kameralnego przedstawienia. Okazał się jednak jednym z najlepszych. Spektakl w rękach reżyserki, Marianne Elliott, przybrał formę ciepłej historii. Marianne podchodzi do każdej z postaci w sposób empatyczny, starając się ją zrozumieć. Rzadko zdarza się w tak prosty i prawdziwy sposób pokazać realia życia bohatera, borykającego się z chorobą autyzmu. Nie brak tu też dobrego budowania akcji dramatycznej, momentów pełnych napięcia i świetnych pomysłów realizacyjnych. Przedstawienie wzrusza, bawi, uczy, angażuje i ... po prostu zachwyca. Nie ma się co dziwić, że zdobyło siedem Oliverów (brytyjskie nagrody teatralne). I chociaż nagranie, które oglądałam zostało zarejestrowane ponad 5 lat temu, to spektakl nie postarzał się ani trochę i jest nadal bardzo aktualny.

Uwierzcie, że warto wybrać się na Dziwny przypadek psa nocną porą do kina. W sieci Multikino będzie jeszcze retransmitowany 11ego grudnia. Polecam zarezerwować bilety, nie pożałujecie!


Moja ocena: 9/10




niedziela, 9 września 2018

Sierpniowa micha filmów

Tak jak obiecałam staram się wrócić do systematycznego pisania o filmach. Dzisiaj trochę o tytułach, które zobaczyłam w ciągu ostatniego miesiąca.
Jeżeli się zastanawiacie dlaczego tak różne filmy mają taką samą ocenę to odsyłam do wpisu: MÓJ SYSTEM OCENIANIA


Mamma Mia! Here We Go Again (2018)

źródło
Może Abba nie była zespołem mojej młodości, ale mam do tej szwedzkiej grupy spory sentyment. Rodzice bardzo lubią, a klubowe imprezy wciąż potwierdzają, że to nieśmiertelna muzyka taneczna do której każdy potrafi zatańczyć. Pierwsza część musicalu okazała się świetną rozrywką ze wspaniałą obsadą, która sprawiła, że oglądanie było taką przyjemnością. W drugiej zabrakło... cóż, wielu rzeczy.
Sophie (Amanda Seyfried) zachodzi w ciążę i poznaje historie z młodości swojej matki – szczególnie o czasie, w którym była ona w ciąży. 
Druga część tego głośnego musicalu powstała jedynie dla dodatkowego nabijania kieszeni twórców. Nie miałabym nic przeciwko temu, jeżeli wykazaliby chociaż iskierkę oryginalności i przyłożyliby się do napisania ciekawego scenariusza. Jednak tutaj to jeden wielki bełkot i wyciskanie z historii jedynki wszystkiego, co możliwe. Tak naprawdę fabuła zamyka się na tym, że Sophie otwiera hotel i w związku z tym organizuje przyjęcie. Cała reszta to powielanie historii z pierwszej części (wspomniane przygody Donny z trzema mężczyznami) bądź wątki wciskane na siłę, może tylko po to, żeby dopasować piosenkę (wszystko co dotyczy babki Sophie). Skutkowało to tym, że zamiast uśmiechać się z przyjemnością, podśmiewywałam się z coraz to dziwniejszych pomysłów twórców. Problem leży też gdzieś indziej - słabej fabuły nie uratuje tym razem gwiazda pokroju Meryl Streep. Niestety, Lily James, którą zdążyłam już polubić jako nową i ciekawą twarz w Hollywood, kompletnie nie radzi sobie z postacią Donny. Jej energia wydaje się wymuszona i nienaturalna, co gryzie się z tym, co widzieliśmy w wykonaniu Streep w pierwszej części. Tak samo jest z trójką młodych mężczyzn, którzy towarzyszą Donnie. Już nie wspomnę o tym, że muzycznie jest o wiele słabiej. Piosenki nie mają już tej pary, nie są takie energetyczne co w pierwszej części. I to nie dlatego, że są mniej popularne czy ich tempo jest bardziej powolne. Po prostu młodzi aktorzy sobie z nimi nie radzą. Pierwsza iskra rozrywki pojawia się kiedy piosenkę dostaje Julie Walters, Christine Baranski i Amanda Seyfried - wtedy poczujemy znowu klimat z pierwszej części. Szkoda tylko, że większość czasu zabiera historia młodej Donny, bo kiedy tylko pojawia się stara obsada to od razu poziom filmu się podnosi. Doświadczeni aktorzy pokazują, że nie trzeba robić za dużo, żeby sprzedać nam autentyczną historię.
Trochę się rozpisałam, więc podsumowując - druga część nie wnosi nic nowego do fabuły, jest słabiej zagrana i zaśpiewana, a do tego pojawiają się tak bezsensowne wątki jak ten z babcią, graną przez Cher (ta peruka - no po prostu nie.). To, co film ratuje, to starsza część obsady, która niezmiennie podwyższa poziom całości, a dodatkowo widać, że dobrze się przy tym bawi. Wiem, że wielu osobom film się podobał, więc oglądajcie, ale na własną odpowiedzialność.

Moja ocena: 4/10

Też go kocham (2018)

źródło
Raczej nie chadzam do kina na komedie romantyczne. Postanowiłam jednak zrobić wyjątek dla jednego, szczególnego pana. Ethan Hawke podbił moje serce w trylogii Linklatera i od tej pory za każdym razem gdy widzę jego nazwisko w obsadzie to mam ochotę obejrzeć dany film.
Annie (Rose Byrne) mieszka w sennym miasteczku na wybrzeżu Anglii. Jej chłopak Duncan (Chris O'Dowd) jest nauczycielem i ma totalną obsesję na punkcie Tuckera Crowe'a (Ethan Hawke) – muzyka, który po spektakularnym debiucie dosłownie zapadł się pod ziemię. 
To jest dość gorzka historia, ale zgrabnie napisany scenariusz nie pozwala nam wynieść z kina samych negatywnych emocji. Prawdziwe życie dopada bohaterów, związki się rozpadają, rodziny borykają się z różnymi problemami, a dwójka osób nie potrafi znaleźć nici porozumienia, która kiedyś im towarzyszyła. Jednak na każde zamknięte drzwi czeka jakieś otwarte okno. Nie jest to może nic oryginalnego, film nie sprawi, że serce zacznie nam mocniej bić albo pochylimy się dłużej nad jakimś problemem. Jednak oglądało się go po prostu przyjemnie. Świetny jest tutaj klimat Anglii, te małe uliczki, senne, nadmorskie miasteczko i piękny akcent aktorów. Widać, że bardzo dobrze w kreowaniu postaci bawi się O'Dowd, który często sprawia wrażenie nastolatka zamkniętego w ciele dorosłego. Rose Byrne radzi sobie równie dobrze, chociaż jej postać skrojona jest w taki sposób, żebyśmy mogli jej kibicować. Hawke jak zawsze świetny, tutaj nie ma co mówić. Fabuła filmu została oparta na prozie autorstwa Nicka Horby'ego o tytule Juliet, naga. Taki też jest oryginalny tytuł filmu, ale oczywiście polska publiczność chętniej wybierze się do kina na coś, co nazywa się Też go kocham - chyba nikogo już te zagrywki dystrybutorów nie dziwią. Wracając jednak do oryginału historii, warto nadmienić, że Nick Horby był autorem znanych scenariuszy do takich tytułów jak: Była sobie dziewczyna (An education), Dzika droga (Wild) czy Brooklyn. W porównaniu z tamtymi filmami Też go kocham wypada trochę blado, ale wciąż jest to jedna z przyjemniejszych komedii romantycznych, jakie ostatnio oglądałam.

Moja ocena: 6/10

Płoty (2016)

źródło
Dla tego tytułu posypały się nominacje do Oscarów 2017, a nawet jedna wygrana w postaci Oscara dla najlepszej aktorki drugoplanowej - Violi Davis. Jakoś wtedy nie było mi dane go obejrzeć, więc pokornie nadrobiłam ze sporym poślizgiem.
Pittsburg, lata 50. Film "Płoty" jest szczerym, pełnym pasji spojrzeniem na życie Troya Maxsona (Denzel Washington). Afroamerykanina, byłego baseballisty i na jego zmagania, by zapewnić byt i godziwe życie najbliższym we wrogim świecie prześladowań rasowych. 
Od razu mogę przyznać, że nie żałuję tak długiej zwłoki, bo film jednak bardziej rozczarował niż oczarował. Scenariusz powstał na podstawie sztuki teatralnej, za reżyserię zabrał się Denzel Washington, który też zagrał w nim główną rolę. Jak dla mnie na obu pozycjach sprawdził się raczej średnio. Filmowi brakuje jakiegoś dodatkowego kopa, czegoś, co sprawiłoby, że zaczęlibyśmy przejmować się dolą bohaterów, która do wesołych nie należy. I to nie chodzi o powolną akcję, bo ja często takie „nudne” filmy bardzo lubię. Po prostu między nami nie zaiskrzyło, a nawet pod koniec oglądałam już dość nieuważnie. Całość ratuje faktycznie Viola Davis, która oddaje postać fantastycznie - nawet gdy milczy jej wzrok nadrabia za wszystkie niewypowiedziane słowa. Z ogromnej sympatii do Manchester by the sea wolałabym, żeby Oscara zgarnęła wtedy Michelle Williams, ale Viola na pewno nie była złym wyborem. Za to do Denzela jakoś przekonana nie jestem - to nie była prosta postać do zagrania, bo ogólny jej wydźwięk był raczej negatywny. Człowiek bardzo złożony, walczący z wieloma demonami przeszłości i teraźniejszości w wykonaniu Washingtona wypadł dość blado. Podobnie jest na drugim planie, gdzie oprócz Violi trudno doszukać się ciekawie zagranej postaci. Także podsumowując, Płoty nie porwały mnie, był to niezły film na podstawie dobrego scenariusza z jedną ciekawą rolą. Można obejrzeć, ale na własną odpowiedzialność.

Moja ocena: 6/10

Dobry rok (2006)

źródło
O filmie usłyszałam niechcący. Pewna dziewczyna polecała go z całego serca - bo o Prowansji, o dobrym winie, ze świetną obsadą. Zdziwienie przyszło kiedy zobaczyłam reżysera. Bo Ridley Scott kojarzy mi się raczej z filmami ciężkimi, w końcu to człowiek, który stał za sukcesem takich dzieł jak Gladiator czy Blade Runner. Tutaj natomiast całkiem inna odsłona i film z rodzaju fell good movies.
Brytyjski biznesmen (Russel Crowe) dziedziczy prowansalską winnicę wuja i na nowo odkrywa czar miejsca, w którym jako dziecko spędził dużo czasu.
Bardzo potrzebowałam lekkiej komedii romantycznej i Dobry rok sprawdza się w tej kategorii idealnie. Przede wszystkim wrażenie robią przepiękne krajobrazy Prowansji, klimat jest taki, że mamy ochotę od razu pakować walizki i wyjeżdżać. Tym bardziej dziwi postawa głównego bohatera, który postanawia bez skrupułów pozbyć się pięknego, zabytkowego domu z ogromną winnicą. W tej roli Russel Crowe, który sprawdza się dobrze, szczególnie w scenach rozgrywających się w jego miejscu pracy. Dodatkowym atutem są oczywiście Marion Cotillard i młody Freddie Highmore na drugim planie, którzy dorzucają swoją porcję charyzmy. Jeżeli chodzi o scenariusz, to nie spodziewajmy się fajerwerków. Będzie banalnie i schematycznie (czego się spodziewaliście po lekkiej komedii romantycznej?), czasami wyczuwalne są też dziury w budowaniu postaci. To po prostu przyjemny film, który może umilić leniwy wieczór, koniecznie z kieliszkiem francuskiego wina. Ostrzegam tylko, że może zachęcić do rezerwowania biletów lotniczych!

Moja ocena: 7/10

Do wszystkich chłopców, których kochałam (2018)

źródło
O tym filmie było tak głośno na Instagramie, że trudno było nie zauważyć jego premiery na Netflixie. Takie nastolatkowe filmy oglądam raczej rzadko, zazwyczaj kiedy nie mam siły myśleć i chcę włączyć coś odmóżdżającego. Kończy się to tak, że żałuję straconego na nie czasu. Tym razem jednak było inaczej.
Lara Covey (Lana Condor) przechowuje swoje listy miłosne w pudełku na kapelusze, które dostała od mamy. Pewnego dnia okazuje się jednak, że jakimś cudownym sposobem zostały wysłane. Od tej chwili wszystko w życiu Lary staje na głowie i wymyka się spod kontroli.
Wydaje mi się, że masa jest bardzo słabych filmów dla nastolatków. Takich, które wręcz psują dzisiejszą młodzież bądź są naiwne do bólu. W przypadku Do wszystkich chłopców, których kochałam broni się przede wszystkim fabuła. Scenariusz został napisany na podstawie książki o tym samym tytule, a właściwie to serii książek. W Polsce wydano do tej pory jedynie tom pierwszy, ale po sukcesie filmu oczywiście postanowiono kontynuować tę serię. Ja raczej po nie nie sięgnę, ale przy oglądaniu ekranizacji spędziłam miło czas. Oczywiście, nie brak tutaj wyświechtanych motywów - główna bohaterka to szara myszka, która uważa się za nieatrakcyjną i preferuje życie gdzieś na obrzeżach szkolnego społeczeństwa, a zainteresuje się nią szkolny przystojniak. Jednak dialogi są na tyle dobrze rozpisane, że trudno nie uwierzyć w tworzącą się tam więź. Na dodatek zgrabnie poprowadzone są wątki poboczne. Do gustu przypadła mi siostrzana część - jako że matka bohaterki nie żyje, to rolę mentorki przejęła jej starsza siostra, która akurat wyjeżdża na studia. Piękna jest ta więź między trzema dziewczynami. Dobre wrażenie zostawia po sobie również załoga aktorska. Lana Condor w głównej roli radzi sobie bardzo dobrze, jest urocza i sympatyczna (chociaż ciężko uwierzyć, że uważa siebie za nieatrakcyjną). Cudowny jest partnerujący jej Noah Centineo, który mimo dość typowego wyglądu potrafi złamać stereotyp szkolnego popularnego sportowca. Podsumowując, to naprawdę dobry film dla nastolatek.

Moja ocena: 7/10


Iniemamocni 2 (2018)

źródło
Iniemamocni to jedna z bajek, którą jakimś cudem ominęłam będąc dzieciakiem. Nadrabiałam dużo później, jako nastolatka (animacje kocham oglądać po dziś dzień, więc nie ma co się dziwić). Pamiętam, że nie podbiła wtedy mojego serca. Z częścią drugą jest lepiej, ale to nigdy nie będzie szczególny dla mnie tytuł.
Podczas gdy Bob Parr zmaga się z problemami wychowawczymi swoich dzieci, jego żona Helen, znana także, jako Elastyna, realizuje swe aspiracje, podejmując pracę w lidze antyprzestępczej.
Iniemamocni 2 to na pewno ciekawe podejście do superbohaterów - do pewnego momentu rzadko mówiło się o negatywnych skutkach istnienia osób z supermocami. Teraz jest to już bardziej powszechne, a superbohaterowie coraz częściej wspominają o emeryturze i odkładaniu kostiumu do szafy (Watchmen. Strażnicy czy nawet marvelowska Wojna bohaterów). W Iniemamocnych główną rolę gra jednak rodzina i to największy plus produkcji. Każda postać z tej oryginalnej familii jest ciekawa i charakterystyczna. Często będzie dochodzić do kłótni, ale finalnie widzimy obrazek kochających się ludzi. W przypadku drugiej części będziemy mogli przyjrzeć się staraniom taty, Boba, w prowadzeniu domu i wychowywaniu dzieci. Będzie musiał przebrnąć przez zadania z matematyki, nastoletnie perypetie miłosne, a przede wszystkim przez proces pokazywania się mocy małego Jack-Jacka. To były chyba najmocniejsze momenty filmu, które angażowały w stu procentach, bawiły i rozczulały. Reszta skupia się na pogodni za złoczyńcą, czyli typowe animowane kino akcji, z zaskoczeniem, które można przejrzeć dużo wcześniej i wieloma momentami, w których animatorzy mogli pochwalić się swoim talentem. Ta część była mi mniej bliższa niż perypetie domowe. Na pewno jest to animacja, którą można obejrzeć - jej realizacja zrobi wrażenie, szczególnie w scenach pościgów i walki ze złem, a największa siła leży w pięknych, rodzinnych relacjach. Dla mnie bez fajerwerków, ale przyjemnie.

Moja ocena: 7/10



Być jak Flynn (2012)

źródło
Ostatnio rzadko zdarza mi się trafić na film, który prawdziwie zaskoczy. Po którym oczekuje się niezłego kina, a otrzymuje się coś o wiele więcej. Tak miałam właśnie z Być jak Flynn, bardzo mało popularnym filmem, raczej ocenianym na średniaka. Mnie natomiast kupił.
Adaptacja autobiograficznej książki Nicka Flynna. Młody człowiek (Paul Dano) podejmuje pracę w schronisku dla bezdomnych. Wkrótce zawita tam jego ojciec (Robert de Niro).
Zacznijmy od tego, że włączając go nie wiedziałam o nim zupełnie nic. Jakie więc było moje zdziwienie, gdy na ekranie zaczęli pojawiać się tak genialni aktorzy! Robert de Niro, Paul Dano i Julianne Moore to nazwiska, które raczej powinno się znać, a wszyscy pojawili się w jednym, mało popularnym filmie. Nie będę ukrywać, że w tym miłym zaskoczeniu ogromną rolę odegrali właśnie aktorzy, którzy podnieśli jakość tego obrazu. Sama historia oparta jest na pamiętniku Nicka Flynna, czyli dostajemy fabułę opowiadającą nam o życiu pisarza. Cóż, chłopak zdecydowanie nie miał łatwo - rozbity związek rodziców, matka pracująca na dwie zmiany i poświęcająca synowi całą resztę energii, ojciec artysta, który porzucił rodzinę i skupił się na pisaniu swojego arcydzieła. To jednak tylko początek tej historii, bo Nick będzie kilkukrotnie wpadał na swojego tatę, w różnych momentach swojego życia, a każde takie spotkanie będzie owocowało ciekawą wymianą zdań i masą różnych emocji. Piękny jest tutaj wątek schroniska dla bezdomnych, praca tam pokazana jest ciężka, ale jednocześnie bardzo wdzięczna. De Niro natomiast pokazuje kawał świetnego aktorstwa, podobno podczas przygotowywania się do roli wpadł w pełnej charakteryzacji do hotelu, którego jest współwłaścicielem, a ochrona nie wpuściła go do środka! Paul Dano to dość specyficzny aktor, który albo zaczaruje albo zmęczy. Mnie zdecydowanie pociąga jego charakterystyczna gra. Moore jak zawsze genialna. Bardzo dobrze sprawdza się także drugi plan. Mogę tylko powiedzieć, że warto zobaczyć ten mało znany film - chociażby dla wspaniałego aktorstwa. A może i fabuła porwie Was tak jak i mnie.

Moja ocena: 8/10



Oprócz tego obejrzałam:

  • Brudny Harry (1971) - klasyk gatunku, z Clintem Eastwoodem w niezapomnianej roli inspektora, który nie boi się ubrudzić rąk. Wstyd przyznać, ale mnie momentami nudził - chyba się trochę brzydko zestarzał. Za to świetna rola psychopatycznego Skorpiona! 6/10
  • Zakochany Molier (2007) - francuski humor jest dość specyficzny, a ja zazwyczaj muszę mieć na niego ochotę, żeby przez film przebrnąć. Zakochany Molier był całkiem niezły, z ładną scenografią i przeplatanymi wątkami z twórczości autora. Nie jest to jednak film wybitny. 6/10
  • Cadillac Records (2008) - film wziął sobie na warsztat bardzo ciekawy temat wytwórni Chess Records, gdzie nagrywały takie gwiazdy jak Muddy Waters czy Etta James. Niestety wpada w sidła typowej hollywoodzkiej produkcji, idzie wytartymi schematami i nie zaskakuje. Poziom podwyższa Adrien Brody i cudowna muzyka, ale Beyonce jednak nie nadaje się na aktorkę, mimo pokaźnego talentu muzycznego. 7/10

A co Wy ostatnio widzieliście?

sobota, 1 września 2018

Polskie legendy w magicznej odsłonie - „Stara baśń” Józef Ignacy Kraszewski



*Stara baśń*
Józef Ignacy Kraszewski

*Język oryginalny:* polski
*Gatunek:* literatura polska
*Forma:* powieść
*Rok pierwszego wydania:* 1876
*Liczba stron:* 395
*Wydawnictwo:* MG
Każdy żyje, jako woli, a do kupy się zebrać i w kupie zespolić - najtrudniejsza rzecz.  

*Krótko o fabule:*
Władzę sprawuje okrutny kneź, Chwostek, oraz jego żona – Niemka Brunhilda. Oboje marzą o wprowadzeniu władzy absolutnej, podobnej do tej, jaką mają władcy w Niemczech. Nie odpowiada to miejscowym kmieciom nawykłym do poszanowania swobód przez rządzących. Kneź pewny swojej siły działa coraz bezwzględniej. Kiedy wybucha bunt, wzywa na pomoc niemieckich popleczników.
- opis wydawcy 
*Moja ocena:*
Każdy z nas zna legendę o Wandzie, co nie chciała Niemca albo o Popielu zjedzonym przez myszy. Te historie z minionych czasów niezmiennie fascynują młodych ludzi, którzy poznają je jako początki powstawania państwa polskiego. Mnie akurat bardzo wciągały i zawsze z przyjemnością chłonęłam wszystko co dotyczyło tak zamierzchłych czasów. Stara baśń nie była moją lekturą szkolną, więc sięgnęłam po nią po raz pierwszy dopiero teraz.

Józef Ignacy Kraszewski kojarzył mi się najbardziej jako autor znanego wiersza - Dziad i baba. Przeżyłam spore zaskoczenie kiedy dowiedziałam się jak bardzo płodny to był pisarz. Ponad 220 powieści, 150 opowiadań, nowel, do tego utwory dramatyczne, zbiory wierszy i wiele innych. Trafił nawet na listę rekordów Guinnessa jako autor największej liczby powieści. Podobno trzymał bardzo mocną dyscyplinę - wstawał codziennie o 8 rano, do wieczora spędzał czas na czytaniu, grze na fortepianie, a o 19 siadał do biurka i pisał do 2 w nocy.

Początek Starej baśni jest dość ciężki, nie ma co się oszukiwać. Rozumiem, że wiele osób może odstraszyć na dobre od czytania lektur. Staropolski język, sporo opisów, niezrozumiałych zwrotów - wszystko to nie sprzyja miłemu rozpoczęciu przygody. Na szczęście ja sięgnęłam po książkę dobrowolnie i postanowiłam trwać przy postanowieniu dotarcia do jej końca. Wyszło na dobre, bo po kilkudziesięciu stronach czytelnik do języka się przyzwyczaja, a akcja zdecydowanie nabiera rozpędu. Dlatego na pewno nie warto się zrażać na początku, uwierzcie mi na słowo - im dalej, tym lepiej!

zdjęcie z ekranizacji, źródło
Przede wszystkim Kraszewski wspaniale oddał klimat tamtych czasów, przekazał jak wyglądało codzienne życie Polan, jakie wykonywali prace, jak wyglądały ich wierzenia. Postaci słowiańskich bogów często się tutaj przewijają, duchowość jest bardzo ważnym aspektem - wierzy się we wróżby i obawia kobiet, uważanych za czarownice. Podobało mi się, że mogliśmy zaznajomić się z tradycją związaną z odbywaniem wesela, a także pogrzebu (w tamtych czasach zmarłych palono, a kobiety często wchodziły na stos za swoimi mężami - przerażające). Te fragmenty były niezwykle interesujące. Dla równowagi, pojawiały się momenty, które trochę mniej mnie frapowały. W ogóle wydaje mi się, że powieść jest trochę nierówna - chwilami łapie za gardło i mocno trzyma, innym razem trochę przynudza albo skupia się na mniej interesujących watkach.

Podobał mi się pomysł na przeplatanie dwóch głównych osi fabularnych - walki kmieci z Chwostkiem i wątek romantyczny Domana z Dziwą. Przyznam, że oba były naprawdę wciągające i angażujące. Kraszewskiemu zdarzało się dość często zbaczać z drogi i opisywać sporo wątków pobocznych, co wychodziło różnie. Muszę jednak zaznaczyć, że bardzo podobały mi się niektóre poboczne postaci, jak Znosek czy wiedźma Jarucha. Byli to bohaterowie, których zawsze witałam z rosnącym zainteresowaniem.

Ogólnie po przeczytaniu tej książki nasuwa mi się porównanie do współczesnej fantastyki. Mamy na pierwszym planie walkę z tyranem, którego wspiera żona, pochodząca z innego kraju. Mamy bunt w państwie, ludzi spotykających się na wiecach i zdecydowanych iść na wojnę ze swoim władcą. Mamy też wątek miłosny, gdzie mężczyzna - odważny wojownik zakochuje się w pięknej kobiecie, która przysięgła życie służbie bogom. I chyba właśnie dlatego ta książka sprawiła mi po prostu masę zabawy podczas czytania. Na dodatek fakt, że opiera się jednak na naszej historii dodaje do tego kolejną szczyptę ekscytacji.

Stara baśń to książka, którą każdy Polak powinien przeczytać, ale niekoniecznie pod przymusem. Po prostu warto ją poznać, zaznajomić się z naszą historią, poprzebywać w towarzystwie przodków, dowiedzieć się o ówczesnych obyczajach. Może nie jest to arcydzieło, kilka spraw tutaj kuleje (np. postaci są w większości jednowymiarowe), ale moim zdaniem to wciąż bardzo dobra zabawa. Już nie wspominając o tym, ile dzisiejszych cech naszego krajana można zobaczyć w zachowaniu bohaterów Starej baśni.

Moja ocena: 8/10


Za egzemplarz dziękuję wydawnictwu MG.


Szukaj w tym blogu

Szablon dla Bloggera stworzony przez Blokotka