niedziela, 31 stycznia 2016

#70 - Styczniowy magiel filmowy

Można powiedzieć, że moja sesja zbliża się do końca. Został mi jeszcze jeden egzamin, a nauka przez dwa ostatnie tygodnie widocznie się opłaciła. Jako że trudno mi się skupić na czytaniu, kiedy powinnam się uczyć, nadrabiałam filmy. Ot, chociażby dlatego że można je oglądać przy jedzeniu. Przy okazji wypełniłam kilka punktów swojego wyzwania filmowego.

 Magia w blasku księżyca (2014)

Woody Allen zaczyna mnie niestety nudzić. Kiedyś uwielbiałam nakreślone przez niego charaktery, humor ukryty w dialogach, proste historie, które szybko zdobywały moją sympatię.  Teraz powoli zmniejszam swoje wymagania co do jego filmów. Powinnam oczekiwać po nich zwykłych, obyczajowych historii i tyle. Niestety, Magia w blasku księżyca nie ma tych cech, które chciałabym w niej znaleźć. Historia skupia się na postaci Stanleya (Colin Firth), iluzjonisty, który przyjeżdża zdemaskować Sophie (Emma Stone) podającą się za medium. Mogłoby się wydawać, że tacy aktorzy udźwigną każdą rolę, zwiększając jakość filmu. Okazało się, że ani Firth ani Stone mnie do siebie nie przekonali. Colin grał postać znaną z filmów Allena, którą zazwyczaj grywał sam reżyser. I wydaje mi się, że Woody'emu łatwiej było mnie przekonać do tego typu postaci. Natomiast Emma zagrywa się jako medium, co prawda wygląda przy tym uroczo, ale to za mało dla tego filmu. Kostiumy i scenografia naprawdę przepiękne, było co podziwiać. Całość jednak oceniam jako film średni.

Ocena: 5/10

 Don Jon (2013)

Film w reżyserii aktora Josepha Gordona-Levitta o dziwo nawet mi się spodobał. Po zwiastunie nie byłam zachęcona i zdecydowałam się na niego tylko ze względu na reżysera. Dostałam obraz młodego pokolenia, bardziej prawdziwy niż mogłoby się wydawać. Fabuła banalna - mamy Jona (Joseph Gordon-Levitt), chłopaka dla którego liczą się siłownia, wyrywanie kobiet, niedzielne chodzenie do kościoła, no i oglądanie porno. Pewnego wieczoru na kolejnej imprezie poznaje piękną Barbarę (Scarlett Johanson), z którą zaczyna się spotykać.
Jeżeli podejdziemy do niego jak do głupiego filmu to tak go odbierzemy, ale ja doszukałam się w nim wielu sytuacji, które znam z mojego otoczenia. Znajomi z mojej rodzinnej wioski zachowują się w ten sam sposób co Jon, a dziewczyny, które znam mają dużo wspólnego z Barbarą. Cóż, film nie jest odkrywczy i czasami za bardzo zbliża się poziomem do hollywoodzkich komedii, ale jest wart uwagi. Osobiście jestem ciekawa jak potoczy się dalsza kariera reżysera-aktora.

Ocena: 6/10


Sils Maria (2014)

Przyznam, że sięgając po ten film wiedziałam jedynie, że w rolach głównych występują Binoche i Stewart. Kompletnie nieświadoma zasiadłam do seansu i muszę powiedzieć, że wspominam go przyjemnie. Jest to kino niezależne, więc rozumiem, że wielu z Was może się na nim wynudzić. Akcji tam niewiele, a widz musi się doszukiwać prawdziwego sensu zaistniałych sytuacji. A wszystko się zaczyna od wyjazdu Marii Enders (Juliette Binoche), aktorki o światowej sławie, do miejscowości w Alpach - Sils Maria, gdzie mieszkał autor jej pierwszego poważnego filmu. Przygotowuje się tam do swojej kolejnej roli, w czym pomaga jej asystentka - Valentine (Kristen Stewart). 
Aż dziw bierze, ale moim zdaniem Kristen trochę ukradła film. Wiem, że jej osoba może irytować, ale ja nawet lubię tę jej inność i kilka ról tej aktorki zasługuje na pochwałę. Sama fabuła posuwa się do przodu we własnym tempie, tak żeby widz mógł skupić się na rozmowach starszej aktorki z asystentką. Podczas nich obserwujemy zderzenie pokoleń i tego, co komu podoba się w kinie i jak aktualnie podchodzi się do granych postaci. Także poruszany zostaje problem przemijania, zmian zachodzących w człowieku z wiekiem, jak również współczesnych celebrytów. Może film nie porywa, czegoś mu brakuje, ale oglądało mi się go naprawdę dobrze.

Ocena: 7/10

 Dzikie historie (2014)
Film, który polecany był na prawo i lewo, na koncie ma najwięcej sprzedanych biletów we wrocławskich Nowych Horyzontach. Jak tylko pojawił się w ramówce Canal+ wiedziałam, że muszę go obejrzeć. I po seansie mogę powiedzieć - było warto!
Sześć historii, o ludzkich namiętnościach i granicy naszej cierpliwości. A przede wszystkim cudownie napisane, humorystyczne, porządnie nakręcone kino, które bawi i wciąż zaskakuje. Okazało się, że wielu moich znajomych widziało i każdemu się podobało - osobom lubiącym kino ambitne i tym, którzy szukają w filmach czystej rozrywki. Po prostu trzeba obejrzeć. 

Ocena: 8/10


Pora umierać (2007)

Zdecydowanym faworytem ostatniego miesiąca zostaje Pora umierać. Już przed seansem przeczuwałam, że mi się spodoba, a wszystko za sprawą magii, którą tworzy reżyserka, Dorota Kędzierzawska. Na razie każdy jej film trafił w moje gusta, a tym razem było jeszcze lepiej!
Aniela (Danuta Szaflarska) jest samotną mieszkanką, pomijając towarzyszącego jej psa, ogromnego domu, który był własnością jej rodziny od wielu pokoleń. Bogaty sąsiad naciska na sprzedaż mu posiadłości, a syn (Krzysztof Globisz) nie jest zainteresowany zamieszkaniem w domu rodzinnym. 
Film pełen jest ciepła, mimo czarno-białego obrazu. Wiele prawdy jest w zachowaniu Anieli, która całe życie utrzymywała posiadłość, żeby w przyszłości móc przekazać ją dzieciom. Każdy z nas widział podobne zachowanie u swojej babci, która zatrzymała swoją ulubioną broszkę czy sukienkę z lat młodzieńczych. I pomimo tak ckliwego tematu, film nie roztkliwia widza na siłę, pokazuje prawdziwe oblicze starości, ale dzięki charakternej bohaterce ogląda się go nad wyraz dobrze. Dla mnie jest to reżyseria i aktorstwo na najwyższym poziomie, oraz dowód, że niewielkimi środkami można stworzyć coś wspaniałego. Dlatego bardzo żałuję, że pani Kędzierzawska ostatni film nakręciła cztery lata temu - ja uwielbiam jej kino!

Ocena: 10/10

Syn Szawła (2015)
Na koniec trochę o świeżutkiej premierze, czyli faworycie do Oscara w kategorii najlepszego filmu nieanglojęzycznego. Mowa oczywiście o węgierskim Synie Szawła. Przemogłam się i poszłam na niego do kina, mimo że filmów z akcją w obozach koncentracyjnych staram się nie oglądać ze zgrają innych ludzi. Zazwyczaj po kilku minutach zalewam się płaczem, więc siedzenie wtedy w kinie przeszkadzałoby mi w odbiorze. Okazało się jednak, że Syn Szawła to całkiem inny film o Auschwitz.
Szaweł (debiutujący Geza Rohrig) to więzień należący do Sonderkommando, czyli oddziału, który niejako pracował dla hitlerowców podczas pobytu w obozie. Zajmowali się oni pilnowaniem więźniów, paleniem zwłok, porządkowaniem pozostawionych przez zamordowanych rzeczy. Szaweł pośród zwłok znajduje ciało, które koniecznie chce pogrzebać, zgodnie z żydowskim obrzędem. 
Nastawiłam się na mocne kino, które mną wstrząśnie i zostanie ze mną jeszcze na długo. I przyznam, że trochę się rozczarowałam. Na pewno jest to jeden z lepszych filmów o Auschwitz, przede wszystkim dlatego, że nie ma w nim hollywoodzkiego rozmachu i na siłę wzbudzanego żalu. Kamera jest niemal przyklejona do twarzy głównego bohatera, a wszystko co dzieje się w tle jest zamazanym obrazem obozu. Jest to nowatorskie, ciekawe rozwiązanie, jednak przyznam, że po jakimś czasie zaczęło mi trochę przeszkadzać. Główny bohater nie pokazywał żadnych emocji, podejrzewam jednak że to było zaplanowane - nikt z nas nie wie jakby się zmienił w takiej sytuacji. Podobał mi się realizm, bez zbędnego kolorowania, jednak wciąż nie wiem co myśleć o całości. Dlatego film zostawiam bez oceny, a Wam na pewno polecam zobaczyć.

Oprócz tego obejrzałam:
  •  Mad Max: Na drodze gniewu (2015) - porządny film akcji, chociaż nie uważam go za arcydzieło jak większość z widzów. Doceniam wiele jego aspektów, jak charakteryzację, efekty i scenografię, ale tej wszechobecnej miłości do niego nie rozumiem.
  • Belle (2013) - poprawnie zrobiony film kostiumowy, który pokazał mi opartą na faktach historię do tej pory mi nie znaną. 
  • Nienawistna ósemka (2015) - najnowszy Tarantino, bardzo w stylu reżysera. Nic odkrywczego, ale dla mnie kawał przyjemnego kina, na którym bawiłam się przednio.
  • Optymistki (2013) - rzadko oglądam dokumenty, ale ten był niezły. Historia kobiet w wieku od sześćdziesiątki do niemal setki, które spotykają się, żeby pograć w siatkówkę. Taki ciepły obraz, pokazujący, że życie nie kończy się po pięćdziesiątce.
  • Osiem i pół (1963) - czyli jeden z najsłynniejszych filmów Felliniego. Cudowny, nowatorski obraz, mieszający rzeczywistość z senną marą. Pięknie zagrany, ze świetnymi dialogami - tylko oglądać, chociaż chyba wciąż wolę Słodkie życie.


 Lecę zobaczyć co u Was słychać! Koniecznie podzielcie się co ostatnio oglądaliście i czy widzieliście któryś z opisanych przeze mnie filmów.

Aktualizacja mojego wyzwania (możecie dołączyć do wydarzenia na Facebooku TUTAJ):

piątek, 22 stycznia 2016

#69 - Jak przekonać widza do spektaklu na ekranie? 'Jane Eyre' w National Theatre

Tak jak jestem fanką teatru, tak zawsze odpuszczałam sobie oglądanie retransmisji spektakli w kinach. Miałam w planach kiedyś sprawdzić jak to wygląda, ale jakoś wolałam odłożyć pieniądze na wybranie się do teatru i zobaczenie sztuki na żywo. I gdyby nie konkurs na Kulturalnie po Godzinach pewnie wciąż żyłabym w tej nieświadomości, a tuż przed moim nosem, we wrocławskich kinach, leżała masa emocji i sztuka ta najwyższym światowym poziomie. Tak, tak - głupia ja!
Większość z Was zapewne czytała Dziwne losy Jane Eyre, a jeśli nie, to gdzieś o tej książce słyszeliście. Jest to wiktoriański romans, napisany przez Charlotte Brontë. Ja przeczytałam go już dobrych kilka lat temu i pamiętam, że po lekturze byłam naprawdę wniebowzięta. Dostałam dokładnie to, czego oczekiwałam, czyli ciekawą historię miłosną, w klimacie wiktoriańskim, a do tego mnóstwo tajemniczych sytuacji, które powoli kierowały nas do rozwiązania akcji. Okazało się jednak, że podczas lektury umknęło mi ważne przesłanie płynące z książki Brontë i potrzebowałam wybrać się na tę sztukę, aby je w pełni zrozumieć.
Spektakl został wyreżyserowany przez Sally Cookson, a premiera odbyła się w teatrze Bristol Old Vic. Ze względu na czas trwania początkowo był wystawiany dwa dni, czyli jednego wieczora oglądaliśmy jedynie pierwszą część, żeby nazajutrz obejrzeć zakończenie historii. Po wielu pozytywnych recenzjach postanowiono wystawić go w National Theatre i wtedy zdecydowano się na połączenie dwóch części, tzn. przedstawienie ich w formie jednego spektaklu, z piętnastominutową przerwą. Moim zdaniem był to bardzo dobry wybór. 
 Wszyscy fani książki muszą być zachwyceni tą adaptacją. Znacie to uczucie, kiedy oglądając ekranizację myśli błądzą wokół wszystkich zdarzeń, których twórcy nie zawarli w końcowym efekcie? Tutaj mamy bardzo wiernie oddaną historię, reżyserka nie przeskakuje po wątkach, ale oddaje dziełu Brontë sprawiedliwość. Można było się tego spodziewać, po zobaczeniu długości trwania spektaklu - lekko ponad trzy godziny. Na początku byłam przerażona, że nie wytrzymam tak długo, wynudzę się, spodziewałam się, że reżyserka wprowadzi wiele współczesności do mojej ukochanej powieści. Jednak zespół zaczął próby mając jedynie w ręku pierwowzór, a dopiero po wielu spotkaniach zaczął powstawać scenariusz, wierny książce. Jak się zapewne domyślacie, żeby uzyskać pozytywny efekt ten zespół musiał być bardzo zdolny. I był. Piekielnie zdolny.
Od początku widzom ukazuje się kilka osób - szóstka aktorów i muzycy zajmujący centrum sceny. Zdziwiłam się, kiedy zrozumiałam, że to już końcowa obsada. Aktorzy płynnie przechodzili od jednej granej roli, do drugiej, a robili to tak perfekcyjnie, że w wywyższającej się pannie Blanche Ingram na próżno było szukać Bessie, a przecież grała je ta sama osoba! Na dodatek tej grupce zdolnych ludzi, w odpowiednim przedstawieniu postaci nie przeszkadzały różnice w płci, kolorze skóry czy nawet rasy (tak, pojawia się ukochany pies Rochestera, Pilot, grany przez jednego z aktorów)!
Reżyserka pokazała jak używając niewielkich środków można stworzyć coś naprawdę pięknego. Na scenie znajduje się konstrukcja z surowych belek, rekwizytów jest niewiele. Pomyśleć można, że trudno będzie pokazać życie Jane w domu ciotki, w szkole, a następnie w posiadłości pana Rochestera, mając taką scenografię. I tutaj byłam naprawdę zdziwiona, jak proste rozwiązania (używanie świateł, posługiwanie się grą aktorów) działały na wyobraźnię widza. W scenie kiedy pani Fairfax oprowadza Jane po posiadłości przeniosłam się tam razem z nimi, podziwiałam ogrom budynku i czułam wiatr wpadający przez okiennice. 
Ciekawym pomysłem było wprowadzenie elementów muzycznych. Zespół, znajdujący się w centrum sceny, pomaga nam wczuć się w widziane dzieło, a Melanie Marshall poraża cudownym, przyprawiającym o dreszcze głosem. Gdy tylko otwierała usta nie mogłam oderwać wzroku od niej i nie chciałam wierzyć, że można mieć aż taki piękny głos. I cover znanej wszystkim piosenki Crazy, okazał się rozwiązaniem idealnym, chociaż dużą zasługę pełnił tutaj talent pani Marshall.
Trudno mówić o tej adaptacji i nie wspomnieć o tym, jak poradziła sobie Madeleine Worrall w roli Jane. Przyznam, że gdy pierwszy raz ją ujrzałam nie potrafiłam zobaczyć w niej bohaterki książki - na zdjęciu, które wrzuciłam na samej górze postu, wydawała mi się sztuczna i nie interesująca. Jednak po pierwszych piętnastu minutach wiedziałam już, że będzie to idealna Jane Eyre. Wiemy, że była to osóbka o dość przeciętnej urodzie, ale nadrabiająca charakterem. I taka też była Madeleine w tej roli. W żadnej ekranizacji nie można mówić o takim podobieństwie jak tutaj (a widziałam serial i film ze słabą w tej roli Mią). 
W tym momencie przechodzimy do meritum spektaklu, czyli kwestii równouprawnienia. Tak jak w książce był to dla mnie temat niezauważalny, tak tutaj widać, że reżyserce bardzo zależało na tym przesłaniu. Jane po kilka razy wypowiada słowa: I must have liberty!, a sam spektakl zaczyna się i kończy słowami It's a girl! Moim zdaniem był to wątek podany bardzo przystępnie, bez zbędnego przesadyzmu. 
No i wątek miłosny! Zazwyczaj stronię od typowo kobiecej literatury, nie zakochuję się w męskich postaciach ze stron książek. Wyjątkiem jest romans wiktoriański i te grubiańskie postacie mężczyzn, jak Darcy i Rochester. Muszę przyznać, że dzięki temu, że poświęcono wystarczającą ilość czasu na sceny między Jane a Edwardem, uwierzyłam w ich związek, tak jak zrobiłam to podczas lektury. I, matko jedyna, naprawdę miałam ciarki podczas niektórych scen! Nie czułam czegoś takiego od bardzo dawna! Mogło to być również spowodowane tym, że reżyserka nie skupiła się tylko na historii miłosnej, ale potraktowała ją jako etap w życiu Jane. Mając dokładnie przedstawiony charakter bohaterki, jej determinację, walkę o lepsze życie, dużo łatwiej było obdarzyć ją sympatią i kibicować jej przez cały czas trwania spektaklu.
Podsumowując, zostałam naprawdę zaskoczona tym jakie emocje może wzbudzić spektakl oglądany na ekranie. Od tej pory na pewno będę się na takie seanse wybierać i Wam też to polecam!

Moja ocena: 10/10

Dla ciekawskich: zwiastun i materiał z prób (polecam, jest fragment muzyczny)

niedziela, 10 stycznia 2016

#67 - Niestraszne mi zjawy, strzygi i upiory, czyli Stefan Darda i 'Dom na Wyrębach'

Na uczelni powoli zaczyna się napięty okres. Przed sesją czeka mnie mnóstwo zaliczeń, trzeba dokończyć projekty, oddać sprawozdania i wygłosić ostatnie prezentacje. Dlatego mam nadzieję, że zrozumiecie moje nieobecności w blogosferze. I tak staram się co jakiś czas do Was wpadać, ale brakuje mi czasu na całkowite oddanie się sprawie :)
Udało mi się na chwilę wyrwać i napisać szybką recenzję - zapraszam!

*Dom na wyrębach*
Stefan Darda

*Język oryginalny:* polski
*Kategoria:* literatura piękna
*Gatunek:* horror
*Forma:* powieść
*Rok pierwszego wydania:* 2008
*Liczba stron:* (w moim wydaniu) 330
*Wydawnictwo:* Videograf II

"Życie składa się z chwil. Ulotnych, niezapomnianych, takich których nie chce się pamiętać i takich, które wgryzają się w świadomość nie mając za żadną cenę ochoty jej opuścić."
*Krótko o fabule:*
Marek jest świeżym rozwodnikiem, który szuka szansy na nowy początek. W tym celu kupuje drewniany dom, wyglądający na spełnienie wszystkich jego marzeń. Po latach spędzonych w dużym mieście ma nadzieję w końcu delektować się ciszą, spokojem, a dodatkowo oddać się swojemu hobby, czyli oglądaniu ptaków. Wszystko byłoby pięknie, gdyby nie tajemniczy sąsiad, oskarżany o morderstwo i niewytłumaczalne zjawiska zachodzące w otoczeniu Marka.

*Moja ocena:*
Dzięki prowadzeniu tej strony staram się poszerzać swoje literackie horyzonty o gatunki, z którymi nie miałam wcześniej kontaktu. Osoby, które mnie znają mogą zaświadczyć, że horrory staram się omijać szerokim łukiem, czy to w wersji filmowej czy książkowej. Dlaczego więc sięgnęłam po powieść pana Dardy? A właśnie z bardzo błahego powodu - akurat znalazłam ją w swojej domowej biblioteczce, bo siostra kilka lat temu kupiła i mi polecała. Biorąc pod uwagę fakt, że staram się wyczytywać domowe zasoby książek, dzięki akcji autorki bloga Po książkach mam kaca, postanowiłam dać szansę Domowi na wyrębach.
Stefan Darda zadebiutował tą powieścią już dobrych osiem lat temu. Autora fascynuje przyroda, a także wszelkie wierzenia ludowe. Sam wspomina, że chciałby kiedyś zamieszkać w takim drewnianym domu, co bohater jego książki. Nie dziwi też umiejscowienie części akcji w Lublinie, gdzie spędził swoje czasy studenckie.
źródło
Muszę przyznać, że już od pierwszych stron byłam zaskoczona. Autor ma niebywale lekkie pióro i porównanie z okładki do Stephena Kinga wydaje się uzasadnione. Co prawda mistrza horrorów czytałam jedynie Joyland, ale styl jest zdecydowanie podobny do tego z Domu na wyrębach. Darda bardzo sprawnie nakreślił charaktery bohaterów, bez zbędnych opisów, zapewne przyczyniła się do tego narracja pierwszoosobowa. Za to przyroda, a przede wszystkim zachowanie ptaków jest dokładnie studiowane przez postać Marka, przez co możemy się poczuć jakbyśmy byli świadkami wydarzeń. Co do postaci drugoplanowych to najbardziej błyszczy oczywiście tajemniczy sąsiad. Tutaj naprawdę trzeba pogratulować autorowi za kreatywne wprowadzenie Jaszczuka, którego charakter poznajemy przez cały czas i kilka razy zmieniamy zdanie na jego temat. Ciekawym bohaterem był również przyjaciel Marka - Hubert z dość wulgarnym słownictwem i osobliwym poczuciem humoru.
Jednak jak to było z tym horrorem? Cóż, na początku dostajemy pewne tropy, które możemy interpretować na swój sposób. Ja od razu połączyłam to ze zjawiskami paranormalnymi, ale jeżeli ktoś podejdzie do sprawy sceptycznie to znajdzie realne wytłumaczenie. Dlatego byłam zadowolona z takiego rozpoczęcia. Niestety później autor bardziej skupił się na codziennym życiu bohaterów i wtedy jakoś straciłam zainteresowanie. Jednak po tym zwolnieniu dostajemy niezłą bombę i wtedy już trudno się oderwać od lektury. Jest przygnębiająco, mroczno i dość depresyjnie - mi ten klimat pasował idealnie!
Podsumowując, jest to naprawdę bardzo dobry debiut. Książkę przede wszystkim czyta się przyjemnie, chociaż bywają momenty kiedy dreszcz przeszedł mi po plecach. Na szczęście nie było ich dużo i nie były przesadnie brutalne, dlatego jeżeli chcecie rozpocząć przygodę z tym gatunkiem Dom na wyrębach powinien sprawdzić się idealnie!
Moja ocena: 7/10


Wyzwania:
https://www.facebook.com/events/1530370353952798/
http://bohater-fikcyjny.blogspot.com/2015/12/31-wyzwanie-czytelnicze-2016-konkurs.html

czwartek, 7 stycznia 2016

#66 - Strumień świadomości w wykonaniu Virginii Woolf, czyli 'Pani Dalloway'

Tę książkę przeczytałam przed świętami i z braku czasu zrezygnowałam z napisania recenzji. Teraz jednak stwierdziłam, że pewnie wielu z Was nie zna Pani Dalloway albo w ogóle twórczości pani Woolf, więc warto Wam co nieco o tym opowiedzieć. 

*Krótko o fabule:*
Autorka opisuje jeden czerwcowy dzień z życia Klarysy Dalloway, mieszkanki Londynu lat dwudziestych poprzedniego wieku. Pod pozorem prostych czynności, jak spacer w parku bądź przygotowywanie do przyjęcia, kryje się cała masa emocji opisywanych z perspektywy różnych bohaterów.
 
*Moja ocena:*
 Virginia Woolf żyła na przełomie XIX i XX wieku w Londynie. Wychowywana w otoczeniu ludzi kultury i sztuki wyrosła na kobietę bardzo wrażliwą i delikatną, przeżyła kilka załamań nerwowych. Należała do słynnej grupy Bloomsbury, która zrzeszała intelektualistów i artystów. Większość z Was zapewne wie, że zmarła w wieku 59 lat, popełniając samobójstwo (wypełniła kieszenie kamieniami i rzuciła się w wody rzeki Ouse). 
Pani Dalloway nie jest moim pierwszym spotkaniem z autorką. Wcześniej przeczytałam tomik opowiadań Dama w lustrze i byłam pozytywnie zaskoczona. Najbardziej znane dzieło pani Woolf nie zrobiło na mnie tak dużego wrażenia jak powinno, ponieważ przygotowałam się na ten styl pisania, który preferowała autorka. Przeszukując Internet odkryłam, że ten sposób tworzenia ma swój termin literacki - strumień świadomości. Jest to taki rodzaj monologu wewnętrznego, czyli opisywane są nie tylko wydarzenia, ale także wszelkie myśli i odczucia bohaterów. Przyznam, że na początku może nam się wydawać, iż nie uda nam się przebrnąć przez to morze uczuć i opisywanych emocji, ale kiedy tylko wystarczająco się wyciszymy, poddamy mocy Virginii Woolf to przepadniemy na kilka godzin.

 Prawda jest taka, że Pani Dalloway to książka, która nie nadaje się na czytanie podczas wykładów czy podróży w zatłoczonej komunikacji miejskiej. Potrzebujemy trochę spokoju, może dobrej kawy i dopiero wtedy będziemy potrafili docenić kunszt autorki. Emocje po prostu wyciekają ze stron, a prawdziwi wrażliwcy (tacy jak ja) będą zachwyceni tym, że Virginia Woolf umiała w taki lekki sposób przedstawić uczucia, które sami doświadczają. Naprawdę te opisy robią wrażenie, w ogóle nie nudzą i w kilku zdaniach przybliżają nam charaktery poszczególnych bohaterów. Na dodatek są takie lekkie i urocze, wydaje mi się, że takie cudo mogło wyjść jedynie spod kobiecego pióra.
Akcja obejmuje tylko jeden dzień, ale na tych nielicznych dwustu stronach przeczytamy wiele prawd na temat ludzkich zachowań. Ich obawy przed oceną innych, relacje rodzinne, traumatyczne wspomnienia, myśli o śmierci. Mimo że nie dzieje się wiele potrafimy współczuć zagubionemu Piotrowi, trzymać kciuki za Recję, która przyjechała do Londynu z miłości, o którą drży wiele razy tego dnia. Poznając ich uczucia, które autorka opisuje z niebywałą przenikalnością, niejako poznajemy ich samych.
Z książką Virginii Woolf powinny się przede wszystkim zapoznać osoby wrażliwe na piękno i gotowe na ciągle skupienie na lekturze. Zdecydowanie do tego typu literatury trzeba dojrzeć, podejrzewam że kilka lat temu nie byłabym taka zadowolona. Teraz mogę powiedzieć, że na pewno będę chciała jeszcze sięgnąć po inne jej książki.

 Ocena: 8/10

poniedziałek, 4 stycznia 2016

#65 - 'Nie wiem jak na to znajdę czas', czyli seriale, które mnie kuszą

Były okresy w moim życiu kiedy nie robiłam nic oprócz oglądania seriali. W dwa tygodnie obejrzałam wszystkie sezony Lostów, a przerwy robiłam tylko na jedzenie i wizyty w łazience. Zarwałam kilka nocy w liceum nadrabiając Plotkarę i wzdychając do Chucka. Trąbiłam wszystkim jak cudownie ogląda się Gotowe na wszystko i że to nie jest to, na co wygląda. Tak już po prostu mam, że kiedy wciągnie mnie jakaś historia czekanie na kolejne odcinki powoli mnie zabija. Dlatego często robiłam dzikie maratony, jak w tym roku z Orange is the new black. Teraz pilnuję, żeby się nie ograniczać i przyznam, że coraz łatwiej znoszę te rozłąki z bohaterami. Czekam na Grę o tron, ale nie umieram z tęsknoty, czasami rozmyślam co będzie dalej z postaciami Once Upon a Time, ale nie śledzę spoilerów i zdjęć z planu. Po prostu trochę lat przybyło, a z nimi umiejętność oczekiwania na kolejne odcinki. Pomyślałam więc, że chyba najwyższy czas na zapoznanie się z nowościami telewizyjnymi. A nuż, może coś mnie zainteresuje i zostanie ze mną na dłużej? Przygotowałam więc Wam listę kuszących mnie seriali, które premierę mają w większości w tym miesiącu. Zaczynajmy!

1. The Shannara Chronicles - PREMIERA 05.01.2016
zwiastun - klik
Jak po załączonym obrazku zapewne wnioskujecie - jest to serial fantastyczny. Jego fabuła opiera się na książce Kamienie elfów Terry'ego Brooksa, która jest drugą częścią cyklu Miecz Shannary. Trochę to dziwne zaczynać nie od początku, ale trudno się wypowiadać kiedy nie znam pierwowzoru. Może pierwsza część jest nudna? Kto wie, ważne jest to, że po obejrzeniu zwiastuna byłam zaskoczona. Spodziewałam się bardzo niszowej produkcji, czegoś pokroju Miecza Prawdy (i tak oglądałam go maniakalnie i płakałam nad anulowaniem). Fabuły nie będę opisać, ale naprawdę kliknijcie na obrazek i przekonajcie się na własne oczy. Krajobrazy Nowej Zelandii, ciekawa historia, ładna charakteryzacja, niezłe efekty - na pewno muszę dać mu szansę.

2. War and Peace PREMIERA 03.01.2016
zwiastun - klik
Może jeszcze tego nie wiecie, ale naprawdę jestem freakiem jeżeli chodzi o filmy kostiumowe. Czasami się zastanawiam czy te piękne suknie i mundury przyćmiewają mój zdrowy rozsądek, ale nawet jeśli! Po prostu preferuję tego typu kobiece kino od sieczki pokazywanej w komediach romantycznych. W tym przypadku nawet jeżeli historia miłosna jest banalna i naciągana to zawsze możemy się skupić na charakteryzacji i tle historycznym. Książki Wojna i pokój Lwa Tołstoja jeszcze nie czytałam, chociaż leży na półce i otrzepuje kurz z grzbietów. Chociaż historię już znam, bo jedną ekranizację, z Audrey Hepburn, już widziałam. Nie zaszkodzi zobaczyć kolejnej, szczególnie, że to produkcja BBC, które zazwyczaj w tym gatunku daje sobie świetnie radę. No i piękna Lily James w roli Nataszy!

3. Lucifer, PREMIERA 25.01.2016
zwiastun - klik
Przyznam, że do tego tytułu przekonał mnie zwiastun. Lucyfer, znudzony gorącą atmosferą piekieł, wpada do Los Angeles i stara się grać rolę znudzonego milionera. Na dodatek jako obywatel piekła ma zdolność  zmuszania ludzi do wyznawania swoich najskrytszych pragnień (trochę jak bohater Rogów). Brzmi ciekawie, a aktor diabelsko przystojny, czyli jak znalazł do tej roli. Nie jest to może jakiś mój szczyt marzeń serialowych, ale dam mu szansę.

4. Vinyl, PREMIERA 14.02.2016
zwiastun - klik
Mick Jagger łączy siły z Martinem Scorsesem, żeby wyprodukować nowy serial dla stacji HBO. Czy trzeba mówić więcej? Ze zwiastuna wynika, że dostaniemy jazdę bez trzymanki. Przenosimy się w lata 70te, króluje rock'n'roll, a narkotyki stają się chlebem powszednim dla ludzi z biznesu muzycznego. Fabuła dość prosta - prezes wytwórni stara się powstrzymać swój interes przed upadkiem. Ale nie o fabułę tutaj chodzi, ale o szczegóły z jakimi produkcja może być dopracowana (przynajmniej tak się zapowiada po zwiastunie i tych wielkich nazwiskach). Cóż, lubię oglądać filmy o tym okresie w historii muzyki, a serial wygląda porządnie. Do tego dorzucam nazwisko Olivii Wilde i czekam na premierę!

5. Galavant, premiera drugiego sezonu 03.01.2016
zwiastun - klik
Tak, przyłapaliście mnie. To nie jest tegoroczna premiera i w sumie nie powinna znaleźć się w notowaniu. Ale co ja poradzę, że czasami jestem do tyłu i o takich serialach dowiaduję się tak późno? Na szczęście u zwierza poczytałam tyle pochwał, że postanowiłam zobaczyć zwiastun i cóż - to jest coś dla mnie! Wygląda na głupią komedię, ale taki jest właśnie zamysł twórców. A dodając do tego fakt, że oprócz komedii jest to też musical, do tego osadzony w klimatach rycerskich to już w ogóle trafia na początek mojej listy. Do dzisiaj pamiętam jak po kilka razy dziennie oglądałam Robina Hood: Faceci w rajtuzach i wiem, że to głupie i odmóżdżające, ale ponadto tak bardzo w moim stylu. Na pewno się zapoznam.
Legends of tomorrow wygląda ciekawie, ale nie wiem czy to mój typ serialu
Jeżeli chodzi o inne premiery warte wspomnienia to przytoczę znane Wam i oczekiwane Shadowhunters, o którym wiele się bębni, więc ja sobie odpuszczę. Chociaż pewnie obejrzę, bo trylogię Dary Anioła czytałam i mimo że fanką nie zostałam to w formie serialu może się ta historia sprawdzić. Oprócz tego może zerknę na Legends of tomorrow, chociaż seriale o superbohaterach jakoś rzadko zostają u mnie w stałym repertuarze. A jeżeli szukacie rozrywki w formie komedii to ciekawie zapowiada się Telenovela, z Evą Longorią w roli głównej.
Flesh and bone kusi na pewno, ale zbiera bardzo różne recenzje
Ze starszych pewnie sięgnę po nowy sezon New Girl, który wychodzi jakoś jutro (?). Oprócz tego koniecznie chcę nadrobić House of cards, najlepiej przed rozpoczęciem nowego sezonu (utknęłam gdzieś w połowie drugiego), zabrać się za polecane mi iZombie, kontynuować przygodę z Outlander i przekonać się na własne oczy czy Flesh and bone faktycznie daje radę.

Wynika z tego, że czeka mnie dość serialowy czas. Sama jestem ciekawa czy któryś z tych tytułów zostanie ze mną na dłużej.
 A Was coś zaciekawiło?

Szukaj w tym blogu

Szablon dla Bloggera stworzony przez Blokotka