środa, 24 lutego 2021

Trylogia Grisza Leigh Bardugo – jedna dziewczyna na ratunek światu, czyli trochę schematów w ładnym opakowaniu

Cień i kość, Oblężenie i nawałnica, Zniszczenie i odnowa
Leigh Bardugo

Gatunek: fantastyka młodzieżowa
Rok pierwszego wydania: 2012-2014
Liczba stron: 288, 368, 368
Wydawnictwo: MAG

„Cóż jest nieskończone?"  wydeklamowała. Dobrze znałam ten tekst. „Wszechświat oraz ludzka chciwość"  odparłam cytatem.

Opis wydawcy

Osierocona i nikomu niepotrzebna Alina Starkov jest żołnierką, która wie, że może nie przeżyć swojej pierwszej wyprawy do Fałdy Cienia – połaci nienaturalnego mroku, na której wprost roi się od potworów. Kiedy jednak jej pułk zostaje zaatakowany, Alina wyzwala w sobie uśpioną dotąd magiczną moc, o której istnieniu nie miała pojęcia. 


Moja recenzja

Serialowe ekranizacje literatury fantastycznej często zostawiają sporo do życzenia, ale ich twórcy nie zrażają się i nadal biorą na warsztat tego typu powieści. Szczególnie, że to często światowe bestsellery, w których rozkochały się miliony czytelników, czyli już na starcie mają zapewnione spore grono osób zainteresowanych ekranizacją. Serialowe wersje nie sprawdziły się jednak w przypadku takich hitów jak Shadowhunters czy Kroniki Shannary. Teraz przyszedł czas na ekranizację Trylogii Grisza autorstwa Leigh Bardugo, którą zobaczymy na Netfliksie. Patrząc na rozwój tej platformy, która zdecydowanie ma fundusze i była w stanie zapewnić serialowi całkiem niezłą obsadę, spodziewam się po tej ekranizacji czegoś znacznie lepszego. Jednak zanim serial będzie miał swoją premierę (pierwszy odcinek ma zostać wyemitowany 23 kwietnia), warto zaznajomić się z literackim pierwowzorem.

Historia Aliny, Mala i Zmrocza podzielona została na trzy części. Książki nie są długie i czyta się bardzo szybko, więc postanowiłam nie dzielić recenzji na trzy osobne i a za jednym razem opowiedzieć o całej trylogii. Przyznaję, że początek lektury sprawił mi sporo przyjemności, bo to dość dobra literatura młodzieżowa, napisana poprawnie, bez popisów w kwestiach stylu, ale również bez zgrzytów. Kończąc jeden tom płynnie przechodziłam do kolejnego i w krótkim czasie udało mi się przeczytać całość.

Rozpoczynając lekturę od razu uderza jeden duży atut, czyli pomysł na nawiązanie świata przedstawionego do Rosji, z nazwami krain dość dobitnie zapożyczonymi bezpośrednio z tego kraju (zatem mamy kwiatki typu Cybeja), ale także panującym w krainie Ravki mroźnym klimatem i różnymi wstawkami fonetycznymi przypominającymi język rosyjski. Pomysł na postacie Griszów, czyli magów związanych z różnymi domenami, przykładowo kontrolujących ogień, wiatr czy tworzących iluzje, to dobry punkt wyjścia dla systemu magicznego. Finalnie system ten mnie niestety nie przekonał, bo nie został w żaden sposób rozwinięty. To po prostu takie podejście, że niektórzy rodzą się z mocami i tacy ludzie są wyszukiwani przez nauczycieli – Griszów, a cała reszta należąca do „tych nie przejawiających zalążków mocy” tworzy społeczeństwo szarych obywateli. Czyli były plusy tej magicznej odsłony, ale były też schematyczne zagrywki.

Jeżeli miałabym wybierać najlepszą pozycję z tej trylogii to zdecydowałabym się chyba na pierwszą część, czyli Cień i kość. Bardugo dobrze wykonała pracę polegającą na wprowadzeniu czytelnika w świat przedstawiony, podczas kolejnych przygód bohaterów wyjaśnia, kto jest kim w tym społeczeństwie, pokazuje na czym polega magia i jak układają się siły, a przede wszystkim udaje jej się zarysować główny cel całej historii, czyli zniszczenie Fałdy Cienia – części ziemi zamieszkanej przez krwiożercze potwory. Po tej pierwszej części byłam więc pełna nadziei na kawał dobrej fantastyki młodzieżowej i mimo kilku potknięć wierzyłam, że historia rozwinie się w ciekawy sposób.

Druga część, czyli Oblężenie i nawałnica, trochę mnie w tej wierze przyhamowała. Zdecydowanie wypada nagorzej z całej trójki. Rozwój postaci właściwie nie istnieje, a dorzucenie do trójkąta miłosnego kolejnego amanta nie pomogło w budowaniu dobrego wrażenia. Na plus na pewno wypada sama postać Nikołaja, bo to jeden z tych bezczelnych typków, mających odpowiedź na wszystko, którzy w młodzieżowej fantastyce zazwyczaj wnoszą trochę luzu. Jednak tracił w oczach czytelnika podczas prób autorki połączenia jego wątku z Aliną. Podczas czytania trzeciej części, Zniszczenia i odnowy, czytelnik bardziej skupia się na czekaniu na rozwiązanie całej sytuacji. Wypada ona lepiej niż poprzedniczka, ale zostawiła mnie lekko rozczarowaną. Nazwijcie mnie podłą, ale wolałabym bardziej mroczne rozwiązanie.

Fabularnie mamy do czynienia ze standardowym schematem gatunku – zwykła dziewczyna pewnego dnia wyzwala z siebie wybuch mocy, takiej niespotykanej i bardzo pożądanej przez Griszów. Zaczyna szkolić się w placówce magów, później walczy z „tymi złymi”, żeby przywrócić równowagę w świecie i pokój swojemu krajowi. Oczywiście, dochodzi do tego również trójkąt miłosny, gdzie z jednej strony mamy jej najlepszego przyjaciela z dzieciństwa, a z drugiej wszechmocnego, pełnego mroku – Griszę (powszechnie znane i kochane zauroczenie typowym bad boyem). Po dołożeniu do tego równania trzeciej męskiej postaci, te wątki miłosne stały się po prostu najsłabszą stroną książek, a zajmują bardzo dużo miejsca w fabule. Uczucie do Mala ma jakiś sens i korzenie w przeszłości, ale w ciągu tych trzech tomów zdąży nam zbrzydnąć, natomiast najciekawszej relacji, tej ze Zmroczem, brakuje autentyczności – szkoda, bo w tym wątku był potencjał. Może gdybym była młodsza, to powzdychałabym do tego złego chłopaka, ale cóż, jakoś mnie nie ruszył.

Zdecydowanie nie będzie to trylogia, którą zamierzam osobiście komuś polecać, ale w Internecie sporo możecie znaleźć recenzji, które są bardzo pochlebne. Docelowi czytelnicy to raczej osoby młodsze bądź szukające słodkiej, schematycznej historii, ale takiej z „lekko powyżej średniej” półki. Trylogia Grisza ma w sobie sporo elementów, które w tego typu książkach pociągają, ale jednocześnie nie zaskoczy tych, którzy oczekują czegoś więcej. Wśród ciekawych pomysłów, takich jak uczynienie z żyjącej postaci niemal świętej czy wewnętrzne rozdarcie Aliny między dobrem a złem, żaden wystarczająco nie rozbrzmiewa, przez co najważniejsze wydają się perypetie miłosne. Niemniej cieszy mnie, że tę trylogię mam już za sobą. To była krótka przygoda, a teraz mam jakiś pogląd czego oczekiwać po serialu. Ma szansę być lepszy niż pierwowzór.

PS. Po lekturze doczytałam, że w serialu oprócz historii z tej trylogii będą również opowieści z Szóstki wron (kolejnej książki z uniwersum Trylogii Grisza), co znaczy, że jeszcze trochę prozy Bardugo przede mną.

środa, 17 lutego 2021

„Dziewczyny do boju! Poradnik młodej aktywistki” KaeLyn Rich – jak zacząć działać?

„Dziewczyny do boju! Poradnik młodej aktywistki
KaeLyn Rich

Gatunek: literatura naukowa
Rok pierwszego wydania: 2018
Liczba stron: 242
Wydawnictwo: Nowa Baśń


Słowa mają władzę. To, jak mówimy i zwracamy się do innych, może dać im władzę lub ją odebrać. Nasze słowa świadczą o tym, czy rozumiemy i szanujemy innych. Dlatego tak ważne jest dokształcanie się na temat różnych tożsamości, które inni nazywają własnymi.

 

Opis wydawcy
Jeżeli naprawdę denerwuje Cię niesprawiedliwość społeczna, politycy, którzy zmieniają kraj, myśląc jedynie o swoich pieniądzach i interesie partyjnym czy publiczne naznaczanie kolejnych grup społecznych w imię zaspokojenia najgorszych instynktów ludzi czerpiących energię z nienawiści – ta książka jest dla Ciebie! Dzięki niej nauczysz się między innymi jak zaplanować demonstrację, zebrać na nią środki, jak podnosić świadomość na temat najróżniejszych problemów używając mediów społecznościowych i jak być dobrym sojusznikiem wszystkich uciśnionych. Dziewczyny do boju! pomogą ci zmienić swoją złość na to, co dzieje się ze światem, w siłę do walki, czy też w kreatywność, dzięki której będziesz mogła zmienić świat wokół Ciebie.


Moja recenzja

Kiedy zobaczyłam sam tytuł książki Dziewczyny do boju! od razu pomyślałam, że chcę mieć tę pozycję u siebie. We wcześniejszych latach nie angażowałam się zbyt mocno w sprawy polityczne i szeroko pojęty aktywizm, jednak mieszkając w Polsce nie da się działania zbyt długo odwlekać. Chwila nieuwagi i już władza wchodzi z butami w nasze życie, a nam pozostaje jedno  walczyć o swoje prawa.

KaeLyn Rich to aktywistka, feministka, matka, osoba queer, która stawia czoła niesprawiedliwości od wielu lat. W swojej książce, Dziewczyny do boku! Poradnik młodej aktywistki, przedstawi nam drogę do osiągnięcia celu, do rozpoczęcia walki o prawa swoje, a także innych osób. Całość podzielona jest na 8 rozdziałów, w których po kolei autorka przedstawi nam kroki, które warto powziąć, żeby zacząć działać. Świetnym pomysłem było rozpoczęcie od kilku wyjaśnionych zagadnień, w których wytłumaczone zostanie co to jest aktywizm, czym są ruchy obywatelskie, normy płciowe, kultura gwałtu i utajone skojarzenia. Dopiero po poznaniu tych podstaw będzie można przejść do konkretnych działań, jak zbieranie funduszy czy planowanie protestów. Czuć w tym poradniku, że napisany został przez osobę, która ma duże doświadczenie i wyciągnęła wnioski z własnych poczynań jako początkująca aktywistka, dzięki czemu całość jest mocno autentyczna.

Warto zaznaczyć, że poradnik przeznaczony jest raczej dla młodszych czytelniczek. Wskazuje na to chociażby samo wydanie, które jest wypełnione kolorowymi rysunkami i cytatami, napisanymi dużą czcionką, a także prosty styl autorki, dzięki któremu treść jest łatwo przyswajalna. Dodatkowo, same porady Rich na rozpoczęcie działania skierowane są bardziej do uczennic niż dorosłych kobiet, bo zaliczają się do nich takie akcje jak prowadzenie zbiórek pieniędzy w swojej szkole czy rozmawianie z rodzicami o poglądach i zdobywanie ich zgody na udział w protestach. Dlatego uważam, że najlepiej się sprawdzi jako lektura dla dziewczyn w wieku licealnym. Jeżeli jednak jesteście starsze, tak jak ja, ale czujecie się niedoinformowane – to tej książki potrzebujecie.

Brawa należą się dla wydawnictwa Nowa Baśń za to, że książka jest bardzo dobrze przeniesiona na nasze podwórko. KaeLyn Rich często wymienia organizacje, do których można się zwrócić, konta na Instagramie, które warto śledzić czy telefony zaufania. Takie wzmianki opatrzone są gwiazdką, a w przypisie znajdziemy odpowiedniki dla Polski. Także redaktorka, Marta Ziegler, wykonała kawał dobrej roboty.

Poradnik sprawdzi się idealnie jako prezent nie tylko dla młodych dziewczyn, ale także chłopców i osób starszych, które szukają pomysłu jak zacząć przygodę z aktywizmem albo potrzebują zapalnika do działania. Dla mnie przede wszystkim dobrze było po raz kolejny przeczytać o znaczeniu kobiecej solidarności, ciągłego wsparcia i walki o swoje prawa. Zawsze lepiej się maszeruje, wiedząc, że nie idziesz sama, więc rozdział o wspólnym motywowaniu i zdobywaniu sojuszników podniósł na duchu. Rich bardzo dobrze zarysowuje tło historyczne, wspomina walki sufrażystek, tłumaczy na czym polega patriarchat i jak na świecie hierarchizujemy społeczeństwo, wytyka różnice w wynagrodzeniu ze względu na płeć, opowiada o znaczeniu reagowania na mikroagresje, uświadamia na temat kultury inkluzywnej. Zawarta w książce wiedza na pewno rozjaśniła mi kilka zagadnień, a w przypadku innych utwierdziła mnie w swoich poglądach. Możliwe, że nigdy nie będę na tyle zaangażowana, żeby brać udział w agitacji telefonicznej czy lobbowaniu środowisk politycznych, ale gdybym kiedyś się zdecydowała, to wiem gdzie szukać wskazówek. Warto tę książkę mieć na półce, a tę wiedzę przekazywać młodszym.


Za egzemplarz dziękuję wydawnictwu Nowa Baśń.

środa, 10 lutego 2021

Styczniowa micha filmów

Krótki film o miłości (1988), reż. Krzysztof Kieślowski

Przy okazji nadrabiania klasyki kina zerknęłam w końcu na polskie podwórko. Nadszedł czas wstydliwych wyznań  otóż twórczość Krzysztofa Kieślowskiego znam w bardzo małym stopniu, widziałam raptem dwa filmy z serii kolorów, do tego Amatora i Przypadek. Krótkie filmy z serii Dekalog kojarzę jeszcze z lekcji języka polskiego, ale zdecydowanie jest to materiał do odświeżenia. Chyba warto zrobić sobie powtórkę i obejrzeć wszystkie po kolei, żeby mieć jakiś obraz całości. Resztę jego filmografii dawkuję sobie bardzo powoli, ale za każdym razem po seansie jestem zadowolona. Naprawdę nie zdarzyło się jeszcze, żeby tytuł wyreżyserowany przez Kieślowskiego zszedł w stronę oceny dobrej czy poprawnej, zawsze oscyluje wokół bardzo dobrego bądź wręcz rewelacyjnego seansu. Krótki film o miłości nie był tutaj wyjątkiem, a wręcz wskoczył na pierwsze miejsce mojej osobistej listy ulubionych filmów tego reżysera.

To bardzo prosta historia, fabułę można zawęzić do krótkiego opisu – dziewiętnastoletni Tomek (Olaf Lubaszenko) podgląda wieczorami kobietę (Grażyna Szapołowska), mieszkającą w bloku naprzeciwko. Film jest cudownie napisany, przez długi czas nie wiemy, w którą stronę akcja się potoczy, kto tutaj jest dobry, a kto zły, kim są w ogóle bohaterowie. Karty odkrywane są powoli, a widz coraz mocniej angażuje się w historię, nie wiedząc czy kibicować czy raczej potępiać zachowanie danej postaci. W filmach Kieślowskiego kocham to, że są prawdziwym manifestem reżysera na dany temat, zawsze mówią o czymś więcej, a historia przedstawiona jest w artystyczny, ale przystępny sposób. Używając niewielu środków przekazu, reżyser potrafi sprawić, że dzieło jest zrozumiałe, a widz artystycznie zaspokojony. Kieślowski nie ukrywał znaczeń, podsuwał materiał do interpretacji w sposób czytelny, chociaż niejednoznaczny (jak to w sztuce bywa), ale otwarty na uważnego widza. Muzyka jest tutaj pięknym uzupełnieniem, dość spokojna, ale na pewno trudno nie zwrócić na nią uwagi.

Warto osobno docenić aktorów, z których reżyser wyciąga wszystko to, co najlepsze. Młody Olaf Lubaszenko świetnie radzi sobie z postacią wycofanego chłopaka, który pragnie miłości i dąży do niej tak, jak potrafi. Nawet nie wiemy kiedy początkowa niechęć do granej przez niego postaci mija – cóż, ciężko sympatyzować od pierwszych minut filmu z chłopakiem, który wieczory spędza podglądając starszą sąsiadkę. W kontraście do niego mamy Grażynę Szapołowską, kobietę, która romantyczną miłość przekreśliła już lata temu. Wspaniale wywiązuje się konflikt między tą dwójką, który napędza akcję.

Jak już mówiłam, Krótki film o miłości ląduje na czele ulubieńców od Kieślowskiego. Ciekawostką jest fakt, że ten film ma dwa zakończenia i na pewno chętnie zapoznam się z tym, które znajduje się w Dekalogu VI.

Mama (2014), reż. Xavier Dolan

Xavier Dolan wparował do świata kina z przytupem jeszcze w 2009 roku, debiutując tytułem Zabiłem moją matkę. Tak się składa, że to akurat jeden z niewielu jego filmów, których nie oglądałam (z tych, które miały do tej pory premierę zostały mi oprócz niego jeszcze dwa najnowsze tytuły: Matthias i Maxime oraz The Death and Life of John F. Donovan). Za każdym razem kiedy pojawia się okazja do nadrobienia tytułu, który wyreżyserował Dolan, zawsze z niej korzystam.

Film Mama jest dość długi, bo trwa prawie dwie i pół godziny, a opowiada o problemach matki z wychowaniem nastoletniego syna. Początek trochę mi się dłużył, nie mogłam pojąć dokąd Dolan z tym wszystkim zmierza, a jego bohaterowie, cóż, do najprzyjemniejszych nie należeli. To jednak tylko początkowe wrażenie, bo szybko okazuje się, że zostajemy wciągnięci w ten świat, a postacie, które wydawały się pierwotnie odpychające zaczynają zajmować miejsce w naszych sercach i chcemy, żeby ułożyło się im tak, jak sobie to zaplanowali. Czy Dolan też ma taki zamiar – to już inna sprawa.

To jeden z najlepszych seansów ostatniego czasu, a potrafi zaczarować przede wszystkim świetnie rozpisanymi bohaterami. Główna trójka aktorów tworzy zgrany tandem i ciężko byłoby wyróżnić tutaj jedną osobę. Anne Dorval ciągle trzyma gardę, jest wyszczekana i wulgarna, ale tym łatwiej jest nam docenić momenty, w których walczy z przypływem emocji. Suzanne Clément jako sąsiadka borykająca się z traumą z przeszłości miała trudne zadanie do wykonania, ale jej jąkanie wypadło naturalnie, a ona razem z Anne stworzyła piękny obraz kobiecej przyjaźni. Na koniec Antoine Olivier, czyli prawdziwa petarda, wyciska ze swoich scen masę energii, a mimo trudnego charakteru postaci wzbudza współczucie (scena na karaoke albo ta na parkingu to perełki). Razem ta trójka aktorów ma niesamowitą chemię, a momenty, w których rozmawiają przy winie czy odprawiają dzikie tańce w kuchni mogłabym oglądać przez kolejne godziny.

Mama to film, który nie powala od pierwszych minut. To raczej taki film, który wraz z każdą minutą coraz mocniej będzie do siebie przekonywał, rozkochiwał, żeby na koniec złamać serce. Genialne popisy aktorskie, wizjonerski sposób nakręcenia (te sceny z rozszerzanym kadrem były takim sprytnym zagraniem), nieoczywista ścieżka dźwiękowa i historia, która nie pozwala pozostać obojętnym. Na koniec można tylko wyznać reżyserowi miłość, bo to wielkie współczesne kino.


Króciutko o kilku ciekawych pozycjach:


Lęk pierwotny (1996), reż. Gregory Hoblit

Nie wiem czego się spodziewałam po tym filmie, raczej zwykłej, wciągającej historii kryminalnej, w końcu opis fabuły można skrócić do: sprawa sądowa młodego ministranta oskarżonego o morderstwo arcybiskupa. Okazało się, że najciekawsze tutaj były dwa aspekty  skorumpowany świat rządzących w Chicago i cudowny Edward Norton w niezapomnianej roli. Sam wątek przepychanki w sądzie między bohaterami granymi przez Gere'a i Linney był dość wyświechtany i raczej szczególnie nie wciągał. Za to wszystko co związane z postacią graną przez Nortona okazało się fascynujące, do ostatnich minut. Naprawdę dobra rola i między innymi dzięki niej oglądało się to aż tak dobrze.

Dog Day Afternoon (1975), reż. Sidney Lumet

W filmie przedstawiona została prawdziwa historia napadu na bank, w którym brali udział: Sonny Wortzik (Al Pacino) i Sal (John Cazale). Czas akcji zamyka się w tym jednym dniu, ale scenariusz napisany jest tak, że trudno byłoby się nudzić. Nie dziwi mnie, że film otrzymał Oscara w kategorii scenariusz oryginalny, bo to naprawdę zgrabnie napisana historia, która potrzyma w napięciu, ale też powie nam coś więcej. Szybko z historii o napadzie na bank film przechodzi w opowieść o człowieku, jego zmaganiach, nieosiągalnych celach, które stają się jego zmorą i obsesją. Kawał dobrego kina ze świetną rolą młodego Pacino. Dostępny na platformie Netflix.

Ma Rainey: Matka bluesa (2020), reż. George C. Wolfe

Chciałam się bardziej rozkochać w tym filmie, ponieważ bardzo lubię tytuły, które zostały nakręcone na podstawie sztuki teatralnej, z jednością miejsca i czasu akcji. Ma Rainey: Matka bluesa to tak naprawdę zapisek z dnia nagrań zespołu matki bluesa, z tym że będziemy śledzić przede wszystkim dwie osie – tę dotyczącą tytułowej Ma, granej z brawurą przez Violę Davis, i tę skupiającą się na młodym muzyku Levee, zagranym przez Chadwicka Bosemana. Niestety, miałam wrażenie, że całości brakuje werwy, momentami film się trochę dłużył. Jednak nadal uważam go za dobry tytuł, wart obejrzenia, przede wszystkim dla popisów aktorskich, w tym ostatniej roli Chadwicka Bosemana (a poradził sobie bardzo dobrze), a także dla muzyki, scenografii i kostiumów. Chociaż dla mnie – bez szału.

Mank (2020), reż. David Fincher

Większość trąbi o wielkim rozczarowaniu nowym Fincherem, a ja się wyłamuję i mówię, że mi ta opowieść o Mankiewiczu piszącym scenariusz do Obywatela Kane'a się podobała. To taki powrót do klimatu starego Hollywood, z elementami przypominającymi to rewolucyjne dzieło Wellesa  chociażby wszystkie montażowe sztuczki i skakanie po lini fabularnej. Sam scenariusz mnie zafascynował, scenografia i zdjęcia zachwyciły. Może nie jest to kino, którego spodziewałabym się po akurat tym reżyserze, ale ja zostałam usatysfakcjonowana. Czy powinien zgarnąć Oscara? Nie, tak daleko bym się nie posunęła, ale na pewno zasługuje na obejrzenie. Dla mnie to cudowny seans, chociaż możliwe, że pomógł fakt, że Obywatela Kane'a widziałam dość niedawno i wszelkie te nawiązania trochę łatwiej było mi wyłowić.

Może pora z tym skończyć (2020), reż Charlie Kaufman

Charliego Kaufmana kojarzę przede wszystkim z Anomalisy, dobrej, ale równocześnie dość ciężkiej animacji, a także jako scenarzystę głośnego Zakochanego bez pamięci. Znając te tytuły wiedziałam, że po najnowszym filmie raczej powinniśmy się spodziewać tęgiej rozkminy i cóż – dokładnie to dostajemy. Ja bardzo lubię tego typu kino, gdzie podczas seansu zadajesz sobie ciągle pytanie „o co w tym wszystkim chodzi?”, a jednocześnie fabularnie idzie to do przodu i ogląda się dobrze. Może pora z tym skończyć na pewno znajdzie zagorzałych przeciwników, ale moim zdaniem warto przekonać się na własne oczy, bo może akurat nas zachwyci. Dla mnie to bardzo dobry film, a wytłumaczenie całości faktycznie ma sens (chociaż podczas seansu myślałam, że główna myśl filmu dotyczy czegoś zupełnie innego). Dodatkowo, świetnie zagrany, cudowne zdjęcia i montaż.


Oprócz tego obejrzałam:

  • Żółty szalik (2000) – scenariusz napisany przez Pilcha, historia nałogu. Warto zobaczyć dla Gajosa, który niesie ten film. No i cudowna Szaflarska.
  • Ponette (1996) – zdecydowanie najlepszy przykład tego, jak dzieci potrafią grać. Temat ciężki, bo próba pogodzenia się małej dziewczynki ze śmiercią matki. Dzieci są w centrum historii i niesamowicie zaskakują, szczególnie odtwórczyni głównej roli.
  • Generał della Rovere (1959) – klasyka w wydaniu Roberta Rosselliniego. Przyznaję, że początek mnie trochę nużył, ale później się rozkręca i finalnie to kawał dobrego kina.
  • American Honey (2016) – świetnie sprawdza się przedstawienie różnic społecznych w Stanach, przepaści miedzy różnymi grupami ekonomicznymi. Bardzo dobre role aktorskie, sprawny montaż i dobra muza. Ale za długi.
  • Nigdy nie będę twoja (2007) – przyznaję, że skusiły mnie Saoirse Ronan (bardzo dobra rola) i Michelle Pfeiffer w roli głównej. Niestety, tego typu kino zupełnie nie jest dla mnie, wymęczyłam się okrutnie.
  • Midsommar (2019) – spodziewałam się czegoś lepszego. Nie znam się na horrorach, ale doceniam to pójście w inną stronę, wiele strasznych momentów ma miejsce w środku dnia. Strona techniczna filmu to majstersztyk, zdjęcia magiczne, a aktorsko miazga (Florence!!). Przyznaję, że części filmu nie widziałam, bo zakrywałam oczy (jestem przewrażliwiona, wiem).
  • Cienka, czerwona linia (1998) – chyba wystarczy napisać, że to typowy Malick. Także mamy tutaj piękne zdjęcia, długie ujęcia natury bądź twarzy aktorów, głos z offu, filozoficzne rozkminy, ale jednocześnie trzeba zaznaczyć, że to jeden z bardziej przystępnych filmów reżysera. Jak dla mnie piękny – standardowo, jak na fankę Malicka przystało!
  • Rzeka tajemnic (2003) – dobry thriller, wydaje mi się, że jakbym go obejrzała kilka lat temu to byłabym wręcz zachwycona, teraz ciężej mnie zadowolić. Klimacik jest, aktorsko bardzo dobry, trochę tajemnicy z przeszłości i brutalna zbrodnia. Dla fanów gatunku zdecydowanie film obowiązkowy.

A Wy, co ciekawego oglądaliście w styczniu?

sobota, 6 lutego 2021

„Wojna światów” Herbert George Wells i „Folwark zwierzęcy” George Orwell – lepiej późno niż wcale

W końcu postanowiłam nadrobić te dwa głośne tytuły literatury brytyjskiej. Jako że na ich temat napisano już prawie wszystko, to nie będę wymyślała kolejnych długich tekstów – dzisiaj będzie po prostu bardzo krótko o moich wrażeniach z lektury.

„Wojna światów
Herbert George Wells

Gatunek: literatura piękna
Rok pierwszego wydania: 1898
Liczba stron: 216
Wydawnictwo: Vesper

Wojna ta powinna była nauczyć nas przynajmniej jednego. Litości dla wszystkich tych bezrozumnych stworzeń, które znosić muszą nasze nad sobą panowanie.

Opis wydawcy
Jak zachowują się ludzie – zarówno jednostki, jak i całe społeczności – w obliczu inwazji, która grozi masową zagładą? Kim jesteśmy dla najeźdźców i kim oni są dla nas? Jaką rolę odgrywają w tym nowe technologie? I co może nas uratować? Na te pytania próbuje odpowiedzieć Herbert George Wells w sposób wciąż atrakcyjny dla współczesnego czytelnika, a powszechne już chyba poczucie niepokoju, niepewności i zagrożenia sprawia, że „Wojnę światów” odbieramy jako powieść ciekawą i aktualną również w XXI wieku.


Moja recenzja

Wojna światów była zapewne jedną z pierwszych powieści o inwazji Marsjan, jakie zostały napisane. To porcja literatury, którą każdy fan fantastyki powinien poznać, szczególnie w tym pięknie ilustrowanym wydaniu. Wydawnictwo Vesper wykonało kawał dobrej roboty, podczas czytania możemy się zachwycać ilustracjami H. A. Corrêi, które świetnie dopełniają wrażenia z lektury. 

Główny bohater prowadzi nas przez fabułę relacjonując wszystkie wydarzenia z pierwszej ręki. Akurat w pobliżu jego domu rozbił się pierwszy cylinder z kosmosu i to właśnie tam rozpoczynają się początkowe ataki Marsjan. Autor obdarzył narratora lekkim piórem, dzięki czemu wszelkie opisy kosmicznych maszyn będą ciekawe, ale nie przeintelektualizowane – to po prostu relacja naocznego świadka wydarzeń. Sam przebieg fabuły jest zupełnie nieoczywisty dla współczesnego czytelnika – atak zaczyna się od pierwszej strony, a w finale nie ma przesadnych fajerwerków, bohaterów poświęcających się dla sprawy i specjalnych patentów na pokonanie przybyszów z Marsa.

Książka wydawała się najmocniejsza dopiero w drugiej części, już po opisie początkowej inwazji i po okiełznaniu wybuchu paniki wśród mieszkańców Anglii. Kiedy całe tłumy uciekały z Londynu, a nasz bohater ukrywał się przed śmiercionośnymi kosmitami zaczęło się pojawiać miejsce dla interesujących wniosków. Spotykani po drodze towarzysze byli katalizatorami myśli, które pojawiały się u narratora podczas inwazji – czy tak właśnie czują się mrówki, patrzące na potęgę człowieka? Czy Marsjanie uważają ludzi za gatunek, który nadaje się tylko do zniszczenia, niegodny im się równać? Czy ludzkość dotychczas była tak bardzo zapatrzona w siebie, że z całą pewnością uznała się za niepokonaną? Sporo tego podczas czytania przychodzi na myśl. Wojna światów zapewnia dość szybką lekturę i chociaż mnie specjalnie w sobie nie rozkochała, to na pewno warto się z nią zapoznać.

„Folwark zwierzęcy
George Orwell

Gatunek: literatura piękna
Rok pierwszego wydania: 1945
Liczba stron: 136
Wydawnictwo: Muza

Wszystkie zwierzęta są sobie równe, ale niektóre są równiejsze od innych.

Opis wydawcy
Powieść angielskiego dziennikarza i pisarza George’a Orwella, przedstawiająca zwierzęta hodowlane, które wygnały ludzi i zaczęły same rządzić folwarkiem.


Moja recenzja

Z przeczytaniem tego klasyka literatury długo zwlekałam, co może wydawać się dziwne, bo Rok 1984 George'a Orwella należy do grona moich ulubionych powieści. Folwark zwierzęcy dość niedawno pojawił się na mojej półce i mimo niewielkiej objętości jakoś nie mogłam się przekonać do lektury. Kiedy w końcu udało mi się ją zacząć to przeczytałam całość ekspresowo – naprawdę jest to króciutka historia. Pierwszym wnioskiem po zakończeniu powieści było to, że żałuję, iż nie była to moja lektura szkolna, bo omawianie jej i docieranie do źródła każdego wydarzenia musiałoby być świetnym doświadczeniem podczas lekcji z polonistką.

Orwell opowiada o zmaganiach zwierząt na folwarku, a wszystkie wydarzenia i postacie mają swoich odpowiedników w historii Rosji. Właśnie przez to dość dosadne przedstawienie stalinizmu w negatywnym zabarwieniu autor długo miał problem ze znalezieniem wydawcy dla Folwarku zwierzęcego. Przykładowo, jedna ze świń jest odzwierciedleniem Stalina, druga Trockiego, a koń reprezentuje zapatrzony we władzę lud, który zapracowuje się, tylko żeby dogodzić rządzącym. Autor w dość jasny sposób sygnalizuje tutaj kto jest kim, czytelnik może w tych odniesieniach się odnaleźć, a jeżeli po lekturze będziecie ciekawi, to w Internecie z łatwością znajdziecie opis korespondujących wydarzeń z rosyjskiej historii. 

Ja jednak nie rozkładałam całości na części, żeby dopasować do historii, a skupiłam się na bardziej ogólnych wrażeniach. Bo to, co Orwell napisał okazuje się oczywiście bardzo uniwersalne. Rewolucja, wybór nowej władzy, mydlenie oczu społeczeństwa, wymyślanie tematów zastępczych, żeby ukryć błędy, podział na „równych i równiejszych” – to przecież ciągle się dzieje, a już chyba nie muszę mówić jak wiele z tych obrzydliwych zagrywek jest widoczne w działaniach naszej aktualnej władzy. Także Folwark zwierzęcy na pewno zasługuje na miano jednej z najlepszych książek właśnie przez swój uniwersalizm, mimo że sam Orwell odnosił się do konkretnych osób i wydarzeń. Okazuje się, że ciągle kręcimy się w kółko i dajemy się nabrać na te same slogany, przekształcane później dla dobra rządzących. Zdecydowanie lektura obowiązkowa, żałuję, że nie we wszystkich szkołach.

wtorek, 2 lutego 2021

„Północ i południe” Elizabeth Gaskell – elektryzujący świat przeciwieństw

„Północ i południe
Elizabeth Gaskell

Gatunek: literatura piękna
Rok pierwszego wydania: 1855
Liczba stron: 576
Wydawnictwo: Świat książki

Wielokrotnie od myślenia robiłem się smutny, a od działania nigdy.

Opis wydawcy
Margaret Hale i John Thornton to niezwykła para. Ona, dobra i wrażliwa na ludzką krzywdę, pochodzi z zamożnego południa Anglii. On, przemysłowiec z północy i znajomy jej ojca, uważa, że najważniejsze są prawa ekonomii. Poznają się, gdy Margaret wraz z rodziną przenosi się z zielonego Helstone do robotniczego Milton. W zadymionym mieście młoda kobieta odkrywa świat, o jakim nie miała pojęcia: pełen biedy, chorób i nieustannego wiązania końca z końcem. Tak właśnie wygląda życie pracującej dla Thorntona rodziny Higginsów, z którą się zaprzyjaźnia. Gdy w fabryce wybucha strajk, Margaret nie ma wątpliwości, po czyjej stanąć stronie. Ale w dramatycznej sytuacji to właśnie Thornton będzie potrzebował jej pomocy.


Moja recenzja

Impulsem do rozpoczęcia roku z lekturą Północ i południe było obejrzenie serialu Bridgertonowie, który jest dostępny na platformie Netflix. Poczułam mocną potrzebę zanurzenia się w książce napisanej wyszukanym językiem, w której bohater walczy o serce ukochanej, wszyscy wystrojeni są w piękne kostiumy i wyróżniają się nienagannymi manierami. Zatęskniłam za klimatem XIX-wiecznej opowieści, ale w ujęciu raczej poważnym, czyli zupełnie odmiennym niż w przytoczonej wcześniej ekranizacji romansu. Także zamiast po prostu czytać pierwowzór Bridgertonów sięgnęłam po klasykę epoki wiktoriańskiej w wykonaniu Elizabeth Gaskell.

Z prozą autorstwa Jane Austen jestem dość dobrze zaznajomiona, a z twórczości sióstr Bronte czytałam tylko najważniejsze tytuły, czyli Dziwne losy Jane Eyre i Wichrowe wzgórza. Za to książek pani Gaskell nie znałam zupełnie, toteż zastanawiałam się czy będą przypominać którąś z napisanych przez wspomniane autorki. Z ciekawostek warto zaznaczyć, że prywatnie Gaskell była przyjaciółką Charlotte Bronte i nawet napisała jej pierwszą biografię. Podczas lektury książki Północ i południe okazało się, że są pewne cechy wspólne ich twórczości – na pewno to, że Elizabeth Gaskell, również przedstawicielka pisarzy epoki wiktoriańskiej, świetnie rozpisała główną kobiecą postać, której jedynym zadaniem nie jest tylko służenie za obiekt męskiego zauroczenia.

Północ i południe to nie jest tak do końca romans, a jego przewagi się po książce spodziewałam. Pierwsze skrzypce gra tutaj jednak rewolucja przemysłowa, a obserwowanie tego jak zmieniał się w tamtych czasach świat jest kompletnie pochłaniające. Zielone południe, na którym nadal wszyscy mieszkają w uroczych domkach na wsi, uprawiają pola, a po radę udają się do proboszcza zestawione z ciemnym, brudnym, głośnym i rozwijającym się miastem północy, Milton. Zarys tego tła historii wypada w książce na spory plus.

Kadr z serialu, który wciąż przede mną, źródło

Kolejnym ważnym wątkiem jest oczywiście temat wyzysku pracowników, którzy w nieodpowiednich warunkach zapracowują się w fabrykach za marną zapłatę. W tym przypadku udało się bardzo sprawnie połączyć dwa światy. Z jednej strony – Margaret poznaje Bessy, która choruje na zapalenie płuc przez pracę w niezdrowych warunkach, a jej ojciec jest jednym z przewodniczących strajku. Z drugiej – tata Margaret, pan Hale, prowadzi długie rozmowy z Thortonem, właścicielem dużej fabryki, w której produkcja cierpi przez strajk. Dzięki tym dwóm perspektywom zobaczymy mocne i słabe punkty każdej ze stron, a naszym bohaterom łatwiej będzie zrozumieć postępowania przeciwników.

Romans jest tutaj bardzo skąpy. Znaczy to tyle, że nie będziemy świadkami wielu scen romantycznych, opisów wzniosłych uczuć i miłosnych westchnień. Za to dość dobrze poznamy charaktery głównych postaci. Margaret to świetna bohaterka, która wiele zniesie – na początku widać to w pomocy przy przeprowadzce i utrzymywaniu domu, a później w poświęceniu dobrego imienia dla pewnego członka rodziny. Nie narzeka, szybko przyzwyczaja się do nowej sytuacji majątkowej, a nawet stara się przekonać swoją matkę, że wszystko się ułoży, żeby wnieść trochę pozytywnego spojrzenia na okoliczności, w których rodzina Hale się znalazła. Margaret to bardzo empatyczna postać, która niestrudzenie próbuje uświadomić Thortona, że drastyczne środki w walce ze strajkującymi nie przyniosą oczekiwanych skutków. Samo sparowanie tej dwójki wypadło bardzo ciekawie i cieszy mnie brak uromantycznienia na siłę wszystkich sytuacji ich dotyczących. Mimo świadomości tlącego się uczucia, bohaterowie rozmawiają na inne tematy, próbują zostawić emocje z boku w celu przedyskutowania ważniejszych spraw.

Dla mnie Północ i południe to przede wszystkim przykład tego, że żaden człowiek nie jest nieomylny, a zdanie na dany temat czasami warto zmienić, a na pewno sensownym jest przynajmniej wysłuchać drugiej strony. Nabranie trochę dystansu do swoich przekonań, otwarcie się na przemyślenia innych osób, nieważne z jakiej grupy społecznej pochodzą, może sporo pomóc. W książce znajdziemy oczywiście romans, ale w centrum znajduje się przemysłowa rewolucja z problemami klasowymi, etycznymi, z wieloma prywatnymi tragediami. Całość napisana pięknym językiem, a i w przebiegu fabuły łatwo można się zakochać. Północ i południe trafi do moich ulubieńców literatury z epoki wiktoriańskiej.

Szukaj w tym blogu

Szablon dla Bloggera stworzony przez Blokotka