środa, 10 lutego 2021

Styczniowa micha filmów

Krótki film o miłości (1988), reż. Krzysztof Kieślowski

Przy okazji nadrabiania klasyki kina zerknęłam w końcu na polskie podwórko. Nadszedł czas wstydliwych wyznań  otóż twórczość Krzysztofa Kieślowskiego znam w bardzo małym stopniu, widziałam raptem dwa filmy z serii kolorów, do tego Amatora i Przypadek. Krótkie filmy z serii Dekalog kojarzę jeszcze z lekcji języka polskiego, ale zdecydowanie jest to materiał do odświeżenia. Chyba warto zrobić sobie powtórkę i obejrzeć wszystkie po kolei, żeby mieć jakiś obraz całości. Resztę jego filmografii dawkuję sobie bardzo powoli, ale za każdym razem po seansie jestem zadowolona. Naprawdę nie zdarzyło się jeszcze, żeby tytuł wyreżyserowany przez Kieślowskiego zszedł w stronę oceny dobrej czy poprawnej, zawsze oscyluje wokół bardzo dobrego bądź wręcz rewelacyjnego seansu. Krótki film o miłości nie był tutaj wyjątkiem, a wręcz wskoczył na pierwsze miejsce mojej osobistej listy ulubionych filmów tego reżysera.

To bardzo prosta historia, fabułę można zawęzić do krótkiego opisu – dziewiętnastoletni Tomek (Olaf Lubaszenko) podgląda wieczorami kobietę (Grażyna Szapołowska), mieszkającą w bloku naprzeciwko. Film jest cudownie napisany, przez długi czas nie wiemy, w którą stronę akcja się potoczy, kto tutaj jest dobry, a kto zły, kim są w ogóle bohaterowie. Karty odkrywane są powoli, a widz coraz mocniej angażuje się w historię, nie wiedząc czy kibicować czy raczej potępiać zachowanie danej postaci. W filmach Kieślowskiego kocham to, że są prawdziwym manifestem reżysera na dany temat, zawsze mówią o czymś więcej, a historia przedstawiona jest w artystyczny, ale przystępny sposób. Używając niewielu środków przekazu, reżyser potrafi sprawić, że dzieło jest zrozumiałe, a widz artystycznie zaspokojony. Kieślowski nie ukrywał znaczeń, podsuwał materiał do interpretacji w sposób czytelny, chociaż niejednoznaczny (jak to w sztuce bywa), ale otwarty na uważnego widza. Muzyka jest tutaj pięknym uzupełnieniem, dość spokojna, ale na pewno trudno nie zwrócić na nią uwagi.

Warto osobno docenić aktorów, z których reżyser wyciąga wszystko to, co najlepsze. Młody Olaf Lubaszenko świetnie radzi sobie z postacią wycofanego chłopaka, który pragnie miłości i dąży do niej tak, jak potrafi. Nawet nie wiemy kiedy początkowa niechęć do granej przez niego postaci mija – cóż, ciężko sympatyzować od pierwszych minut filmu z chłopakiem, który wieczory spędza podglądając starszą sąsiadkę. W kontraście do niego mamy Grażynę Szapołowską, kobietę, która romantyczną miłość przekreśliła już lata temu. Wspaniale wywiązuje się konflikt między tą dwójką, który napędza akcję.

Jak już mówiłam, Krótki film o miłości ląduje na czele ulubieńców od Kieślowskiego. Ciekawostką jest fakt, że ten film ma dwa zakończenia i na pewno chętnie zapoznam się z tym, które znajduje się w Dekalogu VI.

Mama (2014), reż. Xavier Dolan

Xavier Dolan wparował do świata kina z przytupem jeszcze w 2009 roku, debiutując tytułem Zabiłem moją matkę. Tak się składa, że to akurat jeden z niewielu jego filmów, których nie oglądałam (z tych, które miały do tej pory premierę zostały mi oprócz niego jeszcze dwa najnowsze tytuły: Matthias i Maxime oraz The Death and Life of John F. Donovan). Za każdym razem kiedy pojawia się okazja do nadrobienia tytułu, który wyreżyserował Dolan, zawsze z niej korzystam.

Film Mama jest dość długi, bo trwa prawie dwie i pół godziny, a opowiada o problemach matki z wychowaniem nastoletniego syna. Początek trochę mi się dłużył, nie mogłam pojąć dokąd Dolan z tym wszystkim zmierza, a jego bohaterowie, cóż, do najprzyjemniejszych nie należeli. To jednak tylko początkowe wrażenie, bo szybko okazuje się, że zostajemy wciągnięci w ten świat, a postacie, które wydawały się pierwotnie odpychające zaczynają zajmować miejsce w naszych sercach i chcemy, żeby ułożyło się im tak, jak sobie to zaplanowali. Czy Dolan też ma taki zamiar – to już inna sprawa.

To jeden z najlepszych seansów ostatniego czasu, a potrafi zaczarować przede wszystkim świetnie rozpisanymi bohaterami. Główna trójka aktorów tworzy zgrany tandem i ciężko byłoby wyróżnić tutaj jedną osobę. Anne Dorval ciągle trzyma gardę, jest wyszczekana i wulgarna, ale tym łatwiej jest nam docenić momenty, w których walczy z przypływem emocji. Suzanne Clément jako sąsiadka borykająca się z traumą z przeszłości miała trudne zadanie do wykonania, ale jej jąkanie wypadło naturalnie, a ona razem z Anne stworzyła piękny obraz kobiecej przyjaźni. Na koniec Antoine Olivier, czyli prawdziwa petarda, wyciska ze swoich scen masę energii, a mimo trudnego charakteru postaci wzbudza współczucie (scena na karaoke albo ta na parkingu to perełki). Razem ta trójka aktorów ma niesamowitą chemię, a momenty, w których rozmawiają przy winie czy odprawiają dzikie tańce w kuchni mogłabym oglądać przez kolejne godziny.

Mama to film, który nie powala od pierwszych minut. To raczej taki film, który wraz z każdą minutą coraz mocniej będzie do siebie przekonywał, rozkochiwał, żeby na koniec złamać serce. Genialne popisy aktorskie, wizjonerski sposób nakręcenia (te sceny z rozszerzanym kadrem były takim sprytnym zagraniem), nieoczywista ścieżka dźwiękowa i historia, która nie pozwala pozostać obojętnym. Na koniec można tylko wyznać reżyserowi miłość, bo to wielkie współczesne kino.


Króciutko o kilku ciekawych pozycjach:


Lęk pierwotny (1996), reż. Gregory Hoblit

Nie wiem czego się spodziewałam po tym filmie, raczej zwykłej, wciągającej historii kryminalnej, w końcu opis fabuły można skrócić do: sprawa sądowa młodego ministranta oskarżonego o morderstwo arcybiskupa. Okazało się, że najciekawsze tutaj były dwa aspekty  skorumpowany świat rządzących w Chicago i cudowny Edward Norton w niezapomnianej roli. Sam wątek przepychanki w sądzie między bohaterami granymi przez Gere'a i Linney był dość wyświechtany i raczej szczególnie nie wciągał. Za to wszystko co związane z postacią graną przez Nortona okazało się fascynujące, do ostatnich minut. Naprawdę dobra rola i między innymi dzięki niej oglądało się to aż tak dobrze.

Dog Day Afternoon (1975), reż. Sidney Lumet

W filmie przedstawiona została prawdziwa historia napadu na bank, w którym brali udział: Sonny Wortzik (Al Pacino) i Sal (John Cazale). Czas akcji zamyka się w tym jednym dniu, ale scenariusz napisany jest tak, że trudno byłoby się nudzić. Nie dziwi mnie, że film otrzymał Oscara w kategorii scenariusz oryginalny, bo to naprawdę zgrabnie napisana historia, która potrzyma w napięciu, ale też powie nam coś więcej. Szybko z historii o napadzie na bank film przechodzi w opowieść o człowieku, jego zmaganiach, nieosiągalnych celach, które stają się jego zmorą i obsesją. Kawał dobrego kina ze świetną rolą młodego Pacino. Dostępny na platformie Netflix.

Ma Rainey: Matka bluesa (2020), reż. George C. Wolfe

Chciałam się bardziej rozkochać w tym filmie, ponieważ bardzo lubię tytuły, które zostały nakręcone na podstawie sztuki teatralnej, z jednością miejsca i czasu akcji. Ma Rainey: Matka bluesa to tak naprawdę zapisek z dnia nagrań zespołu matki bluesa, z tym że będziemy śledzić przede wszystkim dwie osie – tę dotyczącą tytułowej Ma, granej z brawurą przez Violę Davis, i tę skupiającą się na młodym muzyku Levee, zagranym przez Chadwicka Bosemana. Niestety, miałam wrażenie, że całości brakuje werwy, momentami film się trochę dłużył. Jednak nadal uważam go za dobry tytuł, wart obejrzenia, przede wszystkim dla popisów aktorskich, w tym ostatniej roli Chadwicka Bosemana (a poradził sobie bardzo dobrze), a także dla muzyki, scenografii i kostiumów. Chociaż dla mnie – bez szału.

Mank (2020), reż. David Fincher

Większość trąbi o wielkim rozczarowaniu nowym Fincherem, a ja się wyłamuję i mówię, że mi ta opowieść o Mankiewiczu piszącym scenariusz do Obywatela Kane'a się podobała. To taki powrót do klimatu starego Hollywood, z elementami przypominającymi to rewolucyjne dzieło Wellesa  chociażby wszystkie montażowe sztuczki i skakanie po lini fabularnej. Sam scenariusz mnie zafascynował, scenografia i zdjęcia zachwyciły. Może nie jest to kino, którego spodziewałabym się po akurat tym reżyserze, ale ja zostałam usatysfakcjonowana. Czy powinien zgarnąć Oscara? Nie, tak daleko bym się nie posunęła, ale na pewno zasługuje na obejrzenie. Dla mnie to cudowny seans, chociaż możliwe, że pomógł fakt, że Obywatela Kane'a widziałam dość niedawno i wszelkie te nawiązania trochę łatwiej było mi wyłowić.

Może pora z tym skończyć (2020), reż Charlie Kaufman

Charliego Kaufmana kojarzę przede wszystkim z Anomalisy, dobrej, ale równocześnie dość ciężkiej animacji, a także jako scenarzystę głośnego Zakochanego bez pamięci. Znając te tytuły wiedziałam, że po najnowszym filmie raczej powinniśmy się spodziewać tęgiej rozkminy i cóż – dokładnie to dostajemy. Ja bardzo lubię tego typu kino, gdzie podczas seansu zadajesz sobie ciągle pytanie „o co w tym wszystkim chodzi?”, a jednocześnie fabularnie idzie to do przodu i ogląda się dobrze. Może pora z tym skończyć na pewno znajdzie zagorzałych przeciwników, ale moim zdaniem warto przekonać się na własne oczy, bo może akurat nas zachwyci. Dla mnie to bardzo dobry film, a wytłumaczenie całości faktycznie ma sens (chociaż podczas seansu myślałam, że główna myśl filmu dotyczy czegoś zupełnie innego). Dodatkowo, świetnie zagrany, cudowne zdjęcia i montaż.


Oprócz tego obejrzałam:

  • Żółty szalik (2000) – scenariusz napisany przez Pilcha, historia nałogu. Warto zobaczyć dla Gajosa, który niesie ten film. No i cudowna Szaflarska.
  • Ponette (1996) – zdecydowanie najlepszy przykład tego, jak dzieci potrafią grać. Temat ciężki, bo próba pogodzenia się małej dziewczynki ze śmiercią matki. Dzieci są w centrum historii i niesamowicie zaskakują, szczególnie odtwórczyni głównej roli.
  • Generał della Rovere (1959) – klasyka w wydaniu Roberta Rosselliniego. Przyznaję, że początek mnie trochę nużył, ale później się rozkręca i finalnie to kawał dobrego kina.
  • American Honey (2016) – świetnie sprawdza się przedstawienie różnic społecznych w Stanach, przepaści miedzy różnymi grupami ekonomicznymi. Bardzo dobre role aktorskie, sprawny montaż i dobra muza. Ale za długi.
  • Nigdy nie będę twoja (2007) – przyznaję, że skusiły mnie Saoirse Ronan (bardzo dobra rola) i Michelle Pfeiffer w roli głównej. Niestety, tego typu kino zupełnie nie jest dla mnie, wymęczyłam się okrutnie.
  • Midsommar (2019) – spodziewałam się czegoś lepszego. Nie znam się na horrorach, ale doceniam to pójście w inną stronę, wiele strasznych momentów ma miejsce w środku dnia. Strona techniczna filmu to majstersztyk, zdjęcia magiczne, a aktorsko miazga (Florence!!). Przyznaję, że części filmu nie widziałam, bo zakrywałam oczy (jestem przewrażliwiona, wiem).
  • Cienka, czerwona linia (1998) – chyba wystarczy napisać, że to typowy Malick. Także mamy tutaj piękne zdjęcia, długie ujęcia natury bądź twarzy aktorów, głos z offu, filozoficzne rozkminy, ale jednocześnie trzeba zaznaczyć, że to jeden z bardziej przystępnych filmów reżysera. Jak dla mnie piękny – standardowo, jak na fankę Malicka przystało!
  • Rzeka tajemnic (2003) – dobry thriller, wydaje mi się, że jakbym go obejrzała kilka lat temu to byłabym wręcz zachwycona, teraz ciężej mnie zadowolić. Klimacik jest, aktorsko bardzo dobry, trochę tajemnicy z przeszłości i brutalna zbrodnia. Dla fanów gatunku zdecydowanie film obowiązkowy.

A Wy, co ciekawego oglądaliście w styczniu?

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz

Szukaj w tym blogu

Szablon dla Bloggera stworzony przez Blokotka