niedziela, 22 grudnia 2024

Filmowe perełki na zakończenie roku 2024 i książka „1001 filmów, które musisz zobaczyć”

Początkowo planowałam stworzyć wpis na temat filmów, które obejrzałam na American Film Festival we Wrocławiu. Później kilka razy wybrałam się do kina i lista mocnych tytułów zaczęła rosnąć. Zatem w formie graficznej i z krótkim wyjaśnieniem  o tym, co dobrego ostatnio widziałam w kinie.

Na American Film Festival pojawiło się kilka perełek. Przede wszystkim Światełko w tunelu (Ghostlight) w reżyserii Kelly O'Sullivan i Alexa Thompsona – poruszający film o stracie i terapeutycznej mocy teatru. Budowlaniec, który dołącza do amatorskiej grupy teatralnej, próbuje zmierzyć się z rolą Romea, jednocześnie dźwigając traumę po stracie członka rodziny. Niezwykła jest relacja ojca z córką, pięknie zagrana przez rzeczywisty duet ojca i córki – Keitha Kupferera i Katherine Mallen-Kupferer. Film jest wzruszający, zabawny, ciepły i zdecydowanie wart uwagi. Polecam go bardzo mocno, bo mam wrażenie, że jest o nim cicho, a to prawdziwa ukryta perełka.

Teatr był powracającym motywem na festiwalu. W edycji online obejrzałam chwalony za granicą Sing Sing o grupie więźniów uczestniczących w zajęciach teatralnych. Podobnie jak w Ghostlight, film opowiada o leczniczej mocy sztuki, która w tym przypadku pozwala bohaterom oderwać myśli od wyroku. Produkcja, oparta na prawdziwych wydarzeniach, wyróżniała się ciekawym podejściem – do ról zaangażowano więźniów biorących udział w programie. Niestety, gdzieś po drodze film mnie zgubił. Scenariusz wpada w moralizatorstwo, bohaterowie nie wzbudzają empatii, a całość traci naturalność.

Rozczarował mnie także film Wakacje Griffina. Historia młodego chłopaka, który pisze scenariusz sztuki teatralnej o tematyce wykraczającej poza zainteresowania typowego nastolatka, zapowiadała się obiecująco. Niestety, potencjał nie został wykorzystany, a wątek z buntowniczym artystą kompletnie nie zagrał. Dodatkowo, główny bohater wydał mi się nieco odpychający, co utrudniło mi zaangażowanie w jego historię.

Za to ogromne wrażenie zrobiła na mnie Brie Larson w Short Term 12. Od lat próbowałam dorwać ten film, więc jego obejrzenie było dla mnie dużym wydarzeniem. To opowieść o pomaganiu najmłodszym, prowadzona bez cienia patosu. Narracja jest naturalna, bohaterowie szybko zyskują naszą sympatię, a film dosłownie wciąga w ich świat. Cieszę się, że w końcu mogłam go zobaczyć.

Na festiwalu nie zabrakło też lżejszych tytułów. Udało mi się obejrzeć dwie komedie z ulubienicą publiczności, Aubrey Plazą. Safety Not Guaranteed to świetna, niezależna komedia o poszukiwaniu swojego miejsca w życiu. Z kolei My Old Ass, dostępny obecnie na Amazon Prime, to opowieść, w której Plaza wciela się w postać nawiedzającą nastoletnią wersję siebie. Film prowokuje do refleksji: co powiedzielibyśmy sobie, znając wydarzenia, które nas czekają? Plaza jest tu jednak postacią drugoplanową, a na pierwszy plan wysuwa się młoda Maisy Stella, której historia dorastania stanowi serce fabuły.

Sporym wydarzeniem na festiwalu była premiera filmu The Brutalist – monumentalnej opowieści o architekcie, który próbuje odbudować swoje życie w Stanach Zjednoczonych. Produkcja zachwyca niesamowitymi zdjęciami, a Adrien Brody po raz kolejny udowadnia, że potrafi znakomicie oddać emocje bohatera zmagającego się z tragiczną przeszłością. Film trwa ponad trzy godziny, ale w tym przypadku nie ma mowy o nudzie – każda scena trzyma w napięciu.

Chociaż nie jestem znawczynią programu Saturday Night Live, znam jego ogólne założenia i kojarzę kilka skeczów, które przewinęły się przez media społecznościowe. Okazało się, że nie trzeba być ekspertem, by świetnie się bawić na filmie Saturday Night. Całość osnuta jest wokół odliczania czasu do nagrania premierowego odcinka programu. Obserwowanie kulis, podekscytowania i związanych z tym wątpliwości sprawia, że film ogląda się z dużą przyjemnością.

Frajdy dostarczył mi też klasyk Dorothy Arzner – Tańcz, dziewczyno, tańcz. Wspaniałe aktorki w rolach głównych, klarowny konflikt i wciągająca fabuła sprawiają, że ten film wciąż ogląda się z wielką przyjemnością.

A co poza festiwalem? Przede wszystkim wyczekiwany Wicked. Uwielbiam musicale, ale przenoszenie tego typu widowisk na ekrany filmowe bywa ryzykowne. Na szczęście tym razem nie było powodów do obaw – reżyser John M. Chu stanął na wysokości zadania. Scenografia i kostiumy są barwne, bajkowe i zachwycają w wielu miejscach. Widać ogromne przywiązanie do detali – łatwo przenosimy się w zaprezentowane lokacje, takie jak szkoła Shiz, magiczne Szmaragdowe Miasto czy Munchkinlandia z milionami tulipanów.

Do tej pory znałam Wicked głównie z kilku piosenek, które w filmie wykonano naprawdę pięknie. Fakt, że aktorzy śpiewali na żywo, zdecydowanie pomaga w odbiorze – utwory są naturalnie wplecione w fabułę i nie sprawiają wrażenia „doklejonych na siłę”. Ariana Grande i Cynthia Erivo tworzą wspaniały duet, a ich umiejętności wokalne naprawdę poruszają. Jedyny problem, jaki miałam z filmem, to przedstawienie relacji między bohaterkami. O ile na końcu wierzę w ich przyjaźń, to moment, w którym zaczynają się do siebie zbliżać, nie do końca mnie przekonuje. Być może to kwestia oryginalnej historii. Piszę o tym, bo jako fanka musicali powinnam uznać Wicked za absolutną rewelację, a jednak pozostał dla mnie „tylko” bardzo dobrym musicalem. Zobaczymy, co przyniesie druga część.

W kinach widziałam też dwie perełki. Pierwsza to Anora – nowa historia od Seana Bakera. Reżyser ponownie pochyla się nad losem osób z konkretnej grupy społecznej. Tym razem śledzimy życie pracownicy seksualnej, granej brawurowo przez Mikey Madison. Baker zaskakuje mieszanką gatunków. Otrzymujemy połączenie komedii romantycznej, filmu akcji i satyrycznej komedii. Druga perełka to irlandzki kandydat do Oscara – Kneecap. Nie potrafię znaleźć słabego punktu w tej produkcji. Film oferuje świetną rozrywkę, ani chwili nudy, a do tego fenomenalną muzykę. Rewolucja prowadzona za pomocą dźwięków działa tutaj znakomicie. Irlandzki język brzmi egzotycznie, najchętniej śpiewałabym te piosenki razem z bohaterami.


Z filmów, które zapewniają świetną rozrywkę, polecam In Bruges. Doskonale zagrany, szczególnie przypadnie do gustu fanom Duchów Inisherin, bo w głównych rolach ponownie występuje ten sam duet aktorski, a za scenariusz i reżyserię odpowiada Martin McDonagh. Didi to z kolei film o dorastaniu, który przenosi widza w czasie. Wspaniale oddaje początki YouTube'a i ery początków mediów społecznościowych, oferując ciekawy wgląd w tamten okres. W czasie przenosi nas także dokument New Wave, opowiadający o muzycznej fascynacji Wietnamczyków w latach 80. Co prawda muzyka to głównie covery znanych utworów w rytmie disco, ale zaangażowanie społeczności, która po przeprowadzce do Stanów Zjednoczonych odnalazła wspólne zainteresowanie, wypada naprawdę ciekawie. Historia osobista reżyserki dodaje całości głębi i również jest bardzo interesująca. Przy okazji takich filmów zastanawiam się czemu nie oglądam więcej dokumentów.


Przy okazji notki o filmach, muszę wspomnieć jeszcze o książce-albumie, która niedawno trafiła do mnie od Wydawnictwa Publicat


1001 filmów, które musisz zobaczyć to wspaniała pozycja dla każdego fana kina. Niezależnie od tego, jak dużym kinomanem jesteś, raczej niemożliwe, byś widział wszystkie tytuły z tej listy. W moim przypadku wciąż wiele przede mną!

Jedną z największych zalet książki jest chronologiczne ułożenie filmów. Dzięki temu otrzymujemy nie tylko listę wybitnych dzieł, ale także krótką historię kinematografii. Na duży plus zasługuje również różnorodność – nie ograniczono się tutaj wyłącznie do filmów hollywoodzkich, lecz uwzględniono klasyki z całego świata. Miło widzieć też reprezentację polskiego kina – obecność Krzysztofa Kieślowskiego na tej liście jest w pełni zasłużona.

Książka to również doskonały pomysł na prezent. Nie tylko jej lektura jest fascynującą przygodą – już samo przeglądanie dostarcza satysfakcji dzięki pięknemu wydaniu. Każdy film został opatrzony listą osób zaangażowanych w jego produkcję, a najciekawsze są zwięzłe, ale niezwykle zachęcające opisy, które skutecznie inspirują do obejrzenia danego tytułu. Każdy opis zawiera argumenty, które wyjaśniają, dlaczego dany film znalazł się wśród najlepszych. Oczywiście, zdarzyło mi się pomyśleć, że „ten film nie powinien trafić na listę”, ale większość wyborów ma solidne uzasadnienie. W końcu decyzja, czy dany film jest „najlepszy”, często zależy od gustu widza.

Do 1001 filmów, które musisz zobaczyć będę wracać jeszcze nie raz, a każdy fan kina powinien być tą książką zachwycony.

Za egzemplarz dziękuję Wydawnictwu Publicat

niedziela, 1 grudnia 2024

„Middlesex” Jeffrey Eugenides, „Ptaki, które zniknęły” Simon Jimenez i „Pięć osób, które spotykamy w niebie” Mitch Albom


Middlesex
Jeffrey Eugenides

Gatunek: literatura piękna
Rok pierwszego wydania: 2002
Liczba stron: 608
Wydawnictwo: Sonia Draga

Dla Desdemony śmierć była jeszcze jedną formą emigracji. Zamiast płynąć z Turcji do Ameryki, tym razem będzie podróżować z ziemi do nieba, gdzie Lefty miał już obywatelstwo i trzymał dla niej miejsce.
 

Opis wydawcy

Obejmująca osiem dekad – i jedno niezwykle trudne dojrzewanie – powieść Jeffreya Eugenidesa jest świetną, całkowicie wyjątkową baśnią o skrzyżowanych rodowodach, subtelnościach płci oraz głębokich, nieczystych ponagleniach pożądania. Middlesex jest spełnieniem wielkiego talentu pisarza, uznanego przez Granta i The New Yorker za jednego z najlepszych amerykańskich powieściopisarzy.


Moja recenzja

Pierwszy raz o autorze usłyszałam przy okazji oglądania filmu Sofii Coppoli, Przekleństwa niewinności. Scenariusz do niego został napisany na podstawie debiutanckiej powieści Jeffrey'a Eugenidesa. Swoją przygodę z twórczością tego pisarza postanowiłam jednak rozpocząć od Middlesex, za którą w 2003 roku otrzymał nagrodę Pulitzera.

Middlesex to opowieść rozciągająca się na przestrzeni trzech pokoleń. Narratorem jest Calliope, znana później jako Cal  osoba, która „urodziła się dwukrotnie”, najpierw jako dziewczynka, a później, w wieku nastoletnim, jako chłopiec. Już od pierwszych stron wiemy, że mamy do czynienia z opowieścią o poszukiwaniu własnej tożsamości. Eugenides jednak nie ogranicza się jedynie do tego wątku. Jego narracja sięga głęboko w przeszłość, poszukując źródła genu, odziedziczonego przez Cala. 

To właśnie ta wielowątkowość czyni Middlesex tak wyjątkową powieścią. Szczególnie wciągająca była dla mnie historia Desdemony i Lefty'ego  dziadków Cala. Autor zabiera nas w podróż do niewielkiej wioski, gdzie mieszkańcy zmagają się z brakiem perspektyw. Eugenides mistrzowsko opisuje dramatyczne wydarzenia, które bohaterowie zostawiają za sobą, oraz ich podróż ku nieznanej przyszłości. 

Powieść imponuje rozmachem. Eugenides odważnie rozwija wątki poboczne, ale  paradoksalnie  główny temat książki wydaje się najmniej dopracowany. Historie z przeszłości  dziadków, rodziców, wujków Cala  są fascynujące. To żonglowanie różnymi opowieściami wychodzi książce na dobre. Niestety, gdy dochodzimy do punktu kulminacyjnego, momentu, w którym Cal staje przed najważniejszym wyzwaniem, fabuła przestaje fascynować.

Na uwagę zasługuje styl autora. Jego język jest obrazowy i sugestywny, pobudzający wyobraźnię. Autor dobrze radzi sobie z balansowaniem między realistycznymi i symbolicznymi opisami. Właśnie dzięki temu warto po tę książkę sięgnąć.


Ptaki, które zniknęły
Simon Jimenez

Gatunek: science fiction
Rok pierwszego wydania: 2022
Liczba stron: 320
Wydawnictwo: MAG

Życie zmieniło się, lecz nasza zdolność do absurdalnego okrucieństwa - nie.
 

Opis wydawcy

Kapitan statku, nieskrępowana czasem. Nieme dziecko, dźwigające brzemię niewyobrażalnej mocy. Tysiącletnia kobieta, dręczona przez życiowe błędy. W tej niesamowitej debiutanckiej powieści, spinające czas i przestrzeń w jedność, wszyscy ci samotnicy odnajdą w sobie to, czego im brakowało - własne miejsce, przepełnione miłością. Bezpieczną przystań, w której można zacząć życie od nowa.  


Moja recenzja

Debiutancka powieść science fiction, Ptaki, które zniknęły, w zeszłym roku zyskała grono zagorzałych fanów. Choć rzadko sięgam po ten gatunek, liczne zachwyty i rekomendacje wzbudziły moją ciekawość.

Początek książki jest czarujący. Autor przenosi nas do zupełnie innego świata, a jednocześnie sprawia, że w krótkim czasie czujemy się jak u siebie. Głównym bohaterem pierwszego rozdziału jest Kaeda. Pewnego dnia na jego planetę przylatuje statek kosmiczny, dowodzony przez kapitankę Nię. Ich spotkanie staje się początkiem szczególnej relacji. Spędzają razem czas, po czym Nia odlatuje, wracając dopiero po kilkunastu latach. Dla Kaedy upływ tego czasu oznacza starzenie się, podczas gdy w świecie Nii minęło zaledwie kilka miesięcy. Cały rozdział opowiada o ich relacji, z której wyciągniemy wniosek, że ludzkie życie jest ulotne i przemija zbyt szybko. Co ciekawe, po tym rozdziale nigdy więcej nie wracamy do Kaedy, jakby jego historia była osobną nowelką. Tymczasem główną bohaterką reszty książki staje się Nia, która w pierwszym rozdziale zdawała się jedynie postacią drugoplanową. Jimenez z powodzeniem stosuje narrację z różnych perspektyw, dzięki czemu mamy okazję spojrzeć na wydarzenia i bohaterów oczami innych postaci. 

Ptaki, które zniknęły to z jednej strony typowa powieść science fiction. Znajdziemy tu klasyczne motywy: niszczenie naszej planety, konieczność kolonizacji kosmosu, tworzenie nowego porządku czy selekcję tych, którzy wyruszą w międzygwiezdną podróż. Jednak Jimenez nadaje tej historii wyjątkowy wymiar, wplatając w nią refleksję nad człowieczeństwem. Dzięki temu książka staje się jedną z najpiękniejszych opowieści o odnalezionej rodzinie i pełnej emocji relacji między matką a dzieckiem  nawet jeśli więzy krwi nie odgrywają w nich żadnej roli. 

Ostatecznie, Ptaki, które zniknęły mówią przede wszystkim o tym, co to znaczy być człowiekiem. Autor pokazuje jak nawiązane relacje wpływają na nasze życie i często kierują nim w nieoczekiwany sposób. Porusza również temat straty oraz sposobów, jak radzimy sobie z jej ciężarem. Choć początkowo książka nie do końca mnie przekonała, ostatnie strony czytałam już ze łzami w oczach. Finalnie, trafiła prosto do mojego serca i Wam też ją polecam.


Pięć osób, które spotykamy w niebie
Mitch Albom

Gatunek: literatura piękna
Rok pierwszego wydania: 2004
Liczba stron: 216
Wydawnictwo: Zysk i S-ka

Żadna historia nie jest oderwana od innych. Czasami historie splatają się ze sobą, a czasem pokrywają się wzajemnie, tak jak rzeka pokrywa kamienie.
 

Opis wydawcy

Eddie jest starszym człowiekiem, który przez niemal całe swoje życie pracował w obsłudze technicznej wesołego miasteczka na brzegu oceanu. Gdy pewnego dnia dochodzi do awarii, Eddie ginie, ratując małą dziewczynkę i dostaje się do nieba. Spotyka tam pięć osób, które w różnych okresach wpłynęły na jego życie. Każda z nich nauczy go jednej rzeczy, która pomoże mu zrozumieć sens jego życia i pogodzić się ze sobą.


Moja recenzja

Powieści z listy 100 najlepszych książek według dziennikarzy BBC rzadko mnie rozczarowują. Wyjątkiem od tej reguły okazała się Pięć osób, które spotykamy w niebie Mitcha Alboma.

Powieść jest krótka i rozpoczyna się od śmierci głównego bohatera, Eddiego. Trafia on do przedsionka nieba, gdzie spotyka pięć osób, z których każda ma mu przekazać ważną lekcję o życiu. Obok opisów tych spotkań znajdziemy również retrospekcje, które pozwalają bliżej poznać ziemskie życie Eddiego. 

Niestety, sposób przedstawienia tej historii nie przypadł mi do gustu. Książka jest bardzo dydaktyczna i moralizatorska  autor nie pozostawia przestrzeni dla czytelnika na własne refleksje. Wszystkie „lekcje” są podane wprost, co sprawia, że brak tu miejsca na subtelność czy interpretację. Język również nie zachwyca. Dialogi często brzmią sztucznie, a wiele wypowiedzi sprawia wrażenie wymuszonych sentencji, które miały być poetyckie, a brzmią banalnie. Przykłady metafor, jak: „historie (...) pokrywają się wzajemnie, tak jak rzeka pokrywa kamienie” nie działają na wyobraźnię i nie poruszają.

Zawodzi również kreacja postaci. Przykładowo żona Eddiego, Marguerite, choć potencjalnie ciekawa, została przedstawiona powierzchownie. W książce kobiety zdają się być sprowadzone tylko do ról matek i żon, a ich motywacje nie wychodzą poza kwestie związane z rodziną. Szczególnie niepokojącą była dla mnie scena, w której pojawia się historia gwałtu  zaraz po niej autor apeluje o zrozumienie napastnika, co jest po prostu nie na miejscu.

Mitch Albom stworzył książkę, której celem było inspirowanie i przypomnienie o powiązaniach między ludźmi. Chciał ukazać, że za każdym poznanym człowiekiem, kryje się głębsza historia. Jednak robi to w taki sposób, że odbiera się to wszystko jako truizmy. Momentami krzywdzące i błędne. To było moje pierwsze i ostatnie spotkanie z jego twórczością.



Szukaj w tym blogu

Szablon dla Bloggera stworzony przez Blokotka