sobota, 30 lipca 2016

Lipcowy magiel filmowy

Widzę, że oglądanie filmów idzie mi dość sinusoidalnie - w zeszłym miesiącu było bardzo dobrze, w tym już trochę gorzej. Tym razem winę zrzucam na seriale. Obejrzałam czwarty sezon Orange is the new Black, pierwszy sezon Flesh and bone, zaczęłam Mr Robot, no i skończyłam drugi sezon Sherlocka. Dzisiaj jednak o obejrzanych przeze mnie filmach!

Złota dama (2015)
Po tym filmie spodziewałam się czegoś przynajmniej dobrego. W głównej roli obsadzona została Helen Mirren, tematyka ciekawa, no i Klimta uwielbiam. Niestety nie spełnił moich oczekiwań.
Historia oparta na faktach. Maria Altmann (Helen Mirren) zaczyna walkę z austriackim rządem w celu odzyskania obrazu Gustava Klimta, na którym uwieczniona została jej ciotka. W przedsięwzięciu pomaga jej zaprzyjaźniony prawnik - Randol Schoenberg (Ryan Reynolds).
Wszystko w tym filmie było takie oczywiste i bardzo hollywoodzkie. Jeszcze kilka lat temu powiedziałabym, że to dobry obraz, teraz zrobiłam się bardziej wybredna. Na siłę chcieli wzbudzić wzruszenie - często tak się dzieje kiedy historia dotyczy II Wojny Światowej. Chciałam więcej Klimta i powiązania jego postaci z ciotką Adelą. Aktorzy też mnie rozczarowali, nawet pani Mirren nie przekonała mnie w tej konkretnej roli. Ten temat można było ugryźć z naprawdę ciekawej strony, w końcu faktem jest, że wiele dzieł sztuki po wojnie zostało wykradzionych. Tutaj mamy typowo hollywoodzki film, który nic ciekawego nie wnosi w życie. Oglądacie na własną odpowiedzialność.

Moja ocena: 5/10

Magiczny miecz - legenda Camelotu (1998)

 Wiele osób na forum filmwebu twierdziło, że to ich ulubiona bajka z dzieciństwa i że piosenki z niej znają na pamięć. Ja animacje uwielbiam, więc musiałam obejrzeć.
Kayley to córka Rycerza Okrągłego Stołu. Gdy złoczyńca Ruber chce obalić Króla Artura, poprzez kradzież Excalibura, Kayley postanawia wyruszyć na wyprawę i odzyskać magiczny miecz.
No tak. To już jest jednak typ animacji, na który powoli mogę stawać się za stara. Ludzie, którzy pieją nad jej genialnością zapewne pokochali film w dzieciństwie i teraz mają do niego sentyment. Jak dla mnie fabuła dość nudna, bohaterowie nieprzekonywujący i bardzo sztampowi. I za dużo piosenek, nawet jak na animację. Mimo wszystko oglądając dla czystego relaksu sprawdziła się, na plus zabawna postać smoka (uwielbiam takie śmieszne zwierzaki w animacjach). Polecam jednak osobom trochę młodszym.

Moja ocena: 6/10

Odrobina chaosu (2014)
Chyba nie było notowania bez filmu kostiumowego? Wszyscy już pewnie wiedzą, że ten typ kina bardzo mnie pociąga i zazwyczaj mnie satysfakcjonuje. 
 Sabine De Barra (Kate Winslet) konkuruje z kilkoma mężczyznami o miejsce projektanta, którego zadaniem będzie stworzenie fontanny w Wersalu.
 To przedostatni film w filmografii Alana Rickmana i ostatni przez niego wyreżyserowany. Zawsze uważałam, że świetnie nadaje się do filmów kostiumowych i tutaj, jako król Ludwig XIV sprawdził się cudownie. Pierwsze skrzypce grała jednak Kate Winslet i co ja mogę powiedzieć? Od jakiegoś czasu wydaje mi się, że Kate nie popełnia błędów dobierając sobie role. Wypadła naprawdę dobrze. Porównując do takiej roli Matthias zdecydowanie odstawał. Nie wiem czemu, bo we wcześniejszych filmach wypadał bardzo dobrze. Tutaj został przyćmiony przez resztę. Sam film jest niezły, ma lepsze i gorsze momenty. Świetnie wyeksponowane zostały rośliny, kilka ujęć chwytało za serce. Cudowna muzyka. Jednak nie obyło się bez dłużyzn i niestety film nie budzi dużego zainteresowania. Jednak warto zobaczyć dla Winslet i oczywiście Rickmana.

Moja ocena: 6/10

 Zniknięcie Eleanor Rigby: Oni (2014)
 Na ten film narobiłam sobie sporego apetytu. Zwiastuny wyglądały naprawdę intrygująco, do tego para aktorska to taka śmietanka współczesnego Hollywood. No, ale...
Eleanor (Jessica Chastain) poznajemy po nieudanej próbie samobójczej, kiedy przeprowadza się do rodziców. Jej mąż, Conor (James McAvoy) zastanawia się jak pomóc ich małżeństwu przetrwać.
Ważną rzeczą jest fakt, że to część trylogii filmowej. Dość specyficznej swoją drogą, bo oprócz tego dzieła powstały: Zniknięcie Eleanor Rigby: Ona oraz Zniknięcie Eleanor Rigby: On, w których opowiedziana jest ta historia widziana oczami kolejno Eleonory i Conora. Myślałam, że po obejrzeniu tej części będę chciała nadrobić resztę, teraz jednak zrezygnuję. Wydaje mi się, że powinnam zacząć od tamtych filmów, a później obejrzeć zmontowaną całość, teraz jednak mniej interesuje mnie podejście każdego z nich, kiedy widzę już finalny produkt. A zresztą podczas seansu czasami się nudziłam niestety. Doceniam zarys psychologiczny postaci, ale brakowało mi czegoś co wciągnęłoby w oglądaną historię. Ale muzyka mi się podobała. Do obejrzenia dla fanów Jamesa i Jessici.

Moja ocena: 6/10

 Widzę, widzę (2014)
 Łohoho. Kolejny horror to naprawdę zaskoczenie, bo ja akurat jestem osobą, która stroni od tego gatunku (tak, nie widziałam żadnych Pił ani Klątw). 
Matka (Susanne Wuest) wraca do domu po przebyciu operacji plastycznej. Mieszka na uboczu, w willi otoczonej lasem, w pobliżu jeziora. Czeka na nią dwóch synów. Dzieci podejrzewają, że osoba, która wróciła ze szpitala nie jest ich prawdziwą matką.
Film oglądałam w ramach festiwalu Nowe Horyzonty, był wyświetlany na wrocławskim rynku. 
No, dobra prawda jest taka, że to znowu nie jest do końca horror. Podejrzewam więc, że fani gatunku mogą być zawiedzeni. Mi jednak film się podobał. Lubię takie artystyczne kino, w którym niewiele się dzieje, ale wyczuwamy jakiś klimat niepokoju, który powoli narasta. Trochę brakowało mi czegoś w kwestii domysłów, bo ten twist w akcji był za bardzo wyraźny. Ja i moi znajomi domyśliliśmy się po kilku minutach filmu. Jednak później poczytałam relacje na filmwebie i zaskoczył mnie fakt, że nie wszyscy zrozumieli o co chodziło w tej historii, co mnie osobiście zaskoczyło. Co prawda było trochę dłużyzn, no i ostatnich 10-15 minut nie mogłam oglądać, ze względu na swoją strachliwość i słabe nerwy. Można się zniesmaczyć, więc ostrzegam, że to nie jest film dla wszystkich!

Moja ocena: 7/10

 Love & Mercy (2014)
To również film, o którym usłyszałam dzięki festiwalowi Nowe Horyzonty. Z tego co pamiętam był pośród obrazów pokazywanych w zeszłym roku.
Brian Wilson (Paul Dano/John Cusack) to twórca najbardziej znanych utworów bandu Beach Boys. Niestety za sławę zapłacił załamaniem nerwowym.
Nie rozumiem niskiej oceny na filmwebie, bo mi film bardzo się podobał. Był przede wszystkim naprawdę wciągający, duża w tym zasługa dwutorowej narracji - sceny z młodości Briana przeplatały się z jego starszą, znerwicowaną wersją. Samego zespołu za bardzo nie kojarzyłam, chociaż niektóre piosenki brzmiały znajomo. No i świetnie było zobaczyć sceny, w których Brian miał napływ weny twórczej, w studio nagraniowym. Te sceny zastępowały typowe dla filmów muzycznych ujęcia z koncertów i wyszło to na plus. Oprócz tego możemy tutaj oglądać aktorstwo na wysokim poziomie od wszystkich odtwórców ról. Chociaż może ja po prostu lubię Dano i Cusacka? Podobało mi się również utrzymanie klimatu dawnych lat, naprawdę kupa dobrej roboty wykonanej przez scenografów i charakteryzatorów.

Moja ocena: 8/10


 21 gramów (2003)
 Ostatnio o Inarritu zrobiło się głośno, za sprawą oscarowego Birdmana i Zjawy z Leonardo di Caprio. Postanowiłam, że najwyższy czas nadrobić jego starsze dzieło.
Losy Paula (Sean Penn), Cristiny (Naomi Watts) oraz Jacka (Benicio Del Toro) połączy nieszczęśliwy wypadek samochodowy.
Przyznam, że to co najbardziej w filmie zaskakuje to brak chronologiczności zdarzeń. Nie wiem czy bez tego zrobiłby na mnie takie wrażenie. Ciekawie było oglądać życie każdego z bohaterów, kiedy nagle akcja przeskakiwała w czasie i widzieliśmy jak razem jadą samochodem i nie wiedzieliśmy jak do tego dojdzie. Aż mam ochotę obejrzeć go kiedyś jeszcze raz, skoro znam już całą historię. Podobała mi się rola takiego przypadku, tym razem wypadku, który splata losy trzech osób. Aktorsko to naprawdę wyżyny. Jestem pod wrażeniem wszystkich trzech odtwórców głównych ról, mieli ciężką robotę i wyszli z tego obronną ręką.

Moja ocena: 8/10
 

Kieł (2009)
Mój Luby obejrzał ten film kilka lat temu i wiele razy mi go polecał. A że akurat był emitowany w telewizji to się skusiłam.
Rodzice wraz z trójką dzieci żyją w odosobnieniu, w ogromnej willi z basenem. Ich dzieci nie wiedzą, że istnieje zewnętrzny, prawdziwy świat. Jedno wydarzenie może zniszczyć latami budowany przez rodziców światopogląd.
Jeżeli ktoś będzie chciał obejrzeć najbardziej dziwny i niepokojący film to będę polecać ten. Podczas oglądania miałam niezliczoną ilość midfucków! Co chwilę byłam zaskakiwana, chociaż myślałam, że już bardziej się nie da. Sam film jest bardzo surowy, aktorzy grają dość sztywno, bez pokazywania emocji i to wszystko łączy się w finalny obrazek. Przeznaczony jest raczej dla widzów dorosłych. Zdaję sobie sprawę, że niektórym może kompletnie nie przypaść do gustu, ale ja chyba wolę takie kontrowersyjne filmy niż robione na jedno kopyto hollywoodzkie produkcje (oczywiście nie chcę generalizować, chodzi mi o filmy takie jak Złota dama np.). Końcówka niszczy system.

Moja ocena: 8/10

Oprócz tego obejrzałam:
  • Samba (2014) - cóż taki przyjemny po prostu. 6/10
  • Motyl Still Alice (2014) - matko kochana, kto wymyślił taki tytuł? W każdym razie film bardzo dobrze się oglądało, fabuła bez dłużyzn, prosto i na temat z genialną rolą Julianne Moore. Warto. 8/10
  • Pies Andaluzyjski (1929) - eeee. Zostawiam bez oceny, dla koneserów kina, chętnych zobaczyć początki filmów surrealistycznych.

A Wam co ciekawego udało się obejrzeć w lipcu ?

czwartek, 28 lipca 2016

Po kłębku do nitki, czyli 'Nomen omen' Marta Kisiel

Kolejna (i ostatnia, bo Uległości jednak nie zrecenzuję) BookAThonowa opinia przed Wami ;) Przeczytałam ją w ramach zadania ze swoim zawodem, bo jeden z bohaterów to również student, nawet tej samej uczelni, na której się uczę.


*Nomen omen*
Marta Kisiel

*Język oryginalny:* polski
*Gatunek:* fantasy
*Forma:* powieść
*Rok pierwszego wydania:* 2014
*Liczba stron:* 331
*Wydawnictwo:* Uroboros
"[...] z perspektywy czasu i wygodnego fotela nawet największe tragedie i dylematy historii bardzo łatwo się ocenia."
*Krótko o fabule:*
Salomea Przygoda ma dość mieszkania z ekscentrycznymi rodzicami, więc postanawia przenieść się do Wrocławia i zmienić swoje życie. Pełna nadziei wprowadza się na stancję, gdzie okazuje się, że nic nie jest tak kolorowe jak się zapowiadało. Nie pomaga też fakt, że nieznośny brat się do niej wprowadza, bo wyrzucili go z akademika. Ach, no i jakby tego było mało, próbuje ją utopić.

*Moja ocena:*
Z panią Kisiel (chociaż poprawniej byłoby chyba Ałtorką :)) polubiłam się już podczas lektury Dożywocia. Trudno odmówić jej oryginalnego stylu pisania, pełnego specyficznego, acz bardzo trafiającego w mój gust, humoru. Przeczytanie jej kolejnej książki to była tylko kwestia czasu. 
Przyznam szczerze, że nie spodziewałam się tego, co otrzymałam. Dożywocie skupiało się na codziennym życiu kilku bohaterów, czyli cała książka zbudowana była z takich krótkich epizodów. I nie wiem dlaczego, ale byłam pewna, że w Nomen omen będzie podobnie. Jednak się myliłam. Książka ta jest powieścią czysto fabularną i okazuje się, że Ałtorka z taką formą radzi sobie po mistrzowsku. Nie brakuje tutaj tego, co pokochałam w Dożywociu, a jednocześnie możemy skupić się na rozwiązywaniu zagadki przez całą książkę. 
Dobra, na początku mogłam być stronnicza, bo zrobiło mi się tak miło, że znałam większość z opisywanych miejsc. Sama od pięciu lat mieszkam we Wrocławiu, więc kiedy bohaterowie odwiedzali dane miejsce, to moja wyobraźnia od razu budowała obraz, który znam z życia codziennego. Kolejnym plusem było nawiązywanie do historii Polski i samego miasta. Poznałam kilka ciekawych faktów z okresu II Wojny Światowej i ówczesnego Breslau. Sama nie przepadam za książkami stricte historycznymi, więc takie wplątane fakty w ciekawą fabułę tym bardziej cieszą.
ilustratorką książki jest Katarzyna Babis
Jeżeli chodzi o bohaterów to od początku byłam o nich spokojna. Znając całą wesołą ferajnę z Dożywocia wiedziałam, że na pewno spotkam tutaj ciekawe charaktery. I tak też się stało. Poczynając od Salomei, która jest trochę niezdarna, niepewna siebie, ale jak najbardziej sympatyczna, kończąc na papudze o imieniu Roy Keane (fani piłki nożnej mogą znać, inni się dowiedzą po kim został nazwany podczas lektury). Postaci pojawia się z czasem coraz więcej i każda jest na swój sposób intrygująca i barwna. Podobał mi się zabieg "rozmnożenia" sióstr (kto czytał, ten wie). I każdy z bohaterów jest na tyle dobrze wykreowany, że czasami po samej wypowiedzi wiemy kto otworzył buzię. Szczególnie kiedy wypowiada się brat Salomei, Niedaś, swoim bardzo współczesnym i potocznym językiem. 
Tym razem fabuła przedstawia zagadkę z przeszłości, którą rozwiązują postaci książki. To takie połączenie klimatu kryminału z humorem i elementami fantastycznymi (swoją drogą, świetnie wprowadzonymi i pasującymi do świata przedstawionego). Świetne jest to, że całą sprawę rozwiązują osoby zwyczajne, takie które moglibyśmy minąć na ulicy - wspomniana już Salomea, filolog Bartek, student Politechniki Niedaś, ostra dziewczyna w glanach, czyli Basia. Widać, że Marta Kisiel czerpie ze świata, który nas otacza i wybiera najciekawsze charaktery, które później konfrontuje z tymi, z którymi może normalnie nie miałyby opcji się spotkać w prawdziwym życiu. 
Nie mogę też nie wspomnieć o tym, że bohaterowie grają w Warcrafta. Co prawda w wersję online, czyli tak zwanego WoWa, ale ja mam ogromny sentyment do Warcrafta III - to jedyna gra komputerowa, która nie może mi się znudzić. A cały żargon związany z graniem czasami mnie przerastał, ale wiele ze słów znam bardzo dobrze, bo moi znajomi też pykają w takie gry ;)
Może recenzja nie za długa, ale po co mam Was zamęczać swoimi wypocinami, skoro możecie biec po Nomen omen i zaczytywać się w tak przyjemnym tekście? Jeżeli chcecie się rozerwać przy ciekawej lekturze i kupujecie ten rodzaj humoru to sięgajcie czym prędzej. Ja już przebieram nóżkami na myśl o Dożywociu 2!

Moja ocena: 8/10

Wyzwania:
http://bohater-fikcyjny.blogspot.com/2015/12/31-wyzwanie-czytelnicze-2016-konkurs.html

 
 

wtorek, 26 lipca 2016

Bo najważniejszy jest motyw, czyli 'Królowie Dary' Ken Liu

Znowu miałam aktywny weekend, więc wybaczcie nieobecność. Pierwsze w te wakacje zakwasy po grze w siatkówkę zaliczone. Dziś recenzja kolejnej świetnej książki, zapraszam!

*Królowie Dary*
Ken Liu

*Język oryginalny:* angielski
*Tytuł oryginału:* The Grace of Kings
*Gatunek:* fantasy
*Forma:* powieść
*Cykl:* część #1 Pod Sztandarem Dzikiego Kwiatu
*Rok pierwszego wydania:* 2015
*Liczba stron:* 585
*Wydawnictwo:* SQN Imaginatio
"To nie talenty decydują o tym, w jakich warunkach żyje człowiek, lecz miejsce, gdzie postanowi je wykorzystać."
*Krótko o fabule:*
Wyspy Dary rządzone są żelazną ręką cesarza Mapiderego, który podbił wszystkie królestwa i zasiadł na tronie zjednoczonych państw. Wojny, które prowadził zostawiły po sobie smutek, żal i pamięć o wielkich, którzy odeszli. Wydaje się, że to tylko kwestia czasu kiedy dojdzie do rebelii, mającej na celu obalenie władcy.

*Moja ocena:*
Chyba większość z Was słyszała o tej książce. Kiedy pojawiła się na rynku od razu Internet zapełniły pozytywne opinie. Jako fanka fantastyki sama nie mogłam się doczekać, aż ją przeczytam.
Ken Liu urodził się w Chinach, ale od jedenastego roku życia mieszka w Ameryce. To człowiek o wielu talentach - prawnik, programista, tłumacz, a do tego jeszcze pisarz. Zajmuje się przede wszystkim krótkimi opowiadaniami fantasy i science-fiction, a Królowie Dary to jego fabularny debiut.
Książka ta nie jest typową powieścią gatunku. Na pewno nie można jej odmówić oryginalności i takiego "pójścia pod prąd". Autor nie boi się skupić na zawirowaniach politycznych, historiach wojennych, długim przedstawianiu postaci. Początek przypomina bardziej książkę historyczną i trzeba czasu, żeby się naprawdę wkręcić. Jednak gdy przejdziemy przez tę pierwszą część powieści, późniejsze strony będą nas wciągać w wir wydarzeń, aż do ostatniego słowa.
Świat przedstawiony potrafi zachwycić. Co prawda nie od pierwszych stron - autor powoli wprowadza nas w meandry swoich Wysp Dary i co chwilę zaskakuje nowym pomysłem. Podobały mi się wymyślone zwierzęta, szczególnie crubeny, czyli ogromne wieloryby z pojedynczym rogiem - ich opis robił wrażenie. Oprócz tego świetnym pomysłem wydawały się wymyślone pozycje, w których siadały postacie, np. mipa rari w sytuacjach formalnych, a thakrido wśród przyjaciół. A gdybyśmy się zgubili wśród obcych nazw, ratował słownik umieszczony na końcu książki.
Skoro już jestem przy świecie przedstawionym, to jednym z największych plusów było moim zdaniem wprowadzenie całego panteonu bogów. Kiedy pierwszy raz zostali wspomnieni, myślałam że to tylko sen jednego z bohaterów. Później się okazuje, że oni naprawdę są aktywnymi uczestnikami wydarzeń - podczas wojen wybierają swoich ulubieńców i starają się im pomagać. Oczywiście pakt sprawia, że nie mogą robić tego wprost, więc w wielu przypadkach ta pomoc polega na lekkim popchnięciu bohatera w którąś stronę. Od razu skojarzyło mi się to z różnymi historiami z mitologii, gdzie bogowie przebierali się za ludzi, aby namieszać w naszym świecie!
źródło
Jeżeli chodzi o bohaterów to sprawa jest dość skomplikowana. Jak muszę, to określę Kuniego oraz Matę głównymi, ale wolałabym tego nie robić. Dlaczego? Ken Liu wprowadza tutaj całą masę postaci! Czasami jeden rozdział traktuje o danej osobie, która na jego końcu po prostu umiera. Jednak nigdy nie robi tego bezpodstawnie - każda osoba, której historię opisał wprowadzała ważne informacje na temat wydarzeń bądź przeszłości, któregoś z reszty bohaterów. Przyznam, że miałam czasami problem w połapaniu się kto jest kim, ale po jakimś czasie rozróżniałam wszystkich bez problemów. Wpływ na to miał fakt, że postacie były bardzo charakterystyczne. Każda bardzo prawdziwa, nieprzerysowana, z ludzkimi przywarami i zaletami. A najbardziej podobało mi się to, że bohaterowie ewoluują podczas czytania. I to nie tak w małym stopniu, tylko naprawdę nie wiemy po której stronie się w pewnym momencie opowiedzieć. Najgorsze, że ci, którzy otrzymali naszą sympatię popełnili kilka błędów, przez które wszystkie wydarzenia przyjmują dany obrót, czego byśmy im nie życzyli. Ale takie jest życie i trzeba przyjąć konsekwencje godnie - i tej godności nie można odmówić wielu z nich. 
Tak naprawdę o bohaterach można byłoby pisać jeszcze wiele, pewnie dlatego, że jest ich całe morze. Wspomnę tylko o ciekawym podejściu do kobiet, równouprawnienia oraz miłości. Oczywiście każda postać ma swoje zdanie i to mi się podobało - niektórzy uważali kobiety za dodatek, inni godzili się na jakąś formę równouprawnienia. Miłość to też zagadka, bo mało osób wierzy tutaj w prawdziwą, romantyczną miłość. Pojawiają się głosy, że można kochać kilka osób i być usprawiedliwionym. Mnie to jakoś nie przekonuje, ale rozumiem dlaczego niektórzy bohaterowie się na to godzili. 
Najbardziej rzucało mi się w oczy to, że każda postać musiała mieć motyw do wykonania danej akcji. Nie ma kogoś kto się pojawia na chwilę i znika po wykonaniu swojej roboty. Najpierw autor przedstawia nam jego historię, żebyśmy wiedzieli, dlaczego wykonuje dane zadanie i żeby wszystkie jego poczynania były dla nas jasne. Świetnie rozpracowane, głęboko przemyślane. Podczas czytania myślałam o tym, że autor musi mieć naprawdę głowę na karku i po przeczytaniu listy jego zawodów wiem, że to swego rodzaju geniusz. 
Znowu czuję, że za bardzo się rozpisuję. Królowie Dary to zdecydowanie coś, co zaskoczy fanów fantastyki. Brakuje tutaj typowej sztampy, Ken Liu pisze swoje i robi to piekielnie dobrze. Pomysły na przekręty zaskoczą, ciągle rebelie wciągną, bohaterowie rozpalą uczucia, a czytelnik spędzi świetnie czas. I książkę można czytać jako pojedynczy tom, ale ja zdecydowanie chcę sięgnąć po kolejny. Wam też polecam!

Moja ocena: 8/10


  Za egzemplarz dziękuję wydawnictwu SQN.

Wyzwania:
http://bohater-fikcyjny.blogspot.com/2015/12/31-wyzwanie-czytelnicze-2016-konkurs.html






środa, 20 lipca 2016

Od złodzieja do bohatera, czyli 'Z mgły zrodzony' Brandon Sanderson


Już trochę czasu minęło od BookAThonu, a ja mam wciąż przed sobą książki do zrecenzowania, które podczas niego przeczytałam. Na pierwszy ogień idzie to cudeńko, czyli kolejny powód do mojej miłości dla Sandersona.

*Z mgły zrodzony*
Brandon Sanderson

*Język oryginalny:* angielski
*Tytuł oryginału:* Mistborn
*Gatunek:* fantasy
*Forma:* powieść
*Cykl:* część #1
*Rok pierwszego wydania:* 2006
*Liczba stron:* 672
*Wydawnictwo:* MAG
"Człowiek, który chce, abyś mu zaufała, jest tym, którego najbardziej powinnaś się bać."
*Krótko o fabule:*
Vin to młoda złodziejka, która mieszka w Luthadelu, stolicy Ostatniego Imperium. Cały kraj pokryty jest stosami popiołów, spadających z nieba, trawa ma brunatny kolor, a ród skaa wykorzystywany jest przez arystokratów do ciężkiej, niewolniczej pracy. Pewnego dnia Vin poznaje buntownika, który ma w planach obalić Imperatora i chce, żeby dziewczyna mu w tym pomogła.

*Moja ocena:*
 Jeżeli czytaliście moje recenzje Drogi królów i Słów Światłości to dobrze wiecie, że Brandon Sanderson rozłożył mnie na łopatki swoją wyobraźnią. Dlatego nie za bardzo wiem co mam czuć teraz, kiedy okazuje się, że jest ona jeszcze bardziej rozwinięta niż myślałam!
Znowu napisana przez niego książka jest taką cegiełką. I znowu nie miałabym nic przeciwko temu, żeby dołożyć jej chociażby jakieś 100 stron. Sanderson jest swego rodzaju czarodziejem, który wie jak wykreować świat, bohaterów, jak prowadzić akcję, żeby zaskarbić sobie dozgonną miłość czytelnika. 
Ta książka wciągnęła mnie od pierwszych stron i to jest jedna z różnic między nią a Drogą królów. Tutaj akcja pędzi od początku do końca, nie ma czasu na nudę. Jestem po raz kolejny pod wrażeniem wykreowanego świata. Naprawdę, może mi ktoś wytłumaczy, jak w jednej głowie może się mieścić tyle świetnych pomysłów? Tym razem mamy Allomantów i Feruchemików, którzy obdarzeni są mocą korzystania z różnych metalów. Allomanci korzystają z tych, które znajdują się wewnątrz nich (czyli dostarczają sobie zapasy metali, poprzez wypicie fiolki z ich fragmentami), natomiast Feruchemicy gromadzą potrzebny atrybut siły w metalach, noszonych w formie biżuterii. Na dodatek każdy metal odpowiada za inny efekt, np. cyna wyostrza zmysły, mosiądz rozpala uczucia, itd. Genialne? Pewnie, że genialne! Nie ma tutaj po prostu superbohaterów, którzy są niezniszczalni, każdy czerpie swoją siłę z konkretnego źródła. A na tym się oczywiście nie kończy. Oprócz świetnych zdolności jest jeszcze świat, w którym kryje się wiele tajemnic - z nieba spada pył, kwiaty nie istnieją, trawa jest brązowa, słońce rozpalone czerwienią. Dlaczego? Tego pewnie dowiemy się w przyszłych tomach.
źródło
Powiedzcie mi, jak ja mam pisać o bohaterach? Przecież to można o każdym całe eseje wytworzyć! Vin to taka cudowna główna bohaterka. Młoda dziewczyna, którą w brutalny sposób przygotowywał do życia starszy brat. Kiedy zostaje sama radzi sobie jak może, a jej jedynym życzeniem jest przetrwać do kolejnego dnia. I wtedy znajduje ją Kelsier, który staje się jej mentorem. Bardzo podobało mi się psychologiczne zbudowanie postaci. Vin jest bardzo nieufna, więc wiele czasu mija zanim się otworzy na nowych ludzi. Każda jej decyzja jest zrozumiała dla czytelnika - nawet jeżeli nie do końca się z nią zgadza. Kelsier to oczywiście jeden z moich ulubieńców. Wnosi tyle ciepła do grona bohaterów, mimo że jego przeszłość maluje się w ciemnych barwach. Najbardziej mnie chyba dziwi, że jest tak wiele postaci drugoplanowych, które również są wykreowane w sposób bardzo barwny. Trudno nie wspomnieć o tajemniczym Sazedzie, o sarkastycznym Breeze, walecznym Hamie. Oczywiście, oprócz "rebeliantów" spotykamy też grono arystokratów, na czele z najważniejszym chyba - Elendem. Jak zawsze u Sandersona cudownie rozpisana jest również postać głównego antagonisty, czyli Ostatniego Imperatora. W jego historii znajdziemy wiele ciekawych zwrotów akcji, które pokażą jak zachłanność i zazdrość może doprowadzić do smutnych konsekwencji. 
Piękne jest też to, że Z mgły zrodzony to tak naprawdę zamknięta całość. Nie ma jakichś ogromnych cliffhangerów - jak nie chcemy to możemy zakończyć lekturę na tym tomie i nie będziemy przebierać nóżkami, domyślając się jak to się skończyło. Sanderson daje nam otwartą drogę - sięgniemy po kolejny tom tylko i wyłącznie dlatego, że pokochaliśmy ten świat i tych bohaterów i chcemy więcej. Dużo więcej. 
Książka moim zdaniem trochę różni się od Drogi królów, targetem, do którego jest skierowana. Oczywiście, oba cykle to fantastyka, jednak Z mgły zrodzony wydaje się bardziej przystępny dla ogółu, podczas gdy Droga królów to już naprawdę cegła z serii klasycznego high-fantasy. Dla mnie ta druga seria zostaje na razie na pierwszym miejscu twórczości Sandersona i wątpię, żeby cokolwiek mogło ją z tamtego miejsca ściągnąć. I skoro jesteśmy przy targecie, to tutaj spotkamy o wiele więcej miłostek, których niemal nie widać w Archiwum burzowego światła. Broń Boże, autor nie skupia się tutaj na rozterkach uczuciowych bohaterów, jednak na pewno poświęca im trochę czasu. A mnie to w ogóle nie wadzi, a nawet cieszy się ukryty w głębi romantyk!
Czasami z recenzjami jest tak, że idą jak krew z nosa, a tym razem mam ochotę pisać i pisać. Ale to nie ma sensu. Zamiast czytać moje wypociny lepiej od razu biegnijcie do biblioteki czy księgarni i szukajcie tego tytułu. Sanderson wyrasta w moich oczach na prawdziwego króla światowej fantastyki. Potrafi pisać o honorze, braterstwie, poświęceniu, pokonywaniu własnych słabości, jednocześnie sprawiając, że czytelnik świetnie się bawi przy lekturze i czyta z wypiekami na twarzy. To po prostu trzeba przeczytać! 
Nie mogę doczekać się kiedy sięgnę po kolejny tom ;)

Moja ocena: 9/10
 
 
Wyzwania:
http://bohater-fikcyjny.blogspot.com/2015/12/31-wyzwanie-czytelnicze-2016-konkurs.html

 
 
 
 

niedziela, 17 lipca 2016

Zaraz będzie ciemno, czyli miłość, pokój i muzyka na Przystanku Woodstock

Pod ostatnim postem, w komentarzu pojawił się pomysł napisania krótkiej relacji z Przystanku Woodstock. Ta strona to w końcu opinie na tematy kulturalne, więc przykro byłoby nie wspomnieć o tych kilku cudownych dniach w roku kiedy odbywa się Najpiękniejszy Festiwal Świata. Wielu z Was pewnie nigdy tam nie było, a może część chciałaby pojechać? Dzisiaj krótko napiszę dlaczego wracam tam już trzeci rok z rzędu.
Mój pierwszy Woodstock odbył się w 2014 roku. Zawsze obserwowałam z ciekawością fascynację niektórych znajomych tym festiwalem, ciekawiło mnie jak to wygląda i czy ja bym się tam odnalazła. Oglądając zdjęcia myślałam sobie, że ludzie tam są tak oryginalni, że taka zwykła dziewczyna może nie ma czego tam szukać. Okazało się, że Woodstock zaskakuje. Czym?

1) Klimat
Za pierwszym razem już po wyjściu z samochodu poczułam ten klimat. Akurat podjechaliśmy dość daleko od miasta, więc kawałek szliśmy koło zakorkowanej drogi. Ludzie w samochodach uśmiechnięci, machali nam po drodze, zresztą sami całą prześpiewaliśmy! Później pierwsze rozmowy podczas czekania na bus i okazuje się, że każdy chętnie pomoże, wskaże drogę. Wjeżdżasz na teren Woodstocku, a tam kolejne zaskoczenie - ludzi multum! Normalnie w takim tłumie boisz się, że Cię ktoś potrąci, starasz się przepchać szybko do miejsca celu. A tutaj? Idziesz, przybijasz ludziom piątki, ktoś Cię przytula, dolewa piwa do kufla!

2) Muzyka
Moim zastrzeżeniem muzycznym zawsze była obawa, że wszystko na Woodstocku ma bardzo mocne brzmienie. Oczywiście sama nigdy nie sprawdzałam line-upu, tylko wnioskowałam tak po ulubionych stylach muzycznych moich znajomych, którzy tam jeździli. I co się okazało? Że zespoły są zróżnicowane. Zgadzam się, że przeważa styl rockowy, ale coraz częściej jest to przełamywane innymi stylami. W zeszłym roku zachwycałam się Domowymi Melodiami (piękny koncert!). W tym roku zaskoczył mnie zespół Vintage Trouble, połączenie mocniejszego brzmienia z soulem i bluesem wyszedł cudownie, a wokalista dał mnóstwo energii. Do tego często można spotkać zespoły reggae, przy których tak miło się tańczy!

3) Pokojowe podejście
Bawi mnie wytykanie, że na Przystanku Woodstock doszło do 169 przestępstw (większość to posiadanie narkotyków - 118, kradzieże - 33 itp.). Tam przyjeżdżają setki tysięcy ludzi! Nie wiem ile było w tym roku, ale ostatnio jakieś 700 tysięcy. I jeżeli wśród tylu ludzi znajdzie się ta trzydziestka, która kradnie to ja powiem, że to jest nic. Szczególnie, że nigdy, podczas tych trzech lat nie byłam świadkiem JAKIEJKOLWIEK agresji. Nawet jeżeli ktoś kogoś popchnie (co jest normalne przy takich tłumach) od razu przeprasza, pomaga wstać i wszystko kończy się uśmiechem na twarzach. Tolerancja przy tak różnych osobowościach naprawdę zadziwia - nieważne czy masz dredy i szerokie spodnie czy rurki, irokeza i pomalowane oczy - wszyscy się akceptują.

4) Różne sposoby spędzania czasu
Jak wyjeżdżasz na festiwal to wydaje Ci się, że typowy dzień wygląda jakoś tak: wstajesz, idziesz po piwo, koncertujesz do późnych godzin wieczornych i idziesz spać. A jednak Przystanek Woodstock oferuje całą gamę różnych rozrywek, które zadowolą wielu. Ja najczęściej przychodzę na spotkania w namiocie ASP, gdzie w tym roku można było zobaczyć obu panów Stuhrów. Mi się udało być tylko na Maćku, bo przyjechałam w czwartek wieczorem dopiero, ale to spotkanie było tak cudowne, że niczego nie żałuję. Do tego zawsze jednej nocy można obejrzeć za darmo spektakl warszawskiego teatru (ja akurat nigdy nie dotrzymuję do tej godziny, 2 w nocy to dla mnie za późno jednak). Można też nauczyć się grać na gitarze, porobić bransoletki, wspomóc różne organizacje (np. pomocy dla zwierząt), posłuchać wykładów w SWPS, poćwiczyć jogę. Naprawdę - do wyboru do koloru!

5) Koncerty gwiazd za darmo
Od trzech lat bywam bardzo podekscytowana line-upem festiwalu. Znalazłam w nim wiele zespołów, które chciałam zobaczyć. I to jakie to były gwiazdy! T.Love, Budka Suflera, Lao Che, Kapela ze Wsi Warszawa, Jelonek, Coma, Within Temptation, Modestep, Shaggy, Domowe melodie, Mela Koteluk, Hey, Apocalyptica... I to wszystko kompletnie za darmo. W tym roku najlepsze było to, że na niewiele koncertów nastawiłam się wcześniej (tylko na Hey i Farben Lehre), więc wiele innych po prostu odkryłam. Oprócz wcześniej wspomnianego Vintage Trouble, zaskoczyli mnie pozytywnie: Mademoiselle Carmel, Nine Treasures, Poparzeni Kawą Trzy (Jagielski na perkusji!). Piękne jest też to, jak ludzie bawią się na koncertach. Niewiele jest tego, co przeszkadzało mi chociażby na majówce we Wrocławiu - nie siedzą na telefonach, tylko faktycznie słuchają, tańczą, pogują. 

6) Odcięcie od rzeczywistości
To sobie cenię tak bardzo, BARDZO. Od czasu wyjazdu odcinam się od świata, który zostawiam i po prostu cieszę się tym, że jestem w Kostrzynie. Myślę tylko o tym, żeby zdążyć na dany koncert, nie zapomnieć o jedzeniu i nie wydać wszystkich pieniędzy ;) Czasami siedzę na trawie i z daleka słucham zespołów, czasami podchodzę pod samą scenę poskakać z ludźmi. Niczego nie muszę i robię tylko to, na co mam ochotę. I to naprawdę jest mi potrzebne!

7) Kreatywność na polu namiotowym
Namiotów jest mnóstwo. Można rozbić się na tzw. patelni, czyli zaraz przed Dużą Sceną, w lasku za ASP, na Polach Malinowskiego i w wielu innych miejscach. Niektórzy przyjeżdżają kilka tygodni wcześniej i rozkładają całe obozowiska. Zawsze podziwiam kreatywność tych ludzi - świetne flagi, plandeki, pod którymi urządzają sobie miejsca, gdzie można się zrelaksować. W tym roku przyjechał bus, na którego dachu grał zespół - obrazek naprawdę robił wrażenie. I wszyscy są bardzo pomocni, wskażą w którą stronę iść, a jak Ty im pomożesz to może nawet dostaniesz podziękowanie w postaci piwka. Ludzie mają też przeróżne przebrania, które robią wrażenie, widać że przygotowują się do tego wyjazdu przez długi czas.


Niektórzy powiedzą, że tam tylko bród, smród i ogólne zgorszenie. Podejrzewam, że większość z nich nigdy na festiwalu nie była. Bród jest, oczywiście - pył unosi się na każdym koncercie, a w tym roku trudno nie było tonąć w błocie. Ale pryszniców jest naprawdę sporo, można nawet stanąć w kolejce i pójść się umyć do zamkniętej kabiny. Jeżeli tego Wam mało to zawsze można spać na płatnym, strzeżonym polu namiotowym, gdzie w ogóle jest czysto i bezpiecznie. Taplanie się w błocie nie jest obowiązkowym punktem - jak nie chcesz to się nie wybrudzisz. Ja tam jeszcze nigdy nie byłam, ale nic nie mam do tej zabawy, przypomina mi spędzanie czasu z dzieciństwa i skoro ludzi to cieszy to czemu zabraniać? Co do narkotyków to Jurek Owsiak ciągle woła ze sceny, żeby nie brać, więc to tylko wybór ludzi. I spójrzmy prawdzie w oczy, najczęściej jest to trawa, a osoby wcale nie są po niej agresywni. Jurkowi też trzeba oddać, że całość prowadzi w bardzo otwarty, pozytywny sposób. Nie brakuje jednak tematów ważnych oraz przesłania, które wciąż bije ze sceny - pokój i miłość ponad wszystko. W tym roku solidaryzowaliśmy się z Francją i uważam, że to naprawdę piękny gest ze strony Przystanku.
To pierwszy Woodstock, na którym pojawiły się nowe zasady bezpieczeństwa - zakaz picia piw pod scenami, zamknięty obszar festiwalu. I tak jak to pierwsze mi nie przeszkadzało, tak drugiego nie rozumiem. W czym może pomóc płot w razie niebezpieczeństwa? Tym łatwiej może dojść do tragedii podczas ewakuacji, kiedy wszyscy Ci ludzie pchaliby się do jednego wyjścia ewakuacyjnego. Może ktoś mi to wytłumaczy? Oczywiście to nie jest przytyk do organizatorów festiwalu tylko do władz, które narzuciły takie zasady.

Duże brawa należą się również Pokojowemu Patrolowi oraz ekipie Kręcioły Tv. Ludzie, którzy sprawiają, że Przystanek jest bezpieczny i coraz bardziej profesjonalny.

I tak - NIE ODDAMY PRZYSTANKU WOODSTOCK!
Do zobaczenia za rok :)


Taka mała próbka klimatu, który panuje na koncertach - BUDKA SUFLERA, warto obejrzeć:


*zdjęcia pochodzą z oficjalnej strony Woodstocku (TU) i Facebooka Woodstocku (TU).

Szukaj w tym blogu

Szablon dla Bloggera stworzony przez Blokotka