Dla fana klasycznego kina
Filadelfijska opowieść to tytuł obowiązkowy.
Film wyreżyserowany przez George'a Cukora z 1940 roku przeszedł do kanonu, stał się sztandarowym przykładem komedii romantycznej, a nawet zgarnął dwa Oscary, w tym jeden dla najlepszego scenariusza, napisanego na podstawie sztuki teatralnej. Wydawać by się mogło, że to idealny materiał do dalszej artystycznej eksploatacji, jednak już wzorowany na nim tytuł
Wyższe sfery z 1956 roku pokazał, że nie jest łatwo podołać porównaniom do oryginału (nawet posiadając takie gwiazdy w obsadzie jak Grace Kelly czy Frank Sinatra!).
Bardzo lubię
Filadelfijską opowieść z 1940 roku. To jeden z tych klasyków, który mimo upływu lat od pierwszego oglądania wciąż dobrze pamiętam. Niesamowita Katherine Hepburn w towarzystwie trzech panów, czarujący urok lat minionych, scenariusz pełen inteligentnego humoru i ciętych ripost - no po prostu klasa sama w sobie. Dlatego kiedy usłyszałam o adaptacji we wrocławskim teatrze stwierdziłam, że muszę to zobaczyć.
Akcja
Filadelfijskiej opowieści rozpoczyna się na dzień przed ślubem. Zaradna dziewczyna z wyższych sfer, Tracy Lord (Beata Śliwińska) ma wyjść za mąż za George'a Kittredge (Marcin Piejaś). Jak to przed weselem bywa, do domu Lordów zaczynają zjeżdżać bliscy, m.in. brat i wuj przyszłej panny młodej, ale także dwójka reporterów szukających sensacji. Mają oni w planach napisać niepochlebny artykuł o rodzinie z wyższych sfer, dlatego wszyscy w domu nagle starają się grać jak to u nich nie jest normalnie. Sprawy się komplikują kiedy pojawia się także Dexter (Krzysztof Brzazgoń), z którym Tracy była w związku małżeńskim przez 10 miesięcy.
Pierwsze minuty spektaklu właściwie napawały mnie optymizmem. Dostaliśmy krótki numer muzyczny, w którym trzy aktorki odśpiewały dosłownie kilka kwestii. Powiało klimatem lat minionych, mogliśmy przyjrzeć się prostej, dość zachowawczej scenografii i kostiumom z epoki. Pomyślałam sobie, że może faktycznie dostanę tę świetną komedię romantyczną przełożoną na deski teatru. Niestety, im dłużej spektakl trwał tym dosadniej utwierdzał mnie w przekonaniu, że tak nie będzie.
Filadelfijska opowieść to taka historia z klasą o perypetiach ludzi z wyższych sfer, którzy w konfrontacji z szarymi reporterami zaczynają pokazywać co kryje się pod maską, z którą na co dzień pokazują się na zewnątrz. Nie jest to tematyka odkrywcza, postać Tracy w dzisiejszych czasach nie jest też tak „inna”, tak bardziej postępowa od reszty (chociaż zapewne tak postrzegalibyśmy ją na początku XX wieku). Jednak to na pewno
opowieść wciąż frapująca, z inteligentnym dialogiem, dająca aktorom możliwość zabłyszczenia - wystarczy wspomnieć, że James Stewart w ekranizacji za niepozorną rolę dziennikarza zgarnął Oscara. Ale do czego piję? Otóż, we wrocławskiej wersji wszystko to, co mogło sprawić, że spektakl będzie błyszczał się pogubiło. To, co raziło najbardziej to wszechobecna przesada. Miałam wrażenie, że reżyser sam stwierdził, że historia jest dość nudna, więc
tam gdzie znalazło się trochę miejsca zostały powrzucane żarty, które nie śmieszyły, czasami żenowały, a już na pewno nie pasowały do tego spektaklu. Przez ten krótki moment na początku dałam się oszukać, że to będzie jednak klasyczne przedstawienie, ale po chwili już wiedziałam, że słowo „komedia” będzie tutaj grało pierwsze skrzypce. Jeżeli już tak bardzo chciano dodać humoru, to może warto było posłużyć się oryginałem jako inspiracją i na jego podstawie napisać wersję komediową? Bo miks klasyki z przedstawionymi gagami zadziałał na niekorzyść.
Przez ten fakt było mi trochę szkoda aktorów. Patrzyłam na Beatę Śliwińską w roli Tracy Lord i myślałam, że to powinna być rola idealna dla niej. Dziewczyna ma ten urok aktorek z tamtych lat, w kostiumie wyglądała obłędnie, jej śpiew czarował, a kwestiom nadawała werwy i energii. Jednak kiedy zaczęły pojawiać się sceny bardziej zabawne zaczęła się ta postać dla mnie rozjeżdżać, a apogeum osiągnęła w scenie po wypiciu szampana. Klasa zniknęła, pozostał dziki szał, który zapewne miał rozbudzić publiczność. Natomiast postać George'a, która była niejako napisana jako nudna z założenia, została zmieniona w spektaklowego klauna, strzelającego minami i przekładająca się jako karykatura osoby.
O aktorach można by jeszcze wiele mówić, ale sprowadza się to do jednego wniosku: reżyser ma dziwne wyobrażenie o dobrej komedii. Z plusów warto wspomnieć, że
kilka naprawdę dobrych scen miał Błażej Michalski, a Marika Klarman wypadła momentami czarująco i widać, że nie brak jej talentu. Co do Krzysztofa Brzazgonia to zupełnie nie pasował mi do postaci Dextera. Może Cary Grant postawił za wysoko poprzeczkę dla tego cynicznego, ale sympatycznego bohatera.
W tej historii czuć piętno czasu. Na niektóre sprawy przymykam oko kiedy oglądam starsze filmy, więc w wersji z 1940 roku zakończenie mi nie przeszkadzało. Jednak na deskach teatru wydaje się wzięte z powietrza. Spora tutaj wina leży na
niedograniu chemii między poszczególnymi bohaterami (pewnie dlatego, że aktorzy musieli się zająć „bawieniem” publiczności zamiast budowaniem emocji). A ja naprawdę do końca liczyłam na zaskoczenie w finale.
Kostiumy były naprawdę piękne i przyjemnie się na nie patrzyło, pasowały do charakterów. Były równocześnie klasyczne i odważne. Charakteryzacja stonowana, ale pozostawała w klimacie. W kwestii wizerunkowej miałam jeden problem: otóż w oglądanym przeze mnie spektaklu Tracy była blondynką, a Dexter uparcie nazywał ją „Red”, padło też słowo „rudzielec”. Gdyby pojawiło się raz na sztukę to pewnie nawet bym nie zauważyła, ale w przypadku upartego powtarzania jednak raziło.
Mam wrażenie, że pomysł z wpleceniem piosenek do tej historii nie był zły. Szkoda, że skończyło się to trzema krótkimi utworami, które rozpoczynały / kończyły akt i tyle.
Niestety,
pierwsze polskie wystawienie Filadelfijskiej opowieści na deskach teatru okazało się rozczarowujące. Dlatego wszystkich, którzy mają chęć na obejrzenie dobrej komedii romantycznej odsyłam do filmu z 1940 roku, a do teatru tylko tych najbardziej dociekliwych.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz