niedziela, 23 stycznia 2022

W sześciu punktach o twórczości Jakuba Małeckiego + ranking najlepszych książek autora

Moja przygoda z prozą Jakuba Małeckiego zaczęła się w 2016 roku, za sprawą powieści Dygot. To książka o której w świecie polskiej literatury było naprawdę głośno. Kolejna, wydana rok później to zbiór opowiadań Ślady, który doczekał się nominacji do Nagrody Nike. W tamtym czasie rzadko sięgałam po polską literaturę, szczególnie tę współczesną, ale pomyślałam, że dam Dygotowi szansę. Nie spodziewałam się, że zostanę tak wierną fanką i z prozą autora zostanę na tak długo.

Ostatnio przeczytałam cztery książki Jakuba Małeckiego: Horyzont, Dżozef, Historie podniebne i Saturnina. Zamiast pisać o każdej osobną notkę pomyślałam, że może lepszym pomysłem będzie wpis, w którym bardziej ogólnie napiszę o jego twórczości. Mam nadzieję, że niektórych z Was przekonam do sięgnięcia po te powieści.

1. Wielu narratorów

Pierwszym elementem, wiążącym książki Jakuba Małeckiego, jest mnogość narratorów. Zazwyczaj w powieści opisuje wydarzenia z perspektywy kilku postaci. Mogą to być osoby związane romantyczną relacją (jak w Horyzoncie), mogą to to być członkowie rodziny (Saturnin) mogą to być obcy ludzie, których spotykamy na swojej drodze (Dżozef). Autor nie zamyka się zatem na historię opowiedzianą od punktu A do punktu B oczami jednego bohatera, a raczej stara się przedstawić różne spojrzenie na dany temat.  Łączy wątki poszczególnych osób, pokazując nam jak oni odczuwają daną sytuację, jak ona na nich wpływa. Siła stylu autora tkwi w tym, jak potrafi zarysować w rzeczywisty sposób życie naszych przodków, którzy borykali się z podobnymi bolączkami, co współcześni bohaterowie, tylko w innych okolicznościach.

2. Tło wojenne

Po przeczytaniu kilku powieści zaczynamy zauważać, że wiele z historii jako czas akcji obejmuje lata wojny. To ciekawe, że autor młodego pokolenia decyduje się tak często wracać do tego tematu. W tym przypadku oczekujemy, że wykaże się odpowiednią ilością empatii i zrozumienia, jako że nie może odnieść się do swojego doświadczenia. Trzeba przyznać, że Jakub Małecki pisze o wojnie tak, że trudno mu cokolwiek zarzucić. Wybrał bowiem najlepszą możliwą drogę  wojna jest zawsze tłem, nigdy czymś, co napędza akcję. Skupienie poświęca elementom ludzkim, emocjom bohaterów i kameralnym sytuacjom, codziennym rozmowom, zostawiając w tyle napakowane sensacją sceny akcji i ważne wydarzenia z historii. Kiedy bohater wyrusza na wojnę to nie usłyszymy o skomplikowanych misjach, wojskowej hierarchii, patosie towarzyszącym oddaniu służby ojczyźnie, a raczej o trudnej codzienności.

3. Codzienność

Trochę się to już wiąże z tym, co napisałam wyżej. Małecki w swoich książkach skupia się na opisywaniu dnia powszedniego. Najważniejszy jest bohater i to, jaki wpływ ma na niego prosta czynność, do czego skłania ona jego myśli. Poznawanie przemyśleń postaci jest niesamowite i pozwala nam poczuć to, co czuje bohater. Liczne dialogi, które znajdziemy na kartach jego powieści zawsze brzmią autentycznie i po prostu widać, że autor jest świetnym obserwatorem.

4. Styl narracji

Dla mnie jedną z największych zalet prozy Małeckiego jest jego oszczędny styl narracji, bardzo bezpośredni, a zarazem sprawiający, że książki się po prostu pochłania. To spore osiągnięcie wywoływać uczucia u czytelnika, tak jakby nie były one wymuszone, a raczej były naturalnym efektem przedstawionych wydarzeń. Jakub Małecki pisze w sposób zwięzły, ale zarazem pełen przekazu, jego zdania składane są w sposób zaskakujący i sprawiają, że chcemy je zapisać, zapamiętać. Mówiąc o stylu autora warto również wspomnieć o często pojawiającej się klamrze, która wiąże ostatnie strony z pierwszymi.

5. Tematy

Każda książka Małeckiego porusza trochę inne tematy, ale są pewne wątki, które wskazują nam, gdzie leżą zainteresowania autora. Jego literatura wielokrotnie przypomni, że śmierć to nieodłączna część życia. Główny bohater prozy autora to człowiek-odludek, szukający swojego miejsca, czujący, że nie pasuje do życia, pełen kompleksów (w Horyzoncie Mariusz walczący z zespołem stresu pourazowego, w Saturninie sportowiec, któremu odebrano cel w życiu, Wiktor Łabędowicz z Dygotu naznaczony chorobą, żyjący w ciągłym strachu, otoczony nienawiścią sąsiadów). Często pojawia się powszechny wątek, dotyczący życia każdego z nas  potrzeba bliskości (niepewni Mariusz i Zuza z Horyzontu, którzy ciągną do siebie, nie wiedząc jak zrobić kolejny krok, w Saturninie historia matki i jej partnera, zapadającego się w sobie Witolda). Wielokrotnie mamy też do czynienia z osobami starszymi, w których życiu kryje się pewna tajemnica. Za sprawą młodych, głównych bohaterów czytelnik rusza w przeszłość, ścieżkami przodków, żeby ją rozwikłać (w Horyzoncie historia matki Zuzy, opowiadana przez jej babcię, w Saturninie wojenna historia dziadka, w Dżozefie opowieść Czwartego). Wszystkie te tematy często łączy realizm magiczny  wydarzenia opisywane są w sposób oniryczny, baśniowy, magia plącze się z rzeczywistością, zmusza bohaterów do konfrontacji ze swoimi lękami, miesza w ich codziennym życiu (w Dygocie mamy klątwy i przekleństwa, wiary w zabobony i czary, w Dżozefie już bardziej dosłownie  otoczenie powoli zatapiające się w czerni i upiorny kozioł obrazujący lęki bohatera).

6. Podsumowanie

Mimo że książki Jakuba Małeckiego są raczej krótkie, to przenosi w nich wiele prawdy o człowieku. Mówi o naszych lekach, obsesjach, kompleksach, o odrzutkach, którzy nie radzą sobie dobrze w społeczeństwie, czy to w przypadku powracającego z Afganistanu żołnierza czy chłopaka którego ojciec nigdy nie zwracał na niego uwagi. Pozostaje pytanie  co będzie dalej? Czy autor postanowi powielać pomysły, tworząc literaturę zadowalającą czy może zrobi krok naprzód i zaskoczy nas wszystkich nowym podejściem, może bardziej odważnym? Ja na pewno nadal będę jego karierę śledzić.

Personalny ranking

Moja topka książek Jakuba Małeckiego.

  1. Rdza
  2. Dygot
  3. Saturnin
  4. Ślady
  5. Horyzont
  6. Dżozef
  7. Historie podniebne
  8. Nikt nie idzie

Ciekawa jestem, które książki autora Wam najbardziej się podobały?

wtorek, 18 stycznia 2022

„Papuga Flauberta” Julian Barnes & „Nie w humorze” Fran Lebowitz – nietypowa biografia i felietony legendy Nowego Jorku

Papuga Flauberta
Julian Barnes

Gatunek: literatura piękna
Rok pierwszego wydania: 1984
Liczba stron: 270
Wydawnictwo: Świat książki

Książki to miejsce, gdzie wyjaśnia się różne rzeczy; w życiu tak nie jest. Nie dziwię się, że niektórzy wolą książki. Książki nadają sens życiu. Jedyny kłopot polega na tym, że nadają sens życiu innych ludzi, nigdy zaś twojemu.
 

Opis wydawcy

Przewrotna powieść, esej i przewodnik po meandrach ludzkiej, niedostępnej innym, duszy. Słynna biografia słynnego autora. Narratorem tej oryginalnej książki jest fikcyjny biograf Flauberta, Geoffrey Braithwaite, z zawodu lekarz. Próbuje poznać swego idola przez pryzmat jego stosunku do ludzi, zwierząt, czasów, w których żył. 


Moja recenzja

W urodzinowym prezencie od siostry otrzymałam książkę Papuga Flauberta i było to dla mnie zupełne zaskoczenie. Nic o tej powieści wcześniej nie słyszałam. Ba! Nie słyszałam nawet o samym autorze. Jedyne co wskazywało jakąś drogę w ciemności to nazwisko Flauberta w tytule. Ale dlaczego siostra pomyślała, że zainteresuje mnie biografia o powieściopisarzu, którego twórczości niemal w ogóle nie znam? Przecież czytałam tylko, i to dość niedawno, Panią Bovary. Okazuje się jednak, że wcale nie trzeba znać książek autora, bo w Papudze Flauberta chodzi o coś więcej niż poznanie szczegółów z życia tytułowej postaci.

Przyznaję się, że do książki miałam dwa podejścia. Najpierw czytałam wyrywkami, po kilka stron i tak doszłam gdzieś do połowy, po czym odłożyłam ją na jakiś czas. Doceniałam kilka pomysłów, ale wtedy lektura mnie nie porwała. Kiedy postanowiłam wrócić stwierdziłam, że muszę zacząć od początku. I to była świetna decyzja, bo czytelnik wypoczęty znajdzie w powieści magię, jaka towarzyszy dobrej literaturze.

Niech nie zwiedzie nikogo tytuł i opis, Papudze Flauberta bardzo daleko do typowej biografii. To zupełnie nowatorski sposób pisania o twórczości znanej postaci. Barnes wykorzystuje nietuzinkowe pomysły – czasami skupia się na szczególe z życia Flauberta, czasami odpływa w dalekie rejony, wciąż dzieląc się z czytelnikiem przemyśleniami na tematy związane z literaturą, czasami wymyśla też ciekawe formy rozdziałów. Przede wszystkim umiejętnie miesza fikcję literacką z elementami biografii, tworząc jakiś nowy, hybrydowy gatunek. Narratorem całości jest fikcyjna postać, która szuka informacji potrzebnych do napisania książki o Flaubercie i możemy przyjąć, że to takie alter-ego Barnesa. Niektóre rozdziały opisują zmagania towarzyszące próbie znalezienia materiałów do biografii, co prowadzi do intrygujących zagadnień. Nasuwa mi się przykład, który został ze mną na dłużej, czyli taki dylemat moralny narratora dotyczący prawa do buszowania w prywatnej korespondencji zmarłego autora, w przypadku kiedy on nie wyraził na to zgody.

W kwestii formy jest tutaj bardzo różnorodnie. Oprócz takiego kręgosłupa historii, którym jest wątek autora biografii, mamy na przykład rozdział napisany z perspektywy miłości Flauberta, stworzony na podstawie ich korespondencji, będący pysznym kawałkiem literatury. Mamy też rozdział, w którym wypisane są kolejno wydarzenia z przeszłości francuskiego powieściopisarza, każde oznaczone datą i krótką notką – taki przykład biogramu. Jest on dość nietypowy, ponieważ przez epizody z życia autora przejdziemy trzykrotnie i zobaczymy jak różnie można o tych samych okresach mówić, w zależności od przyjętego nastawienia. Znajdziemy w książce też ciekawe spostrzeżenia na temat krytyków, którzy wyłapali niekonsekwencję w prozie Flauberta w sprawie oczu Emmy Bovary, których kolor zmienia się w powieści kilkukrotnie. Świetnie o tym Barnes pisze, rozkłada na wiele czynników, wspomina chociażby ile implikacji niesie za sobą, wydawałoby się, że nieskomplikowany, wybór koloru oczu głównej bohaterki książki.

Papuga Flauberta to wspaniała literatura i jestem szczęśliwa, że udało mi się z nią zapoznać. Mało się o niej mówi, a warto po nią sięgnąć. Dodatkowo, przygoda z tą lekturą udowodniła mi, że moment w jakim czytamy daną książkę ma znaczenie. (9/10)

Nie w humorze
Fran Lebowitz

Gatunek: zbiór felietonów
Rok pierwszego wydania: 1994
Liczba stron: 352
Wydawnictwo: Znak

Pomyśl, zanim coś powiesz. Poczytaj, zanim coś pomyślisz.
 

Opis wydawcy

Lebowitz bierze na celownik swojego ciętego humoru wszystko – od dzieci ("rzadko dysponują sensowną gotówką, którą można by od nich pożyczyć") przez rozmowy o seksie („gdyby twoje fantazje erotyczne kogoś interesowały, już dawno nie byłyby fantazjami") po nowojorskich kamieniczników ("świętym obowiązkiem każdego kamienicznika jest utrzymywanie w budynku odpowiedniej liczby karaluchów").


Moja recenzja

Postać Fran Lebowitz poznałam dzięki serialowi Fran Lebowitz: Udawaj, że to miasto, o którym z pełnym uwielbieniem pisałam tutaj. Wtedy jej postać zrobiła na mnie ogromne wrażenie, charyzmatyczna, z ciętym językiem i wieloma błyskotliwymi przemyśleniami. Przede wszystkim podziwiam jej umiejętność operowania słowem i odwagę w wypowiadaniu się na temat otaczających nas zjawisk, czasami w dość kontrowersyjny sposób.

Książka Nie w humorze to zbiór felietonów, w których Fran Lebowitz robi to, co potrafi najlepiej – opisuje otaczającą ją rzeczywistość w satyryczny sposób. I trzeba przyznać, że Lebowitz potrafi wyciągnąć ciekawe wnioski i zapisywać swoje myśli w humorystyczny sposób, który zmusza czytelnika do docenienia jej pisarskich umiejętności. Jednak, jeżeli porównać autorkę książki do bohaterki serialu w reżyserii Scorsese to o wiele ciekawiej spędzało się czas z tą ekranową wersją.

Wydaje mi się, że może to być problem z tłumaczeniem, które musiało być w tym przypadku ciężką harówką. U Fran Lebowitz wszystko krąży wokół Nowego Jorku, obyczajów tam panujących i wiele z żartów mogłoby być niezrozumiałych dla polskiego czytelnika. Tłumacz w notce z książki wyjaśnia, że sporo elementów musiał zupełnie zmienić, żeby zatrzymać sens i sprawić, że będziemy w stanie wyłapać żart. Wydaje mi się, że tu mógł tkwić problem, bo w końcu żarty mają to do siebie, że użyte słowa bądź konkretne porównania mają kluczowe znaczenie. Dlatego właśnie, Nie w humorze wypada w moim odczuciu o wiele słabiej niż Udawaj, że to miasto. Kilka felietonów jest świetnych, docenić można obserwacje i żart Lebowitz, ale równocześnie wiele tekstów czyta się po prostu bez emocji. Dlatego, jeżeli macie chwilę i chcecie poznać tę charyzmatyczną kobietę oraz jej światopogląd to polecam zacząć od serialu. (6/10)

niedziela, 9 stycznia 2022

Filmy końcówki roku, czyli w przygotowaniu na sezon nagród

Licorice Pizza (2021), reż. Paul Thomas Anderson

Uwielbiam kino Paula Thomasa Andersona i z każdym kolejnym filmem tylko utwierdzam się w przekonaniu, że to jeden z najlepszych współczesnych reżyserów. Kompletnie się zakochałam w jego poprzednim tytule, Nić widmo, a Licorice Pizza – choć utrzymany jest w zupełnie innym stylu  ponownie mnie oczarował.

Szczenięce zauroczenie dorastających w Los Angeles Alany i Gary’ego rozwija się na tle wielkich przemian kulturowych czasu wolnej miłości. *

Jeżeli można określić co czyni dobrego reżysera, to chyba fakt, że niezależnie od tematu jego film zawsze do mnie trafia. Tym razem przenosimy się w czasie do Los Angeles lat 70tych, gdzie obserwujemy rozkwit pewnej znajomości. W rolach głównych dwójka debiutantów  charyzmatyczna Alana Haim i Cooper Hoffman, syn Phillipa Seymoura, który często u reżysera grywał. Casting okazał się strzałem w dziesiątkę, młodzi są naturalni i niosą ten film z lekkością godną pozazdroszczenia. Co ciekawe sporo głośnych nazwisk pojawiło się w obsadzie, ale są to raczej krótkie epizody. Czystą frajdą jest oglądanie scen, w których Sean Penn gra słynnego aktora filmów akcji, a Bradley Cooper partnera Barbary Streisand  Jona Petersa. Film to prawdziwy majstersztyk sztuki reżyserskiej, nie ma tutaj ani chwili na nudę, każda scena jest tak nakręcona, że nie można oderwać od niej wzroku. Moment, w którym dwójka głównych bohaterów leży na łóżku wodnym jest przepełniona erotyzmem, chociaż tak naprawdę nic w niej się nie dzieje (fotos wrzucony powyżej właśnie z niej pochodzi). Zdjęcia są cudowne (reżyser jest ich współautorem), muzyka energetyzująca, miszmasz gatunkowy sprawdza się świetnie (scena ze zjeżdżającą ciężarówką to przykład mocnego kina akcji). Po prostu kolejne cudeńko spod rąk Andersona, które wpadnie na listę najlepszych filmów z gatunku coming of age, czyli filmów o dorastaniu.

Tick, Tick... Boom! (2021), reż Lin-Manuel Miranda

Na początek małe wyznanie: uwielbiam Rent. To musical, który udało mi się obejrzeć dawno temu w telewizji, w wersji scenicznej i absolutnie podbił moje musicalowe serce. Później nadrobiłam film i chociaż nie jest to poziom teatralnej adaptacji to i tak sprawił mi całą masę przyjemności. A siadając do Tick, Tick... Boom! nawet nie wiedziałam, że to historia Jonathana Larsona, czyli autora Rent.

Dobiegający trzydziestki, obiecujący kompozytor teatralny próbuje pogodzić miłość i przyjaźń z presją stworzenia czegoś wielkiego, zanim skończy mu się czas. *

Lin-Manuel Miranda „umie w musicale” i trudno temu zaprzeczyć. Ten film to czysta frajda dla fanów gatunku. Unosi się nad nim duch Larsona, to znowu historia o artystach, ludziach z marginesu, którzy chcą się wybić, ale muszą radzić sobie z codziennymi trudnościami. Wspaniale sprawdziło się tutaj podzielenie historii na śledzenie życia Larsona i scenicznego przedstawienia Tick, Tick... Boom!. Przede wszystkim błyszczy tutaj Andrew Garfield, którego do tej pory jakoś nie doceniałam. Tym razem trudno nie zauważyć, że ma chłopak talent sceniczny i od teraz marzę o zobaczeniu go na deskach (może w ramach National Theatre online i Aniołów w Ameryce to się nawet uda). Finalnie, ten film to kompletnie moja bajka, jest w nim to, co w musicalach kocham najmocniej, świetna muzyka, piękne popisy aktorskie, poruszone są ważne tematy, a całość pozostaje mocno rozrywkowa, a dodatkowo pokazuje nam spory kawałek historii musicalu. A Lin-Manuel Miranda wrzucił tutaj tyle smaczków dla fanów teatru muzycznego, że ciężko wszystkie je wyłapać. Na szczęście z pomocą przychodzą wtedy analizy na YouTube. Świetna rozrywka, film oddający ducha Larsona w najlepszy możliwy sposób. Ale z zastrzeżeniem, że to tytuł przede wszystkim dla fanów gatunku musicalu.

Psie pazury (2021), reż. Jane Campion

Zawsze kiedy zasiadam do oglądania filmu i widzę, że w polu gatunku ma wpisane: „western” to zastanawiam się dlaczego ja to sobie robię. Wydaje się, że to grupa bardzo daleka od mojego filmowego gustu. Jednak niejednokrotnie reżyserowie udowodnili mi, że można z nielubianego motywu/gatunku stworzyć coś niesamowitego. I Jane Campion do tego grona należy.

Dwaj bracia, właściciele dużego rancza w Montanie, stają przeciwko sobie, gdy George żeni się potajemnie z miejscową wdową. *

Nie potrzebowałam dużo czasu, żeby się w tym filmie zakochać. Wystarczyło kilka pierwszych scen, przemyślanych ujęć, szybko zbudowanej atmosfery i spojrzenie na Benedicta Cumberbatcha. Jeszcze niedawno oglądałam jak się świetnie bawi w roli Doctora Strange'a, a tutaj pokazuje się z zupełnie innej strony, stapiając się z graną przez siebie postacią. To zupełnie brawurowa rola, której siła tkwi w detalach  takie lubię najbardziej. Jednak Psie pazury to nie tylko świetny Benedict. Każdy aktor staje na wysokości zadania, wszyscy pracują na wspólny cel, oprócz Cumberbatcha błyszczą: Kirsten Dunst, Jesse Plemons i Kodi Smith-McPhee na drugim planie. Wspaniale sprawdza się ta opowieść o toksycznej męskości, szczególnie w połączeniu z gatunkiem westernu, który przywodzi na myśl raczej konkretne stereotypy, jeżeli chodzi o głowę rodziny na ranczu. Klimat gęstnieje z minuty na minutę, tempo akcji jest raczej powolne, ale jeżeli widz da się wciągnąć to czeka go prawdziwa uczta. 

 Nie patrz w górę (2021), reż. Adam McKay

Najnowszy film McKaya pojawił się na platformie Netflix w wigilię Bożego Narodzenia i narobił sporo szumu w Internecie. Bardzo dużo osób go obejrzało i szybko wyłoniły się dwa obozy: ludzi zachwyconych i rozczarowanych.

Dwójka astronomów wyrusza w tournée po mediach, aby ostrzec ludzkość przed zmierzającą w stronę Ziemi zabójczą kometą. *

Ja w tym przypadku płynę trochę pod prąd, bo jestem gdzieś pośrodku. Film od początku zarysowuje wybraną formę całości, tak żebyśmy wiedzieli, że mamy do czynienia z satyrą. Rzuca się w oczy przede wszystkim dziwna gra aktorów, którzy mniej tutaj próbują wejść w głowę granej postaci, a bardziej bawią się swoim bohaterem i pewnymi stereotypami. W przypadku scenariusza również jesteśmy świadkami wielu pokręconych scen, które mają na celu podbić satyryczny wydźwięk filmu. McKay porusza kwestie, które są nam teraz bardzo bliskie  ogłupianie przez telewizję, nieumiejętność działania polityków, brak wiary w odkrycia naukowców  dlatego właśnie spotyka się z dużym szumem medialnym. Wydaje mi się, że skupienie się na tej tematyce było dobrym posunięciem i do wielu osób film ma szansę trafić. Samo wykonanie w wersji McKaya już mi mniej podeszło, coś się w tej satyrze rozjechało, była często zbyt dosłowna. Seans wspominam zatem dobrze, ale jednak nie podzielam zachwytów niektórych.

Spider-Man: No way home (2021), reż. Jon Watts

Spider-Man to pierwszy superbohater, który podbił moje serce. Pamiętam, że zawsze kiedy wersja z Tobey'em pojawiała się w telewizji to przykuwałam się do ekranu i śledziłam poczynania pajęczego bohatera. Spoilery do najnowszej części przygód Petera Parkera wskazywały na to, że będzie to prawdziwa uczta dla fanów i dokładnie tak było.

Kiedy cały świat dowiaduje się, że pod maską Spider Mana skrywa się Peter Parker, superbohater decyduje się zwrócić o pomoc do Doktora Strange'a. *

Oglądanie filmu Spider-Man: No way home było cudownym doświadczeniem. Dawno nie przeżyłam takich emocji w kinie. Przez cały seans mieszały się wybuchy oklasków, westchnień, uśmiechów i płaczu. I wydaje mi się, że takie uczucia można wzbudzić jedynie w fanie serii, to coś, czego nie sprawił sam nowy film, a raczej wszystkie poprzedzające go tytuły. Najnowszą odsłonę przygód człowieka pająka warto docenić za wiele elementów, bo fajnie radzi sobie z rozwojem postaci Parkera, nie zapomina o towarzyszących mu przyjaciołach, ale samo wprowadzanie postaci z przeszłości było dość toporne. Nie zmienia to faktu, że wzbudzało we mnie same pozytywne emocje. Zatem należy zrozumieć, że w przypadku tego filmu trudno jest mi oddzielić warstwę czysto filmową od fanowskiej pożywki, której mi dostarczył. Dlatego na wady trochę przymykam oko i będę wspominać ten seans z uśmiechem na ustach. A Dafoe i Molina to mistrzowie.


Oprócz tego:

West Side Story, reż. Steven Spielberg  wyszło w porządku, reżyser postarał się, żeby było kolorowo, choreografia robi wrażenie. To jednak wciąż historia oparta na Romeo i Julii, w którą trochę trudno uwierzyć, trzeba zatem przymknąć na niektóre rzeczy oko. Cudowna Anita i Riff, świetny pomysł na wprowadzenie postaci granej przez Ritę Moreno. Ścieżkę dźwiękową maltretuję.

- King Richard, reż. Reinaldo Marcus Green  to film, który chciałam zobaczyć ze względu na zachwyty nad Willem Smithem w roli tytułowej. Mnie nie porwał, główna postać odpychająca. Najmocniejsze sceny to te sportowe z udziałem młodej Venus i Sereny Williams, aktorki radzą sobie tutaj świetnie. Ogólnie, mocno średni.

* wszystkie opisy pochodzą z portalu filmweb.pl

poniedziałek, 3 stycznia 2022

„Rytm Wojny” i „Odprysk Świtu” Brandon Sanderson – rozwój uniwersum cosmere i epicka zabawa

Rytm Wojny + Odprysk Świtu
Brandon Sanderson

Gatunek: fantastyka
Rok pierwszego wydania: 2021
Liczba stron: 656 + 720 + 176
Wydawnictwo: MAG

- Nie zawsze postrzegamy siłę we właściwy sposób. Na przykład kto jest lepszym pływakiem? Marynarz, który tonie... w koścu poddaje się prądom po wielu godzinach walki.. .czy skryba, która nigdy nie weszła do wody? (...) Nie umiem tego dobrze wyjaśnić. Ja po prostu... nie sądzę, by Shallan była tak słaba, jak mówisz. Widzisz, słabość nie czyni nikogo słabym. Wręcz przeciwnie.

Opis wydawcy

W opanowanym przez pieśniarzy i Stopionych Urithiru Kaladin i Navani walczą o ocalenie Rodzeństwa, sprena wieży, przed całkowitym zepsuciem. Upadek wieży, stanowiącej główny punkt przerzutowy dla wojsk koalicji monarchów, oznaczałby katastrofę i ostateczne zwycięstwo sił Odium. Aby osiągnąć swój cel, Navani decyduje się na niebezpieczną grę z Raboniel, Stopioną zwaną niegdyś nie bez powodu Panią Bólu.


Moja recenzja

Brandon Sanderson to nazwisko, które na tej stronie pojawiło się już wielokrotnie. Na pewno mogę się zaliczyć do fanów jego twórczości, przeczytałam większość dostępnych na rynku książek, a resztę mam w planach. Zdarzały się pewne rozczarowania, chociażby w przypadku komiksu Biały piasek, ale niezmiennie do powieści Sandersona wracam. Śledzę również rozwój cosmere, czyli uniwersum, w którym mają miejsce wydarzenia z niektórych jego serii.

Uwielbienie fanów autor zyskał dzięki temu w jaki sposób kreuje światy przedstawione, ile uwagi poświęca detalom i jak różnorodnych tworzy bohaterów. Nie należy zapominać, że za każdym razem wprowadzony system magii jest zupełnie oryginalnym pomysłem, który w tym świecie ma mocne podstawy i rozpisany jest w zrozumiały sposób. Najlepsze jest jednak to, czego doświadczamy w przypadku takich kontynuacji jak Rytm Wojny  elementy różnych światów, należących do cosmere zaczynają się zazębiać, a fani wyłapując kolejną taką niespodziankę czują jak serce zaczyna im mocniej bić. To jest porównywalne z tym, co stworzył Marvel  kiedy słyszymy w jednym tomie o postaci czy przedmiocie z innej serii to potrafi to wzbudzić czysty zachwyt fana. Nawet sobie nie wyobrażam co by było, gdyby Sanderson napisał coś w stylu Avengersów, gdzie wszystkie te postacie się spotykają, żeby walczyć ramię w ramię z Thanosem w wersji cosmere. 

Przejdźmy jednak do meritum, bo na razie ogólnie zachwycam się nad twórczością Sandersona, a wpis miał być poświęcony konkretnym tytułom. Najpierw nowelka ze świata Archiwum Burzowego Światła, czyli Odprysk Świtu. Króciutka historia, ale niezwykle wciągająca, to idealny przykład literatury przygodowej. Główna bohaterka wyrusza w morską podróż w celu odkrycia tajemnic wyspy. Dodatkowo wiąże się z tym jej osobista misja, w której chce pomóc towarzyszącemu jej skowrończykowi. Czysta przyjemność z czytania, która zaostrza apetyt na Rytm Wojny.

źródło

Właściwie o podstawach, czyli świecie Rosharu, o postaciach i pomysłach pisałam już we wpisach dotyczących poprzednich tomów. To, czym Rytm Wojny różni się od poprzedniczek jest próg wejścia w historię. Dotychczas dostaliśmy trzy tomy, po tysiąc stron każdy, w których Sanderson malował nam obraz tego świata. Przy każdym powrocie czytelnik potrzebował czasu na przypomnienie sobie tła wydarzeń i wciągnięcie się w fabułę. W Rytmie Wojny wpadłam w wir historii niemal od razu. Może faktycznie była to zasługa poprzedzającej lektury Odprysku Świtu, a może ta część ma jednak mocniejsze rozpoczęcie. Ważne jest to, że od razu wróciły wszystkie emocje związane z Rosharem.

W pisaniu o kontynuacjach zawsze jest taki problem, że niewiele osób jednak te wpisy czyta. Bo człowiek, który nie zna poprzednich tomów raczej nie interesuje się wrażeniami z czwartej serii. Jednak nie omieszkam trochę się w wydarzenia najnowszej części zagłębić. Przede wszystkim, jestem zachwycona rozwojem postaci Navani. Królowa do tej pory pokazywała się jako silna bohaterka, której nie moglibyśmy zarzucić braku charyzmy, ale to dopiero w Rytmie Wojny możemy przebywać z nią dłużej. Navani wspaniale sprawdza się jako postać prowadząca wątek naukowy i rozwoju maszyn, w oparciu o działanie fabriali. I to właśnie tutaj wielokrotnie serce biło mocniej na wzmianki o właściwościach metali (od razu kojarzy się ze światem Scandrial z serii Z mgły zrodzony), a tajemniczy piasek przypomina o komiksie od Sandersona. Same wynalazki i droga do ich wytworzenia nie nudziła ani na chwilę, a połączenie dźwięków ze światłem to kolejny wspaniały pomysł autora. Wątek współpracy Pieśniarzy przy badaniach, a konkretnie Raboniel też sprawdził się świetnie.

Wielu z lubianych przez nas bohaterów dostało satysfakcjonujące rozwinięcie swojej historii. W końcu odkrywamy karty z przeszłości Shallan, Adolin próbuje udowodnić swoją wartość w wojnie, a Kaladin boryka się z bitewną traumą i utratą towarzyszy. Z tej trójki to Kaladin otrzymuje najwięcej czasu i trzeba przyznać, że wyrósł na najlepszego bohatera tej serii, a ukazywanie jego słabości tylko procentuje w większej sympatii czytelników. Doceniam też fragment związany z leczeniem umysłu, które ewidentnie w świecie Rosharu kuleje. Temat ważny, a Sanderson tworzy z niego kolejny ciekawy wątek.

Trudno tutaj napisać o wszystkim, co w Rytmie Wojny działa. Wystarczy chyba stwierdzenie, że ponownie Sanderson potwierdza, że Archiwum Burzowego Światła to jego najlepszy cykl. Rozwój kolejnych postaci, wybór na wysunięcie do poziomu głównych bohaterów Venli czy Navani, chociaż wydawał mi się dyskusyjny, to okazał się strzałem w dziesiątkę. A przenikanie różnych elementów z cosmere sprawia, że czytanie to dodatkowo czysto fanowska frajda. Nie wierzę, że tylko jeden tom nas dzieli od zakończenia pierwszej fazy (ABŚ jest zaplanowane na dziesięć tomów, z czego pierwszych pięć ma miejsce w jednej erze, a kolejne pięć w drugiej). Ja już nie mogę się doczekać.

Szukaj w tym blogu

Szablon dla Bloggera stworzony przez Blokotka