sobota, 29 czerwca 2019

„Filadelfijska opowieść” (Teatr Polski Wrocław)

Dla fana klasycznego kina Filadelfijska opowieść to tytuł obowiązkowy. Film wyreżyserowany przez George'a Cukora z 1940 roku przeszedł do kanonu, stał się sztandarowym przykładem komedii romantycznej, a nawet zgarnął dwa Oscary, w tym jeden dla najlepszego scenariusza, napisanego na podstawie sztuki teatralnej. Wydawać by się mogło, że to idealny materiał do dalszej artystycznej eksploatacji, jednak już wzorowany na nim tytuł Wyższe sfery z 1956 roku pokazał, że nie jest łatwo podołać porównaniom do oryginału (nawet posiadając takie gwiazdy w obsadzie jak Grace Kelly czy Frank Sinatra!).
Bardzo lubię Filadelfijską opowieść z 1940 roku. To jeden z tych klasyków, który mimo upływu lat od pierwszego oglądania wciąż dobrze pamiętam. Niesamowita Katherine Hepburn w towarzystwie trzech panów, czarujący urok lat minionych, scenariusz pełen inteligentnego humoru i ciętych ripost - no po prostu klasa sama w sobie. Dlatego kiedy usłyszałam o adaptacji we wrocławskim teatrze stwierdziłam, że muszę to zobaczyć.

źródło
Akcja Filadelfijskiej opowieści rozpoczyna się na dzień przed ślubem. Zaradna dziewczyna z wyższych sfer, Tracy Lord (Beata Śliwińska) ma wyjść za mąż za George'a Kittredge (Marcin Piejaś). Jak to przed weselem bywa, do domu Lordów zaczynają zjeżdżać bliscy, m.in. brat i wuj przyszłej panny młodej, ale także dwójka reporterów szukających sensacji. Mają oni w planach napisać niepochlebny artykuł o rodzinie z wyższych sfer, dlatego wszyscy w domu nagle starają się grać jak to u nich nie jest normalnie. Sprawy się komplikują kiedy pojawia się także Dexter (Krzysztof Brzazgoń), z którym Tracy była w związku małżeńskim przez 10 miesięcy.
Pierwsze minuty spektaklu właściwie napawały mnie optymizmem. Dostaliśmy krótki numer muzyczny, w którym trzy aktorki odśpiewały dosłownie kilka kwestii. Powiało klimatem lat minionych, mogliśmy przyjrzeć się prostej, dość zachowawczej scenografii i kostiumom z epoki. Pomyślałam sobie, że może faktycznie dostanę tę świetną komedię romantyczną przełożoną na deski teatru. Niestety, im dłużej spektakl trwał tym dosadniej utwierdzał mnie w przekonaniu, że tak nie będzie.
źródło
Filadelfijska opowieść to taka historia z klasą o perypetiach ludzi z wyższych sfer, którzy w konfrontacji z szarymi reporterami zaczynają pokazywać co kryje się pod maską, z którą na co dzień pokazują się na zewnątrz. Nie jest to tematyka odkrywcza, postać Tracy w dzisiejszych czasach nie jest też tak „inna”, tak bardziej postępowa od reszty (chociaż zapewne tak postrzegalibyśmy ją na początku XX wieku). Jednak to na pewno opowieść wciąż frapująca, z inteligentnym dialogiem, dająca aktorom możliwość zabłyszczenia - wystarczy wspomnieć, że James Stewart w ekranizacji za niepozorną rolę dziennikarza zgarnął Oscara. Ale do czego piję? Otóż, we wrocławskiej wersji wszystko to, co mogło sprawić, że spektakl będzie błyszczał się pogubiło. To, co raziło najbardziej to wszechobecna przesada. Miałam wrażenie, że reżyser sam stwierdził, że historia jest dość nudna, więc tam gdzie znalazło się trochę miejsca zostały powrzucane żarty, które nie śmieszyły, czasami żenowały, a już na pewno nie pasowały do tego spektaklu. Przez ten krótki moment na początku dałam się oszukać, że to będzie jednak klasyczne przedstawienie, ale po chwili już wiedziałam, że słowo „komedia” będzie tutaj grało pierwsze skrzypce. Jeżeli już tak bardzo chciano dodać humoru, to może warto było posłużyć się oryginałem jako inspiracją i na jego podstawie napisać wersję komediową? Bo miks klasyki z przedstawionymi gagami zadziałał na niekorzyść.
Przez ten fakt było mi trochę szkoda aktorów. Patrzyłam na Beatę Śliwińską w roli Tracy Lord i myślałam, że to powinna być rola idealna dla niej. Dziewczyna ma ten urok aktorek z tamtych lat, w kostiumie wyglądała obłędnie, jej śpiew czarował, a kwestiom nadawała werwy i energii. Jednak kiedy zaczęły pojawiać się sceny bardziej zabawne zaczęła się ta postać dla mnie rozjeżdżać, a apogeum osiągnęła w scenie po wypiciu szampana. Klasa zniknęła, pozostał dziki szał, który zapewne miał rozbudzić publiczność. Natomiast postać George'a, która była niejako napisana jako nudna z założenia, została zmieniona w spektaklowego klauna, strzelającego minami i przekładająca się jako karykatura osoby.
źródło
O aktorach można by jeszcze wiele mówić, ale sprowadza się to do jednego wniosku: reżyser ma dziwne wyobrażenie o dobrej komedii. Z plusów warto wspomnieć, że kilka naprawdę dobrych scen miał Błażej Michalski, a Marika Klarman wypadła momentami czarująco i widać, że nie brak jej talentu. Co do Krzysztofa Brzazgonia to zupełnie nie pasował mi do postaci Dextera. Może Cary Grant postawił za wysoko poprzeczkę dla tego cynicznego, ale sympatycznego bohatera.
W tej historii czuć piętno czasu. Na niektóre sprawy przymykam oko kiedy oglądam starsze filmy, więc w wersji z 1940 roku zakończenie mi nie przeszkadzało. Jednak na deskach teatru wydaje się wzięte z powietrza. Spora tutaj wina leży na niedograniu chemii między poszczególnymi bohaterami (pewnie dlatego, że aktorzy musieli się zająć „bawieniem” publiczności zamiast budowaniem emocji). A ja naprawdę do końca liczyłam na zaskoczenie w finale.
Kostiumy były naprawdę piękne i przyjemnie się na nie patrzyło, pasowały do charakterów. Były równocześnie klasyczne i odważne. Charakteryzacja stonowana, ale pozostawała w klimacie. W kwestii wizerunkowej miałam jeden problem: otóż w oglądanym przeze mnie spektaklu Tracy była blondynką, a Dexter uparcie nazywał ją „Red”, padło też słowo „rudzielec”. Gdyby pojawiło się raz na sztukę to pewnie nawet bym nie zauważyła, ale w przypadku upartego powtarzania jednak raziło.
Mam wrażenie, że pomysł z wpleceniem piosenek do tej historii nie był zły. Szkoda, że skończyło się to trzema krótkimi utworami, które rozpoczynały / kończyły akt i tyle.
Niestety, pierwsze polskie wystawienie Filadelfijskiej opowieści na deskach teatru okazało się rozczarowujące. Dlatego wszystkich, którzy mają chęć na obejrzenie dobrej komedii romantycznej odsyłam do filmu z 1940 roku, a do teatru tylko tych najbardziej dociekliwych.



piątek, 21 czerwca 2019

Angielska magia nie umarła - „Jonathan Strange i pan Norrell” Susanna Clarke


*Jonathan Strange i pan Norell*
Susanna Clarke

*Język oryginalny:* angielski
*Tytuł oryginału:* Jonathan Strange and Mr Norell
*Gatunek:* fantastyka
*Forma:* powieść
*Rok pierwszego wydania:* 2004
*Liczba stron:* 816
*Wydawnictwo:* MAG
Być może ich nie usłyszała, bo chociaż w pokoju panowała cisza, cisza pół setki kotów jest bardzo szczególna, niczym pięćdziesiąt osobnych cisz, jedna na drugiej.
*Krótko o fabule:*
Anglia, początek XIX wieku. Tajemniczy pan Norrell jest jednym z nielicznych, którzy zajmują się jeszcze czarami. Ale to właśnie dzięki niemu i jego młodemu przyjacielowi - Jonathanowi Strange'owi, Anglia stanie się na powrót krainą tajemnej sztuki. Dwaj bohaterowie posiądą niezwykłą władzę, a sam rząd poprosi ich o pomoc w walce z Napoleonem. Lecz magia ma swoją cenę...
- opis wydawcy

*Moja ocena:*
Wiele razy już słyszałam, że jeżeli ktoś uważa się za fana fantastyki to powinien sięgnąć po pozycję Jonathan Strange i pan Norrell. Aktualnie dość ciężką do zdobycia klasykę gatunku, ponad ośmiusetstronicową powieść będącą pastiszem książek historycznych przypominających styl z powieści Jane Austen. Tyle że z dodatkiem magii.

Autorka, Susanna Clarke, na tworzenie tego opus magnum poświęciła dziesięć lat swojego życia. Zaczęła od pisania poszczególnych przygód magów-dżentelmenów, umiejscowionych na początku XIX wieku, a kiedy kilka z jej opowiadań trafiło do znanych i cenionych pisarzy fantastyki, którzy okazali się zachwyceni pomysłem, postanowiła stworzyć z tego powieść. Za Jonathana Strange i pana Norrella otrzymała w 2005 roku nagrodę Hugo.

Zdarzało mi się kiedyś napotykać recenzje tej książki, ale ostatnio zrobiło się o niej już dość cicho. Teraz kiedy powróciłam do opinii innych czytelników muszę powiedzieć, że jestem zaskoczona jak bardzo ta książka ich dzieli. Jedni są nią zafascynowani, inni nie rozumieją fenomenu. Mnie bliżej do tych pierwszych, ale nie jestem ślepa na kilka potknięć, które przeszkadzały mi podczas lektury. Od razu od nich zacznę. Chodzi o fakt, że fabuła potrzebuje naprawdę długiego czasu na nabranie kolorów. Początek się ciągnie, czytelnik nie wie czego powinien się złapać, co tutaj jest głównym punktem, a co tylko koloryzowaniem autorki. Wprowadzane są coraz to nowe postaci, opisywane są ich przeszłe przygody i teraźniejsze przemyślenia. Wszystko to bardzo w duchu rasowej powieści historycznej, ale takiemu zwykłemu fanowi fantastyki może wydawać się przytłaczające.

źródło
Kiedy nastąpił moment, w którym fabuła się rozkręciła (w końcu!), to byłam już zachwycona. Zazwyczaj nie przeszkadza mi rozwlekły styl opisów, a przebywanie w towarzystwie dobrze wychowanych dżentelmenów i dam zawsze sprawiało mi przyjemność. Także, gdy już dobrze poznałam bohaterów, ich przeszłość i charakter to pokochałam przeżywanie ich kolejnych przygód. Te nie są może dynamiczne i nafaszerowane wartką akcją, ale to powolne tempo po przeczytaniu prawie połowy wypełnionych stron zaczęło pasować do całości i pozwoliło na rozkoszowanie się światem przedstawionym i charakterystyką postaci.

Uwielbiam kiedy autorzy proponują oryginalne podejście do kreacji świata przedstawionego w fantastyce, a Susanna Clarke na pewno do takich twórców należy. Napisała powieść historyczną, do której musiała wykonać naprawdę spory research. Akcja książki Jonathan Strange i pan Norrell ma miejsce na początku XIX wieku, podczas wojen neapolitańskich, a wśród jej bohaterów znajdziemy wiele znanych osób, które żyły w tamtych czasach. Między innymi będziemy przebywać z księciem Wellingtonem czy poetą Lordem Byronem. Czyli Clarke przedstawia nam alternatywną wersję Anglii lat minionych. Magia też jest tutaj dokładnie przemyślana - autorka wprowadza całą jej historię w postaci cytatów z wymyślonych książek historycznych o angielskich magach z przeszłości. Pozwala nam uwierzyć, że oni naprawdę istnieli, a my możemy czytać ich biografie i powtarzać ich nazwiska. Na dodatek sam pomysł na grupkę osób, która uważa się za angielskich magów-teoretyków, zmuszoną do konfrontacji z magiem-praktykiem jest genialna.

Dla mnie jednak największym plusem było przedstawienie postaci. Dzięki temu, że sporo czasu zostało poświęcone na pokazanie ich przeszłości, że spędziliśmy z nimi chwile zwątpienia, radości i strachu, że ewoluowali i przez całą powieść mogliśmy nawiązać z nimi więź. Nikt tutaj nie jest bezbarwny, każdy z nich wprowadzony jest w jakimś celu. Świetnie rozwiązany został pomysł na elfa, nazywanego mężczyzną o włosach jak puch ostu. Wspaniale wykreowane postaci Lady Pole czy lokaja Stephena Blacka. Pokochałam Strange'a, rozumiałam jego decyzje i posunięcia. Norrell to również bardzo charakterystyczny dżentelmen, który czasami wzbudzał złość, ale zawsze działał zgodnie ze sobą. To jest często pułapka dla autorów - kreują postaci, a później wkładają im w usta słowa bądź pchają ich do uczynków, które po prostu do danego charakteru nie pasują. U Clarke natomiast wszystko było na swoim miejscu.

Cóż, ogólnie byłam bardzo zadowolona z lektury książki Jonathan Strange i pan Norrell. Kiedy już się w nią wkręciłam to miałam połączenie dwóch lubianych gatunków - fantastyki i powieści historycznej w stylu Austen. Czy polecam ją każdemu? Raczej nie. To pozycja właśnie dla takich osób, które nie boją się pokaźnej liczby stron, długich opisów i powolnej akcji. Jeżeli jednak na to przymknąć oko to można otrzymać prawdziwą ucztę literacką.

Moja ocena: 8/10



poniedziałek, 10 czerwca 2019

Postapokaliptyczna klasyka, na której czuć piętno czasu - „Aleja Potępienia” Roger Zelazny


*Aleja Potępienia*
Roger Zelazny

*Język oryginalny:* angielski
*Tytuł oryginału:* Damnation Alley
*Gatunek:* science fiction
*Forma:* powieść
*Rok pierwszego wydania:* 1969
*Liczba stron:* 200
*Wydawnictwo:* Rebis
- Czort – wpadł mu w słowo Tanner. – Tak mam na imię. Byłem siódmym bachorem w naszej rodzinie i kiedy przyszedłem na świat, akuszerka pokazała mnie staremu i zapytała jakie imię ma wpisywać w świadectwie urodzenia, na co tatuś zaklął: ,,Czorta z tym’’ i wyszedł. No i tak mi wpisała w metryce.’’
*Krótko o fabule:*
Wojna nuklearna spustoszyła świat. W Ameryce Północnej ocalali ludzie usiłują przetrwać w niewielkich enklawach, pozostałościach dawnych stanów. Hell Tanner, brutalny członek gangu motocyklowego, otrzymuje szansę odkupienia swych win. Na wschodzie wybuchła epidemia i ktoś musi dostarczyć szczepionkę z Los Angeles do Bostonu. Tanner rusza Aleją Potępienia, by mierzyć się z promieniowaniem, gniewem natury, zmutowanymi zwierzętami i jeszcze gorszymi niż one ludźmi.
- opis wydawcy

*Moja ocena:*
Nie mogę powiedzieć, że jestem zaskoczona faktem, że wydawnictwo Rebis zdecydowało się dołożyć Aleję Potępienia do swojej serii Wehikuł Czasu, w której pojawiają się klasyki gatunku science fiction. Roger Zelazny to autor znanego cyklu Kroniki Amberu, który wiele osób już mi polecało. Cieszyłam się zatem, że uda mi się poznać twórczość tego pisarza przy okazji Alei Potępienia. Niestety, przyniosła ona więcej rozczarowania niż zadowolenia.

Co jest przede wszystkim nie w porządku z tą pozycją? Wydaje mi się, że nieudaną fabułę można łatwo wytłumaczyć. Otóż, Roger Zelazny napisał tę historię początkowo w formie opowiadania, które zebrało naprawdę dobre opinie. Także jego agent stwierdził: czemu by nie napisać na tej podstawie dłuższej formy, którą łatwiej byłoby przenieść na duży ekran? Roger Zelazny na to przystał, ale nawet sam po latach stwierdził, że początkowe opowiadanie jest o wiele lepsze od powieści. A adaptację filmową udało się w końcu nakręcić, jednak sądząc po ocenach nie jest to kino najwyższych lotów.

Aleja Potępionych to taka typowa literatura z motywem drogi. Poznajemy Czorta, bohatera który zabierze nas na niebezpieczną przygodę. Świat nie może pozbierać się po apokalipsie, niebo zasnuwają trujące opary, a na Ziemi zostało jedynie kilka miejsc, w których mieszkają ludzie. Czort dostaje zadanie - musi przebyć naszpikowaną przeszkodami tytułową Aleję, żeby dostarczyć do Bostonu lekarstwo na śmiertelną chorobę. Po drodze czekają go wybryki natury, które powinny wzbudzić naszą ciekawość i przerażenie. Tylko że nic takiego się nie dzieje. Książkę czyta się jak zwykłą przygodówkę, w której akcja toczy się prędko, a zapomina się o niej gdy tylko przewrócisz ostatnią stronę.
źródło, film wygląda na niezłego potworka
To czym Aleja Potępienia mnie zaskoczyła to główny bohater. Czort Tanner, którego życie poznajemy na kartach tej książki to człowiek, którego trudno polubić. Naprawdę dawno nie miałam sytuacji, w której właściwie do głównej postaci czułam tylko niechęć i antypatię. To kryminalista, który nie żałuje swoich czynów, a wręcz się nimi chwali. Momenty, w których autor stara się go trochę wybielić, pokazać, że pod tą warstwą łobuza kryje się człowiek też do mnie nie przemówiły. W chwili kiedy poznajemy czyny, za które siedział za kratkami to kończy się dla niego jakakolwiek taryfa ulgowa - nieważne jakimi żartami by nie sypał to wciąż pozostanie, no cóż, prawdziwym czortem. I przyznam, że to był ciekawy zabieg postawić na tak bardzo negatywnego głównego bohatera, cieszę się jednak, że nie musiałam spędzać z nim więcej czasu.

Plusem książki jest to, że czyta się ją błyskawicznie. Zelazny postawił tutaj na wartką akcję i nawet jeżeli mamy dwie osoby zamknięte w samochodzie to nie ma co liczyć na długie rozmowy, z których wywnioskujemy co się stało ze światem albo dlaczego bohaterowie są właśnie tacy, jacy są. Jeżeli więc ktoś szuka czegoś krótkiego, z chamskim bohaterem i potworami pokroju przerośniętych skorpionów to tutaj może dobrze trafić. Niestety, nie możemy liczyć na rozwój świata przedstawionego. Zelazny pokazuje ten ułamek postapokaliptycznej Ameryki i pozwala nam dopowiedzieć sobie resztę. Ja jednak o wiele bardziej wolałabym poznać jego wizję.

Uważam, że to tego typu klasyka, na której czuć piętno czasu. Wydaje mi się, że współczesny czytelnik szuka czegoś więcej, potrzebuje znać genezę świata przedstawionego, lubi dogłębnie poznać motywy bohaterów i nie uwierzy w relacje zbudowane przez noc (wątek dziewczyny z gangu motorowego był gwoździem do trumny dla tej książki). Przez to, że mamy teraz sporo książek z motywem złego bohatera, który wyrusza na bohaterską misję, które są lepiej poprowadzone, to ta klasyka nie robi takiego wrażenia jak mogłaby to zrobić lata temu. Także po dwóch wspaniałych pozycjach z serii Wehikuł Czasu przyszła pora na niewypał. Liczę, że zaczniecie od tamtych książek, a Aleję Potępionych zostawiam dla zagorzałych fanów gatunku.


Moja ocena: 3/10


czwartek, 6 czerwca 2019

Majowa micha filmów

Szklany zamek (2017)

źródło
Na fali popularności, jaką ostatnio cieszy się Brie Larson (m.in. ze względu na jej występ w Captain Marvel, chociaż ja poznałam ją w świetnym Room, nie mylić z The Room) postanowiłam zobaczyć Szklany zamek, czyli dramat z 2017 roku, w którym aktorka gra jedną z głównych ról.
Rex (Woody Harrelson) marzył o zbudowaniu na pustyni szklanego zamku, a troski topił w alkoholu. Gdy coś mu i jego żonie nie wychodziło, rzucali pracę, pakowali dobytek do auta i jak para hippisów ruszali w siną dal w poszukiwaniu kolejnej przystani. W takich warunkach przyszło dorastać Jeannette (Brie Larson) i trójce jej rodzeństwa. 
Film ten został oparty na autobiograficznej książce o tym samym tytule. Szklany zamek Jeannette Walls w Polsce został wydany przez Świat Książki. Pierwowzoru nie czytałam, ale ekranizacja to naprawdę ciekawy dramat, z takich, na które już rzadko zdarza mi się trafiać. Historia rodziny, która prowadzi kontrowersyjny styl życia, często zmienia miejsce zamieszkania, a czwórka dzieci uczy się sama, w domu. Tę przeszłość poznajemy z perspektywy dorosłej już Jeannette, która robi karierę jako dziennikarka i przygotowuje się do wyjścia za mąż za Davida (w tej roli znany z serialu New Girl - Max Greenfield). Zabieg retrospekcji działa tutaj cuda, bo od początku chcemy wiedzieć jak wyglądała ścieżka, którą pokonała bohaterka. Od koczowniczego stylu życia i braku przywiązania do miejsca czy wykonywanej pracy do stałej posady i poukładanego planu dnia. Wspaniałe jest to, że jej rodzice nie są jawnie krytykowani i przedstawiani tylko w negatywnym świetle. Pomimo wielu nieodpowiedzialnych decyzji widać, że darzą swoje dzieci uczuciem i chcą dla nich dobrze. Świetny jest tutaj Woody Harrelson, bardzo dobra Brie Larson. Razem tworzą ciekawy duet aktorski, na który miło się patrzy. Gorzej wypada Naomi Watts, której nie pomogła też charakteryzacja - nie udało się wydobyć z niej szalonej artystki. W ogóle stylistyka filmu jest dość sztuczna i przywołuje na myśl takie typowe hollywoodzkie kino. Mimo wszystko ta historia warta jest poznania, chociaż przygotujcie się na obecność kilku utartych schematów.

Moja ocena: 7/10


Wiatr buszujący w jęczmieniu (2006)

źródło
Ken Loach, reżyser filmu, to takie nazwisko, które już nieraz obiło mi się o uszy, a jednak wciąż nie było mi dane poznać jego twórczości. Spodziewałam się, że przygoda zacznie się od Ja, Daniel Blake, za który otrzymał m.in. Złotą Palmę w Cannes. Jednak tak się złożyło, że trafiłam na Wiatr buszujący w jęczmieniu.
Irlandia, lata 20. XX wieku. Będąc świadkiem brutalności okupujących kraj Brytyjczyków, młody lekarz Damien (Cillian Murphy) porzuca karierę i w ślad za bratem (Padraic Delaney) wstępuje do IRA prowadzącej krwawą walkę o niepodległość. 
Filmy wojenne to nie jest mój konik, szczególnie ostatnio jestem przewrażliwiona na punkcie panującego w nich patosu i niekończących się pokładów bohaterstwa. Na szczęście u Loacha nie spotkamy wielu standardowych schematów. W ciekawy sposób pokazuje bezsens prowadzenia wojny na podstawie rewolucji członków IRA. Tutaj nie ma „tych dobrych” po jednej stronie barykady i „tych złych” po drugiej. Są tylko ludzie tak ślepo wierzący w swoje przekonania, że nie zatrzymują się nawet przed strzałem do swojego dawnego przyjaciela.
Dodatkowo w filmie możemy podziwiać przepiękne, surowe krajobrazy Irlandii, a odbiór wspiera klimatyczna muzyka. Aktorsko jest dobrze, wybija się przede wszystkim Cillian Murphy, który zapewne najbardziej znany jest z serialu Peaky Blinders, do którego zabieram się już od kilku ładnych lat. Wydaje mi się, że jeśli nie ma się wobec Wiatru buszującego w jęczmieniu wielkich oczekiwań i jeśli podpasuje Wam klimatem to ma szansę spodobać się nawet bardziej. Dla mnie dobry, chociaż bez szału.

Moja ocena: 7/10


Disaster Artist (2017)

źródło
W 2018 roku James Franco był wymieniany jako boleśnie pominięty przy nominacjach do Oscara za najlepszą kreację aktorską, szczególnie że za tę rolę odebrał już Złotego Globa. Film Disaster Artist zgarnął oscarową nominację jedynie za scenariusz adaptowany. Był to jeden z niewielu nominowanych filmów, których nie widziałam przed Galą. I teraz, po długim czasie udało mi się go nadrobić.
Historia spotkania i wczesnej przyjaźni Tommy'ego Wiseau (James Franco) oraz Grega Sestero (Dave Franco) - aktorów kultowego „The Room”, który został okrzyknięty najgorszym filmem świata.
Pierwsze podejście przerwałam po dziesięciu minutach. Stwierdziłam, że dla lepszej perspektywy i porównania warto najpierw zobaczyć kultowy The Room. Włączyliśmy i ... o matulu. Czegoś takiego w życiu nie widziałam. Trudno to traktować nawet jako film, chociaż początkowy niesmak zastąpił u mnie coraz częściej pojawiający się śmiech. Taki śmiech wynikający z faktu, że The Room jest tak słaby, że aż zabawny. Nie wiedziałam jednego - podobno filmy Wisseau z tego właśnie słyną, że mimo swojego poziomu wciąż przyciągają widzów do kin. Tommy kręci dramaty, ludzie widzą komedie. Skoro wszyscy są zadowoleni, to po co narzekać?
Nieproste zadanie stało przed Jamesem Franco, który niedość, że film wyreżyserował to podjął się także zagrania głównej roli. Wisseau to prawdziwie tajemnicza postać - wyłożył na wyreżyserowanie The Room grube miliony, a do tej pory niewiadomo skąd jego majątek pochodzi ani z którego kraju przybył do Ameryki. Wielu badaczy uważa, że Tommy to Polak, ale nic nie jest potwierdzone na pewno.
Wracając do filmu - Franco zmierzył się z tym trudnym zadaniem i wyszedł z niego zwycięsko. Film jest bardzo ciekawy, szczególnie po obejrzeniu The Room. Świetnie było przyglądać się kulisom powstawania tego potworka. James radzi sobie całkiem dobrze z rolą Wisseau, chociaż miałam wrażenie, że czasami ciut przesadza. Była to jednak naprawdę wymagająca i trudna rola, więc uważam, że jakoś ją udźwignął. Nie byłam za to przekonana do Dave'a w roli Grega. Mimo wszystko Disaster Artist to prawdziwa gratka dla fanów kina, pokazujący pewien fenomen w tym świecie - po prostu film, który naprawdę warto zobaczyć.

Moja ocena: 7/10


Słodki koniec dnia (2019)

źródło
O nowym filmie Jacka Borcucha zrobiło się głośno podczas festiwalu Sundance, na którym Krystyna Janda zgarnęła nagrodę dla najlepszej aktorki pierwszoplanowej. Reżysera kojarzę z tytułu Wszystko na sprzedaż, który te kilka lat temu bardzo mi się podobał. Słodki koniec dnia również wywarł na mnie pozytywne wrażenie.
Polska poetka (Krystyna Janda), laureatka Nagrody Nobla, autorytet moralny wygłasza szokującą mowę podczas wręczania honorowego obywatelstwa miasta Volterra.
Zacznijmy od tego, że obejrzałam go tydzień po powrocie z Toskanii. Już od pierwszych chwil byłam zachwycona włoskim klimatem, rozciągającymi się zielonymi polami, przeplatanymi obrazami czarującego miasteczka - Volterry. Zdjęcia i muzyka sprawiają, że wsiąkamy w ten film całym sobą (oczywiście o ile damy sobie na to szansę - rozumiem, że można powolnego klimatu filmu nie pokochać). Krystyna Janda paląca papierosa za papierosem i popijająca wino wydawała się chwilami bardziej włoska niż polska. Najlepszy w przypadku Słodkiego końca dnia okazał się jednak element zaskoczenia - po materiałach promocyjnych myślałam, że będzie to historia kobiety, która przeżywa romans z dużo młodszym mężczyzną. I po części to się zgadza, ale po pewnym czasie dowiadujemy się, że to nie jest główny wątek filmu. Jacek Borcuch wespół ze Szczepanem Twardochem (bo to z nim pisał scenariusz) postanowili dość odważnie poruszyć temat kontrowersyjny dla współczesnej Europy. Zarazem pozwalają nam zadać sobie pytanie o to, gdzie zmierza społeczeństwo naszego kontynentu i czy jesteśmy w stanie coś z tym zrobić. Wolę za wiele nie zdradzać, bo ten element zaskoczenia dodaje filmowi punktów, toteż tutaj zamilknę w temacie fabuły. Wiedźcie jednak, że jest to naprawdę dobry punkt wyjścia do późniejszych rozmów z pozostałymi widzami. Od strony technicznej muszę przyznać, że Janda była w Słodkim końcu dnia cudowna. Niejednoznaczna, tajemnicza, nieodgadniona. Wszystko to osięgnęła niewielkimi środkami, za co należą się jej jeszcze większe brawa. Świetnie partneruje jej Kasia Smutniak, jako córka. To kolejny wątek, który bardzo mi się spodobał, ich relacja była taka nowoczesna, europejska, czasami przypominały wręcz dwie przyjaciółki. Słodki koniec dnia to po prostu kawał dobrego polskiego kina, który pewnie do jednych trafi, a do drugich nie, ale zdecydowanie warto dać mu szansę.

Moja ocena: 8/10


Gwiezdny pył (1982)

źródło
Nie pamiętam jak to się stało, że ten tytuł trafił na moją listę do obejrzenia, mogę jednak być tylko wdzięczna, że udało mi się go zobaczyć. Czasami znajduję filmy, które są „nie dla każdego”, takie, których klimat musi akurat przypasować. Tym razem wydaje mi się, że to wręcz film „dla nielicznych”, bo jego klimat jest wyjątkowo specyficzny.
Opowieść o parze starszych ludzi, żyjących na odludziu i nie mających kontaktów ze światem zewnętrznym. Stary (Krzysztof Chamiec) jest konstruktorem-amatorem różnego rodzaju dziwnych urządzeń. Tym razem zamarzył sobie, że na starość będzie kapitalistą i nie będzie płacił za prąd. W tym celu buduje na przepływającej rzeczce małą zaporę z kołem młyńskim napędzającym amatorską prądnicę. W trakcie budowy mijają dni i możemy przyglądać się codziennemu życiu tej dziwacznej pary. Piją i rozmawiają, śpiewają, kłócą się i śmieją. 
Przez pierwsze minuty seansu nie byłam może do końca przekonana. Aktorzy wydawali mi się lekko przerysowani, a wydarzenia dość błahe. Jednak po chwili przepadłam dla tego niezwykłego filmu (czasami wystarczy dać się wciągnąć). Jest to zdecydowanie obraz magiczny, a jego czarem jest polska sielskość, bliskość dwóch osób i niezwykłość życia codziennego blisko natury.
W Gwiezdnym pyle znajdziemy kilka ciekawych spostrzeżeń na temat człowieka, które są nadal aktualne. Ba! Wręcz bardzo aktualne, szczególnie w kwestiach ekologii i dbania o naszą Matkę Naturę. Jednak to, co najbardziej do mnie dotarło to więź dwójki głównych bohaterów. Z początku wydawali mi się nieszczęśliwi i jacyś tacy niedopasowani. Wystarczyło kilka kolejnych minut, żebym mogła zachwycić się ich prostą, ale głęboką relacją. Tak, on czasami wyśmieje niewiedzę partnerki, a ona wytknie mężowi, że zabiera się za niebezpieczne zabawy. Wieczorem jednak usiądą wspólnie, żeby powyć do księżyca, będą wspominać czasy zalecanek i prosić Boga, żeby umarli razem, w jednym czasie (i oczywiście, żeby kot i pies odeszli z nimi). Jest to niesamowity film, który może niektórych zrazić, ale jeżeli będziecie w stanie się przemóc do tego specyficznego klimatu i dacie się porwać, to możecie przeżyć wspaniałą przygodę.
Chociaż przyznaję, że mogłabym ten film oglądać tylko dla roli kota.
Dobra, pies też był w porządku, ale kot skradał uwagę jak tylko pojawiał się na ekranie.

Moja ocena: 8/10 




*opisy filmów pochodzą z portalu filmweb

A co ciekawego Wy ostatnio widzieliście?

Szukaj w tym blogu

Szablon dla Bloggera stworzony przez Blokotka