Licorice Pizza (2021), reż. Paul Thomas Anderson
Uwielbiam kino Paula Thomasa Andersona i z każdym kolejnym filmem tylko utwierdzam się w przekonaniu, że to jeden z najlepszych współczesnych reżyserów. Kompletnie się zakochałam w jego poprzednim tytule, Nić widmo, a Licorice Pizza – choć utrzymany jest w zupełnie innym stylu – ponownie mnie oczarował.
Szczenięce zauroczenie dorastających w Los Angeles Alany i Gary’ego rozwija się na tle wielkich przemian kulturowych czasu wolnej miłości. *
Jeżeli można określić co czyni dobrego reżysera, to chyba fakt, że niezależnie od tematu jego film zawsze do mnie trafia. Tym razem przenosimy się w czasie do Los Angeles lat 70tych, gdzie obserwujemy rozkwit pewnej znajomości. W rolach głównych dwójka debiutantów – charyzmatyczna Alana Haim i Cooper Hoffman, syn Phillipa Seymoura, który często u reżysera grywał. Casting okazał się strzałem w dziesiątkę, młodzi są naturalni i niosą ten film z lekkością godną pozazdroszczenia. Co ciekawe sporo głośnych nazwisk pojawiło się w obsadzie, ale są to raczej krótkie epizody. Czystą frajdą jest oglądanie scen, w których Sean Penn gra słynnego aktora filmów akcji, a Bradley Cooper partnera Barbary Streisand – Jona Petersa. Film to prawdziwy majstersztyk sztuki reżyserskiej, nie ma tutaj ani chwili na nudę, każda scena jest tak nakręcona, że nie można oderwać od niej wzroku. Moment, w którym dwójka głównych bohaterów leży na łóżku wodnym jest przepełniona erotyzmem, chociaż tak naprawdę nic w niej się nie dzieje (fotos wrzucony powyżej właśnie z niej pochodzi). Zdjęcia są cudowne (reżyser jest ich współautorem), muzyka energetyzująca, miszmasz gatunkowy sprawdza się świetnie (scena ze zjeżdżającą ciężarówką to przykład mocnego kina akcji). Po prostu kolejne cudeńko spod rąk Andersona, które wpadnie na listę najlepszych filmów z gatunku coming of age, czyli filmów o dorastaniu.
Tick, Tick... Boom! (2021), reż Lin-Manuel Miranda
Na początek małe wyznanie: uwielbiam Rent. To musical, który udało mi się obejrzeć dawno temu w telewizji, w wersji scenicznej i absolutnie podbił moje musicalowe serce. Później nadrobiłam film i chociaż nie jest to poziom teatralnej adaptacji to i tak sprawił mi całą masę przyjemności. A siadając do Tick, Tick... Boom! nawet nie wiedziałam, że to historia Jonathana Larsona, czyli autora Rent.
Dobiegający trzydziestki, obiecujący kompozytor teatralny próbuje pogodzić miłość i przyjaźń z presją stworzenia czegoś wielkiego, zanim skończy mu się czas. *
Lin-Manuel Miranda „umie w musicale” i trudno temu zaprzeczyć. Ten film to czysta frajda dla fanów gatunku. Unosi się nad nim duch Larsona, to znowu historia o artystach, ludziach z marginesu, którzy chcą się wybić, ale muszą radzić sobie z codziennymi trudnościami. Wspaniale sprawdziło się tutaj podzielenie historii na śledzenie życia Larsona i scenicznego przedstawienia Tick, Tick... Boom!. Przede wszystkim błyszczy tutaj Andrew Garfield, którego do tej pory jakoś nie doceniałam. Tym razem trudno nie zauważyć, że ma chłopak talent sceniczny i od teraz marzę o zobaczeniu go na deskach (może w ramach National Theatre online i Aniołów w Ameryce to się nawet uda). Finalnie, ten film to kompletnie moja bajka, jest w nim to, co w musicalach kocham najmocniej, świetna muzyka, piękne popisy aktorskie, poruszone są ważne tematy, a całość pozostaje mocno rozrywkowa, a dodatkowo pokazuje nam spory kawałek historii musicalu. A Lin-Manuel Miranda wrzucił tutaj tyle smaczków dla fanów teatru muzycznego, że ciężko wszystkie je wyłapać. Na szczęście z pomocą przychodzą wtedy analizy na YouTube. Świetna rozrywka, film oddający ducha Larsona w najlepszy możliwy sposób. Ale z zastrzeżeniem, że to tytuł przede wszystkim dla fanów gatunku musicalu.
Psie pazury (2021), reż. Jane Campion
Zawsze kiedy zasiadam do oglądania filmu i widzę, że w polu gatunku ma wpisane: „western” to zastanawiam się dlaczego ja to sobie robię. Wydaje się, że to grupa bardzo daleka od mojego filmowego gustu. Jednak niejednokrotnie reżyserowie udowodnili mi, że można z nielubianego motywu/gatunku stworzyć coś niesamowitego. I Jane Campion do tego grona należy.
Dwaj bracia, właściciele dużego rancza w Montanie, stają przeciwko sobie, gdy George żeni się potajemnie z miejscową wdową. *
Nie potrzebowałam dużo czasu, żeby się w tym filmie zakochać. Wystarczyło kilka pierwszych scen, przemyślanych ujęć, szybko zbudowanej atmosfery i spojrzenie na Benedicta Cumberbatcha. Jeszcze niedawno oglądałam jak się świetnie bawi w roli Doctora Strange'a, a tutaj pokazuje się z zupełnie innej strony, stapiając się z graną przez siebie postacią. To zupełnie brawurowa rola, której siła tkwi w detalach – takie lubię najbardziej. Jednak Psie pazury to nie tylko świetny Benedict. Każdy aktor staje na wysokości zadania, wszyscy pracują na wspólny cel, oprócz Cumberbatcha błyszczą: Kirsten Dunst, Jesse Plemons i Kodi Smith-McPhee na drugim planie. Wspaniale sprawdza się ta opowieść o toksycznej męskości, szczególnie w połączeniu z gatunkiem westernu, który przywodzi na myśl raczej konkretne stereotypy, jeżeli chodzi o głowę rodziny na ranczu. Klimat gęstnieje z minuty na minutę, tempo akcji jest raczej powolne, ale jeżeli widz da się wciągnąć to czeka go prawdziwa uczta.
Nie patrz w górę (2021), reż. Adam McKay
Najnowszy film McKaya pojawił się na platformie Netflix w wigilię Bożego Narodzenia i narobił sporo szumu w Internecie. Bardzo dużo osób go obejrzało i szybko wyłoniły się dwa obozy: ludzi zachwyconych i rozczarowanych.
Dwójka astronomów wyrusza w tournée po mediach, aby ostrzec ludzkość przed zmierzającą w stronę Ziemi zabójczą kometą. *
Ja w tym przypadku płynę trochę pod prąd, bo jestem gdzieś pośrodku. Film od początku zarysowuje wybraną formę całości, tak żebyśmy wiedzieli, że mamy do czynienia z satyrą. Rzuca się w oczy przede wszystkim dziwna gra aktorów, którzy mniej tutaj próbują wejść w głowę granej postaci, a bardziej bawią się swoim bohaterem i pewnymi stereotypami. W przypadku scenariusza również jesteśmy świadkami wielu pokręconych scen, które mają na celu podbić satyryczny wydźwięk filmu. McKay porusza kwestie, które są nam teraz bardzo bliskie – ogłupianie przez telewizję, nieumiejętność działania polityków, brak wiary w odkrycia naukowców – dlatego właśnie spotyka się z dużym szumem medialnym. Wydaje mi się, że skupienie się na tej tematyce było dobrym posunięciem i do wielu osób film ma szansę trafić. Samo wykonanie w wersji McKaya już mi mniej podeszło, coś się w tej satyrze rozjechało, była często zbyt dosłowna. Seans wspominam zatem dobrze, ale jednak nie podzielam zachwytów niektórych.
Spider-Man: No way home (2021), reż. Jon Watts
Spider-Man to pierwszy superbohater, który podbił moje serce. Pamiętam, że zawsze kiedy wersja z Tobey'em pojawiała się w telewizji to przykuwałam się do ekranu i śledziłam poczynania pajęczego bohatera. Spoilery do najnowszej części przygód Petera Parkera wskazywały na to, że będzie to prawdziwa uczta dla fanów i dokładnie tak było.
Kiedy cały świat dowiaduje się, że pod maską Spider Mana skrywa się Peter Parker, superbohater decyduje się zwrócić o pomoc do Doktora Strange'a. *
Oglądanie filmu Spider-Man: No way home było cudownym doświadczeniem. Dawno nie przeżyłam takich emocji w kinie. Przez cały seans mieszały się wybuchy oklasków, westchnień, uśmiechów i płaczu. I wydaje mi się, że takie uczucia można wzbudzić jedynie w fanie serii, to coś, czego nie sprawił sam nowy film, a raczej wszystkie poprzedzające go tytuły. Najnowszą odsłonę przygód człowieka pająka warto docenić za wiele elementów, bo fajnie radzi sobie z rozwojem postaci Parkera, nie zapomina o towarzyszących mu przyjaciołach, ale samo wprowadzanie postaci z przeszłości było dość toporne. Nie zmienia to faktu, że wzbudzało we mnie same pozytywne emocje. Zatem należy zrozumieć, że w przypadku tego filmu trudno jest mi oddzielić warstwę czysto filmową od fanowskiej pożywki, której mi dostarczył. Dlatego na wady trochę przymykam oko i będę wspominać ten seans z uśmiechem na ustach. A Dafoe i Molina to mistrzowie.
Oprócz tego:
- West Side Story, reż. Steven Spielberg – wyszło w porządku, reżyser postarał się, żeby było kolorowo, choreografia robi wrażenie. To jednak wciąż historia oparta na Romeo i Julii, w którą trochę trudno uwierzyć, trzeba zatem przymknąć na niektóre rzeczy oko. Cudowna Anita i Riff, świetny pomysł na wprowadzenie postaci granej przez Ritę Moreno. Ścieżkę dźwiękową maltretuję.
- King Richard, reż. Reinaldo Marcus Green – to film, który chciałam zobaczyć ze względu na zachwyty nad Willem Smithem w roli tytułowej. Mnie nie porwał, główna postać odpychająca. Najmocniejsze sceny to te sportowe z udziałem młodej Venus i Sereny Williams, aktorki radzą sobie tutaj świetnie. Ogólnie, mocno średni.
* wszystkie opisy pochodzą z portalu filmweb.pl
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz