niedziela, 3 listopada 2024

Rozpoczęcie sezonu teatralnego – trzy miasta, pięć spektakli

Złote płyty, reż. Mateusz Pakuła (Teatr Capitol we Wrocławiu)

fot. Łukasz Giza

Wrocławski Teatr Capitol na Scenie Ciśnień zazwyczaj serwuje historie bardziej kameralne i intymne. Tym razem na scenie oglądamy pokój konferencyjny  z tablicą, kilkoma krzesłami, stołem i kanapą. W tej przestrzeni bohaterowie będą uzgadniać co powinno znaleźć się na złotych płytach, którą planują wysłać w kosmos.

Pomysł na fabułę, czyli akcja Voyager Golden Record przeprowadzona przez NASA w latach siedemdziesiątych, naturalnie napędza rozwój akcji. Aktorzy odgrywają postacie, które pracowały nad projektem płyt. Poruszane tematy, pomysły bohaterów, problemy, na które natrafią, a przede wszystkim piosenki będą dopełniać ten amerykański obrazek. Po spektaklu Złote płyty w głowie pozostają liczne pytania o stan człowieczeństwa, czy też o to czy możemy być z siebie dumni jako społeczeństwo. Reżyser i scenarzysta, Mateusz Pakuła, nie ogranicza się tylko do górnolotnego tematu głównego. Nie zapomina o wprowadzeniu intrygującej dynamiki między postaciami, poznaje ich punkty zapalne i konfrontuje poglądy każdego z nich. W obsadzie znaleźli się aktorzy, którzy z łatwością kreują bohaterów charakternych. Pojawia się wątek romantyczny, w którym Helena Sujecka i Rafał Derkacz przeżywają miłosne uniesienia. Jest też miejsce dla komediowych wstawek. Tutaj prym wiedzie Emose Uhunmwangho, której „naukowe” monologi przemieniają się w najpiękniejszą brednię. Rozbawiła do łez nie tylko widzów, bo i aktorzy nie mogli powstrzymać uśmiechów. Co wskazuje, że może część tych monologów to tak naprawdę improwizacja. 

Złote płyty to intrygująca propozycja wrocławskiego Capitolu. Nie wskoczy do grona moich ulubieńców, ale na pewno skłania do zadawania sobie odpowiednich pytań. Ja po prostu nie jestem fanką polskich musicali z zagranicznymi piosenkami.


Los Endemoniados / Biesy, reż. Marcin Wierzchowski (Teatr im. Jana Kochanowskiego w Opolu)

fot. Edgar de Porey

Opolski teatr po raz kolejny zaskakuje. Ich Biesy to połączenie klasycznej powieści Dostojewskiego i tragicznej historii hiszpańskiej grupy teatralnej, która zginęła w tajemniczym pożarze w latach siedemdziesiątych. Pomysł dość karkołomny, budzi masę wątpliwości, ale przedstawienie wychodzi z niego obronną ręką.

Te trzy godziny spektaklu przenoszą nas w miejscu i czasie do Hiszpanii lat 70. Narratorka, grana przez Joannę Osydę, przedstawi widzom tło wydarzeń. Od początku będziemy wiedzieć, że wszyscy na scenie zginą w pożarze teatru. Oglądamy zatem jak do tragedii doszło. Przedstawione zostają kulisy budowania spektaklu na podstawie powieści Dostojewskiego. W tym czasie poznajemy bliżej bohaterów, którzy mają dość obecnej sytuacji w Hiszpanii i postanawiają wspólnie zrobić coś, żeby z nią walczyć. Marcin Wierzchowski umiejętnie buduje paralele między tą grupą hiszpańskich rewolucjonistów i fragmentami z powieści Dostojewskiego. Co jakiś czas pojawiają się sceny z klasycznych Biesów, w pamięci na pewno utkwił mi świetny pojedynek. Wątkiem, który może zainteresować było też samo przygotowywanie kontrowersyjnych Biesów i rozmowy na temat tego jak bardzo teatr może być polityczny i z czym wiąże się to dla aktorów oraz twórców spektaklu.

Nie można mówić o Biesach i nie pochwalić ekipy aktorskiej. Bohaterowie znajdują się na scenie niemal cały czas trwania spektaklu. Nikt nie odpuszcza, wszyscy grają do tej samej bramki. Przyznaję, że mam kilku swoich faworytów, a od Maścianicy znowu trudno było mi oderwać wzrok. Również scenografia i reżyseria światła zasługują na pochwałę. Scena, w której otwiera się widok na tył sceny, a na aktorów wylewa się masa dymu skąpana w pomarańczowym świetle zostaje na długo w pamięci. 

Biesy to spektakl o potrzebie wolności, wspólnocie i rewolucji. Twórcy umiejętnie poruszają kwestię moralności swoich wyborów, rozmawiają o naturze zła i ryzyka związanego z podejmowaniem walki. W pewnym sensie sięgając do klasyki i poprzez wspominanie niedawnych wydarzeń w Hiszpanii, wciąż możemy powiedzieć coś o współczesnym świecie.

Dramat rodzaju męskiego, reż. Marcin Liber (Wrocławski Teatr Współczesny)

fot. Natalia Kabanow

Jeżeli nie wiecie na jaki spektakl Wrocławskiego Teatru Współczesnego się wybrać, to polecam ogólnie: na ten, który wyreżyserował Marcin Liber. Ne można trafić źle, kiedy to on jest u steru.

Dramat rodzaju męskiego powstał na podstawie Stulejki, tekstu autorstwa Jakuba Tabaczka. Reżyser postanowił zmienić tytuł, ponieważ nie chciał zapraszać ludzi na Stulejkę Libera. Dowiemy się tego z jednej z plansz, które pojawiają się przez cały czas trwania spektaklu i zawierają dodatkowy komentarz reżysera do oglądanych scen. 

Już kiedyś o tym mówiłam, ale nie boję się powtórzyć: Wrocławski Teatr Współczesny ma najbardziej zgrany zespół aktorski. To, jak oni dopełniają się w scenach zbiorowych to jest mistrzostwo. Przez to, że skład osobowy jest różnorodny, to każdy z aktorów przynosi swoją energię. Widać zatem indywidualne podejście, różne postaci, a równocześnie idealnie tworzą postać tłumu. 

Przedstawienie składa się z kilku etiud, które mają wspólny temat – męskość. Reżyser dostarcza satysfakcjonujące rozwiązania sceniczne, niesamowicie oryginalne podejście do konkretnych krótkich historii. Wielokrotnie z przymrużeniem oka. Trudno powstrzymać uśmiech zachwytu podczas wizyty u lekarza (doktór, co ma motór) czy monologu intelektualisty (tutaj znowu, świetna robota „tła” aktorskiego). Spektakl niesie ze sobą potrzebny głos w dyskusji o toksycznej męskości. Pokazuje mężczyzn w sytuacjach, w których wcale nie chcą być. Syna, który nigdy nie będzie wystarczająco dobry dla swojego ojca. Mężczyznę-misia, który przeżywa utratę żony. Oprócz tego, że spektakl potrafi rozbawić, to udaje mu się również widza wzruszyć. Wspaniały wieczór w teatrze i mój faworyt z całego dzisiejszego wpisu. 


Zakonnica w przebraniu, reż. Jacek Mikołajczyk (Teatr Muzyczny w Poznaniu)

fot. Fotobueno

Do Poznania wybierałam się w innym celu, ale ta wycieczka musiała wziąć pod uwagę odwiedzenie Teatru Muzycznego. Już od dłuższego czasu planowałam wybrać się do tego teatru, a na celowniku miałam konkretnie tytuły: Deszczowa piosenka, Piękna i Bestia oraz Dear Evan Hansen. W weekend mojej wycieczki grali tylko Zakonnicę w przebraniu, więc wybór dokonał się sam.

Znając filmowy pierwowzór, nie miałam dużych oczekiwań. Podstawą tej opowieści jest główna bohaterka, która musi połączyć swoją humorystyczną stronę z umiejętnością zbudowania siostrzanej więzi z zakonnicami. Widziałam na scenie Dagmarę Rybak i wydawało mi się, że większy nacisk położony został na część komediową. Nie wiem czy tak jest z każdą Deloris, czy akurat w wykonaniu tej aktorki wypada to bardziej humorystycznie. Niestety, przez brak realistycznych relacji między bohaterami, nie mogę powiedzieć, że ten spektakl mi się podobał. Całość wychodzi dość kabaretowo. Bronią się postacie drugoplanowe, takie jak Matka Przełożona w wykonaniu Lucyny Winkel.

Zakonnica w przebraniu to spektakl, który świadomie wybiera drogę kiczu. Bohaterowie obsypani są brokatem, a komedia gra tutaj pierwsze skrzypce. Nie będzie to jednak teatr, który mnie interesuje. 


Młynarski. Trochę miejsca, reż. Mateusz Bieryt (Teatr Nowy w Poznaniu)

fot. Monika Stolarska/Piotr Bontron

Oto główny powód mojej wizyty w Poznaniu, czyli premiera spektaklu Młynarski. Trochę miejsca. Kilkoro aktorów wykonuje znane i kochane utwory w przepięknych aranżacjach. Po spektaklu mam jedno przemyślenie – twórcy koniecznie powinni pojawić się na przyszłorocznej edycji Przeglądu Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu!

Spektakl obejrzałam w ramach festiwalu o twórczości Osieckiej. Może dlatego poznańska publiczność tak mile mnie zaskoczyła. Na widowni było czuć podekscytowanie podczas kolejnych piosenek. Kiedy aktorzy prosili o pomoc w wyśpiewaniu fragmentu „Jesteśmy na wczasach” publiczność nie czekając, zaczęła śpiewać. Rozkoszowanie się piękną muzyką w takim towarzystwie to wspaniałe doświadczenie. 

W przedstawieniu jest trochę współczesnego sznytu, ale twórców ani na chwilę nie opuszcza duch Młynarskiego. Młynarski. Trochę miejsca przypomina klasyczny koncert, w którym wykonawcy są bardzo oddani oryginałowi, ale wpuszczają w piosenki fragment siebie. Spora w tym zasługa wspaniałych, nowych aranżacji, jak i doboru obsady. To grupa młodych artystów, którzy pokazują, że teksty Młynarskiego są jak najbardziej aktualne i bliskie ludziom, bez względu na wiek. Nie dość, że wspaniale się tych wykonań słucha, to jeszcze estetycznie robią przyjemne wrażenie. Charakteryzacja i kostiumy inspirowane są minionymi latami, rekwizyty pojawiają się sporadycznie i są raczej dopełnieniem. Scenografia jest bardzo skromna, ale dokładnie tego potrzebujemy, żeby móc skupić się na utworach, które są tutaj najważniejsze. Kilka piosenek wzbudzi w nas śmiech, kilka utworów rozczuli, a kilka wzbudzi nostalgię za czymś minionym. Zostajemy jednak z nadzieją, bo „jeszcze w zielone gramy”. Młynarski. Trochę miejsca to świetny tytuł, jeżeli chcemy spędzić kulturalny wieczór w teatrze.


Szukaj w tym blogu

Szablon dla Bloggera stworzony przez Blokotka