czwartek, 29 lipca 2021

Laureaci Nagród Nike 2020 – „27 śmierci Toby'ego Obeda” Joanna Gierak-Onoszko i „Baśń o wężowym sercu albo wtóre słowo o Jakóbie Szeli” Radek Rak

27 śmierci Toby'ego Obeda
Joanna Gierak-Onoszko

Gatunek: literatura faktu
Rok pierwszego wydania: 2019
Liczba stron: 343
Wydawnictwo: Dowody na istnienie

Powiedz mi, co w tej Biblii jest takiego, że zabrania Kościołowi powiedzieć: przepraszam?

Opis wydawcy

Joanna Gierak-Onoszko spędziła w Kanadzie dwa lata, sprawdzając, co ukryto pod tamtejszą kulturową mozaiką. W swoim reportażu autorka kreśli obraz Kanady, który burzy nasze wyobrażenia o tym kraju. Dlaczego Kanada ściąga dziś z pomników i banknotów swoich dawnych bohaterów? Jak to możliwe, że odbierano tam dzieci rodzicom? Czyja ręka temu błogosławiła? "27 śmierci Toby’ego Obeda" to reporterska opowieść o winie i pojednaniu, zbrodni bez kary i ludziach, którzy wymykają się przeznaczeniu.


Moja recenzja

27 śmierci Toby'ego Obeda to reportaż, który w 2020 roku otrzymał Nagrodę Nike Czytelników. Po tym sukcesie było o nim naprawdę głośno w literackim świecie. Przeczytałam o tej książce bardzo dużo głosów zachwytu, z różnych stron, a przede wszystkim od osób, których gust książkowy jest mi w jakiś sposób bliski. Pierwszy egzemplarz, który kupiłam powędrował do znajomego jako prezent urodzinowy i dopiero po jego ożywionej reakcji postanowiłam, że nie ma potrzeby dłużej zwlekać z czytaniem. Kiedy w końcu zaczęłam lekturę, musiałam ją po chwili porzucić, bo jedno jest pewne – 27 śmierci Toby'ego Obeda wzbudza sporo negatywnych emocji i nie nadaje się na leniwy, nastawiony na wypoczynek weekend na wsi. Dla tych bardziej wrażliwych mam zatem ostrzeżenie, że to ciężki tematycznie kawałek literatury faktu, który trudno przeczytać przy pierwszym podejściu.

Joanna Gierak-Onoszko wzięła na tapetę temat raczej odległy moim zainteresowaniom – postanowiła przeanalizować przeszłość Kanady, kraju, który z dalszej perspektywy wygląda na miejsce tolerancyjne i otwarte dla wszystkich. To, co kryje się pod powierzchnią potrafi jednak zaskoczyć. Oto, w tym kraju miodem i mlekiem płynącym, rdzenni mieszkańcy jeszcze niedawno przechodzili piekło. Notkę na temat 27 śmierci Toby'ego Obeda zaczęłam pisać jeszcze w maju, ale niedawno przekonaliśmy się, że ta historia skrywa jeszcze niejedno okrutne wspomnienie, a za sprawą odnalezionych masowych grobów rdzennych mieszkańców, w Kanadzie wciąż rośnie liczba spalonych kościołów.

Ten reportaż potrafi wprawić czytelnika w uczucie dyskomfortu, powoduje, że zaczniemy się zastanawiać nad granicą ludzkiej bezwzględności. Okrutne znęcanie się nad dziećmi przez osoby związane z Kościołem katolickim przedstawione zostało na wielu przykładach, a same pomysły na kary pokazują prawdziwie bestialskie zachowanie ludzi, prowadzących szkoły z internatem. Chociaż nie przytoczę tutaj konkretnych sytuacji, to wspomnę, że momentami musiałam książkę odkładać, bo fizycznie było mi niedobrze. Zdecydowanie nie jest to lektura dla osób o słabych nerwach. Jednocześnie, uważam, że każdy powinien dać jej szansę, nawet jeżeli temat ma się okazać za ciężki do przetrawienia. To część historii, której konsekwencje dzieją się na naszych oczach i warto znać kontekst, który autorka przedstawia w swojej książce.

Baśń o wężowym sercu albo wtóre słowo o Jakóbie Szeli
Radek Rak

Gatunek: fantastyka
Rok pierwszego wydania: 2019
Liczba stron: 464
Wydawnictwo: Powergraph

Dla człowieka ciało jest jedynie dodatkiem do tej ciemności za oczami, o której każdy mówi "ja". Człowiek bywa swoim ciałem rzadko - chyba że w tańcu, w miłości i w chorobie. A i tak nie zawsze.

Opis wydawcy

Śledzimy losy młodego Kóby Szeli, wzrusza nas miłość, jaką obdarzyła go Żydówka Chana, czujemy razy pańskiego bata, przeżywamy zauroczenie zmysłową Malwą, wędrujemy przez krainę baśni, żeby zamieszkać we dworze i poczuć zapach krwi rabacji 1846 roku.


Moja recenzja

Najnowsza książka Radka Raka to zupełnie inny biegun literacki niż reportaż Joanny Gierak-Onoszko. Ja, jako fanka fantastyki, zaraz po ogłoszeniu wyników byłam zachwycona, że książka z tego gatunku zdobyła Nagrodę Nike. Byłam też bardzo ciekawa co kryje się na jej kartach i co przekonało jury, że to właśnie ta powieść zasługuje na miano najlepszej spośród pozycji nominowanych w 2020 roku (a wśród nich znalazła się m.in. świetna książka Rozdeptałem czarnego kota przez przypadek Filipa Zawady, którą niezmiennie polecam).

Dla mnie Baśń o wężowym sercu albo wtóre słowo o Jakóbie Szeli to przede wszystkim prawdziwa uczta słowa pisanego, coś bardzo świeżego i zaskakującego. Nie pamiętam kiedy ostatnio tak mnie zachwyciła zabawa słowem i gatunkiem literackim. To przedziwna mieszanina naszej historii i świata fantastyki, a w tym wszystkim tak bardzo swojska, tak bardzo polska. Pokochałam jej gawędziarski styl, świetny był pomysł na rozpoczynanie każdego rozdziału od słów: „Powiadali...” – czytelnik może odnieść wrażenie, jakby słuchał opowieści bajarza, który niejedno w swoim życiu widział i potrafi to przekazać w magiczny sposób.

Pomysł na przedstawienie akurat tego wycinka historii naszego kraju, o którym na co dzień raczej się nie rozmawia, to już samo w sobie odważne posunięcie, a połączenie tych faktów z gatunkiem realizmu magicznego mogło zakończyć się z różnym skutkiem. Podejrzewam też, że nie każdemu ta fabuła może się spodobać, dla mnie jednak to niezwykle fascynująca opowieść o zemście, szukaniu sprawiedliwości, o miłości i pragnieniach. Jednak to właśnie sposób, w jaki została powieść napisana, robi największe wrażenie i zdecydowanie zachęca do sięgnięcia po pozostałe książki autora.

wtorek, 20 lipca 2021

Głos artysty w czasie pandemii – czy „Bo Burnham: Inside” nas rozbawi?

Bo Burnham to nazwisko, na które natknęłam się ostatnio dwukrotnie i dwa razy byłam pod wrażeniem. Najpierw obejrzałam Ósmą klasę, czyli świetną rzecz o dojrzewaniu, film empatyczny, będący ciekawym obrazem młodego pokolenia, a dodatkowo poruszający tematykę mediów społecznościowych i ich znaczenia wśród współczesnych nastolatków. Już wtedy pomyślałam, że reżyser Ósmej klasy to człowiek, którego karierę warto będzie śledzić, jeżeli tak wygląda jego debiut. Drugi raz nazwisko Burnham usłyszałam przy okazji filmu Obiecująca. Młoda. Kobieta. gdzie partnerował Carey Mullighan i robił to z dużym wdziękiem. O tym tytule pisałam już po premierze, więc powtarzać się nie będę. Podsumowując, wydaje się, że za cokolwiek ten człowiek się nie zabierze, skończy na wprawianiu mnie w zachwyt. Nie inaczej było z Bo Burnham: Inside, który możecie obejrzeć na platformie Netflix.

O Bo Burnham: Inside pierwszy raz usłyszałam od mojej siostry. Po obejrzeniu mogę zdecydowanie powiedzieć, że o wiele za cicho jest o tej produkcji w Polsce. Możliwe, że sam sposób określenia gatunku jest odpychający, bo to według opisu comedy special, a ja sama takich rzeczy normalnie nie oglądam. Włączając ten półtoragodzinny film, nie wiedziałam czego się spodziewać. Jakieś małe komediowe etiudy? Żarty do mikrofonu? Kilka porad na temat samodzielnego nakręcenia filmu? Zresztą, nieważne. Czegokolwiek się spodziewałam, otrzymałam coś o wiele lepszego.

Bo Burnham karierę zaczął działalnością w Internecie, mając szesnaście lat. Nagrał swoją oryginalną piosenkę My Whole Family..., którą wrzucił na platformę YouTube, żeby udostępnić ją swojemu bratu. Okazało się, że oprócz niego obejrzało film jeszcze 10 milionów innych ludzi. Po zyskaniu sławy przez jakiś czas zajmował się stand-upem, jednak przerwał swoją karierę pięć lat temu przez towarzyszące mu na scenie ataki paniki i pogarszający się stan psychiczny. Poświęcił czas na poprawienie stanu swojego zdrowia i w styczniu 2020 był gotowy wrócić na scenę. Scenę niestety zamknęli, ale Burnham postanowił stworzyć swój własny jej odpowiednik w małym domku, pełnym sprzętu audio i wideo. Mężczyzna zajął się samodzielnie wszystkimi elementami produkcji, czyli napisaniem scenariusza, wymyśleniem muzyki, słów piosenek, nagraniem audio, konceptami wizualnymi, użyciem świateł, ujęciami, montażem, a na koniec zagraniem tego wszystkiego w pojedynkę. Zadanie karkołomne, ale to Burnham – siedział rok i stworzył Inside. Film, który idealnie oddaje zeszłoroczną kondycję społeczeństwa.


Piosenka aktorska

Bo Burnham: Inside to połączenie wielu gatunków, bo jest to trochę dokument, przeplatany scenami zza kulis i z samego tworzenia filmu, a trochę stand-up, gdzie pojawiają się wszelkie, bardziej i mniej komediowe wstawki, takie etiudy towarzyszące. Jednak gdzieś u podstawy całości leży pomysł na musical, a piosenki tworzone przez artystę poruszają palące problemy, wpadają w ucho i często w parodiowy sposób komentują rzeczywistość. Żeby uzupełnić obraz całości, pojawiają się także teledyski, które wizualnie podkreślają wszystko, co piosenką autor chce powiedzieć. I tutaj może zacznę od samej produkcji. Niesamowite jest to, co Burnham wykonał w kwestiach technicznych. Te utwory są przede wszystkim świetne nawet w odłączeniu od filmu, zarówno muzycznie, jak i tekstowo. Jest kilka największych perełek, jak All Eyes on Me czy Welcome to the Internet, a do moich faworytów dołączają: Problematic, Sexting i Shit. Każda z tych piosenek jest inna, widać, że autor bawił się gatunkami muzycznymi i tematami. Jest typowa ballada popowa, jest piosenka skierowana do dzieci, tłumacząca jak działa świat, są „głębokie” piosenki przy pianinie, energiczna piosenka w stylu Olivii Newton-John, ale wszystkie wiąże jedno – każda z nich to świetny przykład piosenki aktorskiej, w której Burnham łączy ważny temat z humorystycznym komentarzem. Każda ma również idealnie dopasowany teledysk. Kiedy autor coś tłumaczy – używa skarpetkowej maskotki, która przypomina sceny z Ulicy Sezamkowej, kiedy śpiewa o swoim problematycznym zachowaniu – uprawia sport i zalewa się potem, a kiedy opisuje stan współczesnego randkowania w sieci – wyświetla na sobie pełne podtekstu emoji. Podkreślając tekst odpowiednimi wizualizacjami całość zaczyna wypadać zabawnie, warto jednak pamiętać, że wszelkie elementy komediowe nigdy nie będą tutaj wyzwalaczem ataków śmiechu, raczej pojawi się takie ciche „ha”, z docenieniem poczucia humoru autora i umiejętnościami jego zastosowania.

Dwóch Burnhamów

Burnham porusza wiele tematów w swoim filmie, na pewno jednym z ciekawszych będzie perfekcjonizm, często towarzyszący osobom, występującym przed publicznością. Na ekranie zobaczymy dwie osoby, żyjące w artyście. Pierwszą jest człowiek, który pokazuje się nam z gotowym produktem, Burnham, który śpiewa, wygłasza monologi, sprzedaje nam swój kontent. Drugim jest człowiek, który stoi po drugiej stronie kamery, autentyczny Burnham, który próbuje ustawić światło, odpowiednie ujęcia kamery, który montuje całość, a po przesłuchaniu kolejnej wersji, mówi „jeszcze raz”. Niesamowitym pomysłem było pozwolenie widzom na oglądanie części procesu twórczego, z wszelkimi jego problemami i ogromem ciężkiej pracy. Równocześnie, mogliśmy oglądać człowieka walczącego z wewnętrznym krytykiem, który zawsze będzie widział mankamenty w swoim występie.

Troszeczkę wszystkiego przez cały czas, czyli Internet

O Internecie Burnham mówi niemal cały czas. Wytyka różne skutki uboczne powszechnego dostępu do tego medium, krytykuje duże korporacje zarabiające na szarych użytkownikach, a jednocześnie swój film sprzedaje do platformy streamingowej, jaką jest Netflix i nie zapominajmy – sam karierę zaczął od YouTube. Można zatem powiedzieć, że trochę gryzie rękę, która go karmi. Nie przeszkadza mu to w wyśmiewaniu wielu dziwnych, ale bardzo popularnych tworów Internetu. W jednej scenie wykonuje krótką piosenkę Intern, po czym nagrywa swoją reakcję na to wideo. Za chwilę jednak będzie nagrywał już reakcję na reakcję, po czym reakcję na reakcję na reakcję. Kolejną taką sceną będzie odtworzenie wideo z platformy Twitch, która pozwala graczom streamowanie swoich rozgrywek. Burnham tworzy swoją własną grę, w której jest bohaterem, a później sam próbuję w nią grać. Szybko jednak się okazuje, że postać ma tylko cztery możliwe akcje: próbę wyjścia z pokoju, podnoszenie latarki, granie na klawiszach i płacz, z czego ostatnia akcja jest najczęściej przez gracza wykorzystywana. Burnham przebija się przez różny kontent, umieszczany w sieci i próbuje znaleźć tam element szczerości – widać to najmocniej w piosence White Woman's Instagram. Utwór zaczyna się mocno prześmiewczo, ale w pewnym momencie porusza emocjonalną strunę, pokazując, że za najpiękniejszą kompozycją, najładniej przerobionym zdjęciem nadal stoi człowiek. To wtedy format wideo zmienia się z kwadratowego w prostokątny, dając nam fragment prawdy, wgląd we wnętrze osoby, która boryka się ze stratą i próbuje radzić sobie z nią przez postowanie w mediach społecznościowych. Pytanie brzmi, czy wśród morza postów ten jeden szczery będzie przykuwał więcej uwagi niż zdjęcie sałatki z kozim serem.

W drugiej połowie swojego filmu Burnham schodzi na bardziej mroczną ścieżkę. Dalej temat będzie się kręcił wokół Internetu, ale zamiast miłych piosenek o tym które zdjęcia na Instagramie się sprzedadzą bądź jakie emotki wysyłać podczas sekstingowania, zejdziemy na problem bombardowania nas informacjami. W piosence That Funny Feeling Burnham wymienia wydarzenia, których świadkiem byliśmy niedawno, listowane jedno po drugim, gdzie „live action Lion King” miesza się z „a mass shooting at the mall”. Granice między tymi informacjami się zacierają, jest ich za dużo, w podobnym czasie, a my chłoniemy każdą z towarzyszym nam „that funny feeling”. Kolejna rzecz to temat komentowania w Internecie. Podczas krótkiego występu Burnham wręcz prosi widzów, żeby się czasami przymknęli, bo czy aktualnie musimy wyrażać swoje zdanie na każdy możliwy temat? To jedna z rzeczy, którą mocno było widać podczas pandemii, kiedy okazało się, że ludzie w sieci wypowiadają się z perspektywy znawcy każdego tematu.

Komedia czy dramat?

Miałam ogromną przyjemność z oglądania Bo Burnham: Inside, jednak daleko temu uczuciu było do rozbawienia. Może nazywanie go komedią jest mylące, bo dla wielu będzie to raczej dość dołujące półtorej godziny. Sama określiłabym to jako ciekawy obraz poprzedniego roku, z szerszym komentarzem o świecie wirtualnym i byciu artystą, który chce nam coś przekazać, używając modnych środków. Widzowie mogą być zachwyceni kreatywnymi pomysłami reżysera i umiejętnością posługiwania się obrazem i słowem, dzięki któremu humorystycznie komentuje tematy trudne i ważne. Finalnie, nie zostajemy raczej z niczym wesołym. Kiedy w ostatniej scenie Burnham w końcu chce pozostawić to tytułowe wnętrze (dosłowne wnętrze pokoju, metaforyczne wnętrze swojej głowy) i z nadzieją otwiera drzwi, to po drugiej stronie czeka go kolejna scena, kolejni oceniający go ludzie, którzy wybuchają śmiechem patrząc na jego próby powrotu do środka. Także, odpowiadając na pytanie z tytułu, moim zdaniem Bo Burnham: Inside jest wnikliwy, satyryczny, prześmiewczy i pełen udanych parodii, ale nie jest zabawny. Zatem zanim usiądziecie do seansu, do czego mocno każdego zachęcam, warto pamiętać, że film potrafi przypomnieć najgłębsze dołki emocjonalne z poprzedniego roku.

poniedziałek, 12 lipca 2021

„Żelazny wilk” Siri Pettersen – za wszystko zapłacisz krwią

Żelazny wilk
Siri Pettersen

Gatunek: fantastyka młodzieżowa
Rok pierwszego wydania: 2020
Liczba stron: 528
Wydawnictwo: Rebis

Drużyna nigdy nie jest silniejsza niż jej najsłabszy członek. Ranę odnosi nie jedna osoba, ale cała drużyna.

Opis wydawcy

Juva nienawidzi czytających z krwi. Są one otaczane czcią, lecz tak naprawdę to tylko pławiące się w ludzkim strachu oszustki. Juva doskonale o tym wie, bo sama pochodzi z rodu czytających z krwi, i przysięgła, że nigdy nie stanie się jedną z nich. Gdy jednak rodzinie zaczynają zagrażać vardari, budzący grozę wieczni, zostaje bezlitośnie wciągnięta w pogoń za dziedzictwem czytających z krwi: mroczną tajemnicą, która kiedyś zmieniła świat i może uczynić to ponownie.


Moja recenzja

Siri Pettersen zadebiutowała na polskim rynku wydawniczym pięć lat temu, tytułem Dziecko Odyna, czyli pierwszym tomem trylogii Krucze Pierścienie. Zupełnie nieznana wówczas pisarka wpasowała się w gusta czytelników fantastycznej literatury młodzieżowej, którzy bardzo pozytywnie zareagowali na tę powieść, zachwycając się powiewem świeżości, wniesionym do fabuły przez inspirację nordyckimi wierzeniami. Fanów twórczości autorki na pewno ucieszy fakt, że najnowsza książka Pettersen rozszerza uniwersum poznane w Kruczych Pierścieniach.

Ponownie, dużym atutem powieści jest pomysł na utrzymanie całości w skandynawskim, mroźnym klimacie. Od pierwszego rozdziału potrafimy wyczuć zimno bijące ze skutych lodem wód, okalających wyspy, wyobrażamy sobie bohaterów okutanych w futra, polujących na wilki w złowieszczym lesie. Powtórek z poprzedniej trylogii będzie zresztą dużo więcej, chociażby znowu usłyszymy o otwarciu się na tajemniczą moc, Evnę. Początek zatem nastraja bardzo pozytywnie, szczególnie dla osób, które twórczość autorki polubiły już wcześniej. Warto jednak zaznaczyć, że Żelazny wilk równie dobrze może być czytany jako osobna historia  powiązania z poprzednimi książkami to raczej miłe urozmaicenia dla fanów, ale nic, co przeszkodzi w poznawaniu tej nowej historii.

Główna bohaterka, Juva, to butna dziewiętnastolatka, która odeszła z rodzinnego domu, a żeby się utrzymać poluje na wilki wraz ze zgraną, męską drużyną. Początkowo, postać ta wzbudza dużo pozytywnych uczuć, to dość typowy przykład bohaterki z młodzieżowej serii  boryka się z tajemnicą z przeszłości, nie dogaduje się z matką i siostrą, jest powierzchownie silna, ale w środku kryje sporo bólu. Jednym z ciekawszych elementów książki jest jej problem z radzeniem sobie z sytuacjami trudnymi, stresogennymi. Co prawda, trochę brakowało mi odpowiedniego zamknięcia tematu, wydaje mi się, że wyleczenie się z takiego stanu łatwo nie przychodzi. Uważam jednak, że sam pomysł poruszenia tego problemu jest świetny i to ciekawie rozwinęło główną postać.

źródło

Żelazny wilk szybko okazuje się bardziej brutalny niż się spodziewałam. Już od początku trup ściele się gęsto i postacie, na których rozwój historii po cichu liczyłam, kończą martwe. Nie jest to bynajmniej zarzut, taki obrót sytuacji dodaje fabule suspensu i pcha akcję do przodu, ale przyznaję, że niektórych charakterów było mi szkoda, bo miały potencjał na rozwój w tym mrocznym świecie. Bardziej dorosłego wydźwięku nadaje całości także sam pomysł na system magiczny i problemy w mieście Naklav. Otóż, mieszkańcy masowo chorują na tzw. wilkowatość, która pojawia się, kiedy ludzie przedawkują spożywanie krwi. W świecie z Żelaznego wilka perełki krwi są na wagę złota, posiadanie władzy i majątku opiera się przede wszystkim na wpływach w tej właśnie walucie. Pomysł na system magiczny oparty na posoce  tym, czyja jest najbardziej pożądana i jakie konsekwencje przychodzą z jej spożyciem, to czym są słynne czytające z krwi – wypadł naprawdę oryginalnie, mimo że momentami miałam wrażenie, że lekko opiera się na schemacie wampirów. Tutaj jest jednak jakby odwrócony i zamiast skojarzeń z nietoperzami, mamy dzikie wilki.

Niestety, muszę przyznać, że ta książka wzbudziła we mnie o wiele mniej emocji niż poprzednia seria autorki. Bardzo możliwe, że to kwestia czasu, w którym je czytałam (może pięć lat temu i Żelazny wilk zyskałby większe uznanie w moich oczach). Mam wrażenie, że poprowadzenie historii głównej bohaterki nie było zbyt przemyślane, w wielu miejscach zgrzytało mi coś w jej zachowaniu i w podejmowanych decyzjach. Dodatkowo, wielu bohaterów drugoplanowych zarysowanych było powierzchownie, przez co nie wzbudzali większego zainteresowania. Właściwie dwie postaci, które zyskały moją największą ciekawość skończyły martwe. Kolejny mankament, to słaby wątek romantyczny, przede wszystkim przez fakt, kto został obiektem westchnień Juvy. Nie rozumiem tego pociągania, a momentami miałam wrażenie, że wstawki erotyczne były wciskane na siłę, żeby pokazać, jak bardzo jest to książka dla starszej młodzieży.

Najnowsza powieść Siri Pettersen to finalnie przyjemna fantastyka, która spodoba się zapewne wielu czytelnikom. Ma do zaoferowania ciekawy świat przedstawiony, z oryginalnym, mroźnym klimatem i wierzeniami, które trudno znaleźć w innych książkach gatunku, a także mocną podstawę systemu magicznego. Fani Kruczych Pierścieni będą mogli dodatkowo cieszyć się odnajdywaniem wszelkich nawiązań do poznanych już wcześniej miejsc i bóstw. Ja może nie jestem zachwycona, za to pozostaję fanką poprzedniej trylogii i uważam, że Pettersen to zdecydowanie jedna z lepszych autorek, tworzących współcześnie młodzieżową fantastykę. Kolejnym częściom Żelaznego wilka dam jeszcze szansę.


  Za egzemplarz dziękuję wydawnictwu REBIS.

piątek, 2 lipca 2021

„Diuna. Powieść graficzna. Księga I” R. Allen, K. J. Anderson i inni – estetyczna gratka dla fanów Herberta

Diuna. Powieść graficzna. Księga I
Raul Allen, Kevin J. Anderson, Brian Patrick Herbert, Frank Herbert, Patricia Martin

Gatunek: powieść graficzna
Rok pierwszego wydania: 2021
Liczba stron: 176
Wydawnictwo: Rebis

Głęboko w ludzkiej nieświadomości tkwi przemożna potrzeba logicznego, mającego sens wszechświata, ale rzeczywisty wszechświat jest zawsze o krok poza logiką.

Opis wydawcy

Wydana po raz pierwszy w 1965 roku, a teraz wiernie zaadaptowana na powieść graficzną przez bestsellerowych autorów „New York Timesa” – Briana Herberta, syna Franka, i Kevina J. Andersona – książka ta zgłębia złożone, wielowarstwowe interakcje polityki, religii, ekologii, technologii i ludzkich emocji, podczas gdy siły Imperium walczą ze sobą o kontrolę nad Arrakis.


Moja recenzja

Dużymi krokami zbliża się premiera najnowszej ekranizacji Diuny Franka Herberta, a za jej reżyserię odpowiada Denis Villeneuve, moim zdaniem współczesny geniusz kina science-fiction. Wspomnieć wystarczy chociażby jego kontynuację klasyka gatunku – Blade Runnera 2049  prawdziwie estetyczną bombę, zapadającą w pamięci ze względu na klimat, a także genialne zdjęcia i muzykę. Nowy początek natomiast to jedna z najciekawszych historii traktująca o kontakcie międzyplanetarnym. W obu tych filmach atmosfera jest gęsta, przyszłość intrygująca, a oprócz tego to wizualne cudeńka. Nikogo nie powinno dziwić, że w takim razie oczekuję tej nowej ekranizacji Diuny z niecierpliwością. Jednak książki Franka Herberta nie inspirują jedynie twórców filmowych – przykładem może być świeżutka premiera powieści graficznej, stworzonej na podstawie tego klasyka gatunku science-fiction, wydana przez Wydawnictwo Rebis.

Nad oryginalną Diuną piałam z zachwytu już rok temu (niemal co do dnia, pełna opinia tutaj). Jedyną cechą, która mnie lekko odstraszała od ówczesnej lektury był dość wysoki próg wejścia – Herbert rzuca czytelnika na głęboką wodę i wciąż dostarcza nowych informacji o świecie przedstawionym, o klimacie i ekosystemie planet, o nowych plemionach i zasadach ich obowiązujących, o wynalazkach pozwalających na przetrwanie na piaszczystej planecie. Finalnie, tworzyło to dopracowaną i niesłychanie fascynującą całość, ale trzeba było poświęcić opisom wiele skupienia. I tutaj pojawia się pozytyw graficznej odsłony powieści, w której to rysunek, krajobrazy, kolorystyka i kostiumy oddają obraz świata przedstawionego, który w Diunie opisany był na tak wielu stronach.

W przedmowie autorzy przybliżają czytelnikom okoliczności powstania pomysłu stworzenia tej książki i już tam dostajemy wprost informację, że nie będzie to interpretacja oryginału czy próba modyfikacji dzieła Herberta. Założenie było proste – przełożyć historię z książki na powieść graficzną – i w takich ramach wypada ona bardzo dobrze. Ten egzemplarz to dopiero tom pierwszy, zawiera w przybliżeniu 35 procent fabuły, więc na pewno możemy oczekiwać kolejnych części.

Jeżeli chodzi o stronę estetyczną, twórcy komiksu zasługują na pochwałę. To kawał dobrej roboty, przedstawieni bohaterowie bardzo przypominają tych, opisanych w książce, miejsca akcji oddane są z dbałością o szczegóły, a wszystkie najważniejsze wydarzenia udało się przenieść na karty w postaci rysunków. Mając to wszystko na uwadze i tak uważam, że całość jest po prostu bezpieczna, brakuje tam może trochę szaleństwa twórców. Wybija się tak naprawdę jedynie kilka stron, takich jak rysunek ogromnego czerwia, który jest naprawdę dynamiczny i pozostaje w pamięci na dłużej. Pokuszę się jednak o stwierdzenie, że zapewne takie było założenie, żeby jak najdokładniej przedstawić wydarzenia z oryginału, bez zbędnych ozdobników. 

Dla mnie ten tom ma przede wszystkim wartość kolekcjonerską. Powieść graficzna nigdy nie zastąpi oryginalnej Diuny, zabraknie tutaj chociażby licznych rozważań bohaterów czy detalicznych opisów. Będzie to jednak wspaniały dodatek do serii, z czym zapewne każdy fan się zgodzi. To naprawdę porządnie wydany komiks, który przypomina historię z dbałością o zgodność z fabułą książki, a autorzy podeszli do materiału bazowego z miłością do twórczości Herberta, i to tutaj widać. Jest to więc czysta frajda z czytania i odkurzania tej fascynującej historii. Po prostu idealna przypominajka przed ekranizacją.

Za egzemplarz dziękuję wydawnictwu Rebis

Szukaj w tym blogu

Szablon dla Bloggera stworzony przez Blokotka