niedziela, 30 września 2018

„Dom z papieru”, czyli z serialu kryminalnego w telenowelę

Jestem wdzięczna niebiosom, że ten serial powstał ze względu na jedną rzecz. Jeden malutki element. Mianowicie, dzięki twórcom Domu z papieru poznałam piękną piosenkę Bella ciao.

 Tak, to jest naprawdę największy plus zapoznania się z tym serialem.

Dom z papieru pojawił się cichaczem na Netflixie i podbił serca sporego grona Polaków. Wśród znajomych zaczął pojawiać się trend rozmawiania o nim, w Internecie można było się natknąć na ludzi polecających ten hiszpański tytuł. Nie jest to może mój ulubiony gatunek, ale chyba każdy z nas lubi obejrzeć dobry kryminał/thriller. Znalazłam w końcu czas i postanowiłam dać mu szansę. Po włączeniu pierwszego odcinka pokiwałam głową, przyznając rację wielbicielom serialu. A po wyłączeniu ostatniego westchnęłam z rozczarowania.

źródło
Ośmioro przestępców barykaduje się z zakładnikami w hiszpańskiej mennicy. W międzyczasie geniusz wśród złodziei, mózg całej operacji - Profesor (Álvaro Morte) manipuluje policją, by zrealizować swój plan.
Nie mogę stwierdzić, że Dom z papieru jest zły, bo byłaby to nieprawda. Zacznijmy od tego, że pomysł na fabułę jest bardzo ekscytujący. Po pierwszym odcinku mamy wrażenie, że spotkamy się z czymś oryginalnym, a do tego komentującym trochę sytuację polityczną danego kraju, zahaczającym o działanie policji i polityków, a zarazem trzymającym w ciągłym napięciu. Powoli jednak wszystko ulega zmianie, a marzenia o czymś więcej niż zwykła „historyjka o rabusiach” uciekają w zapomnienie.
Niestety, jeżeli w tego typu serialu problem leży w scenariuszu, to już nic go nie udźwignie (no, chyba że cudowna piosenka). Szkoda mi potencjału, bo początek naprawdę łapie widza za mordeczę i nie chce puścić. A później pojawiają się wątki telenowelowe. Romanse wyssane z palca, które przypominają trochę gimnazjalne zauroczenia. I dobra, zrozumiałabym, że taki wątek jest potrzebny temu serialowi. Ale na litość boską, jeden by wystarczył! Tutaj natomiast mnożą się jak grzyby po deszczu, jakby każdy z młodych aktorów musiał dostać parę. Nie wierzę, że mówię to ja, fanka dobrego wątku romantycznego w każdym serialu, ale za dużo tej słodkiej miłości.
źródło
Najgorszym jednak wątkiem był ten dotyczący Arturito. Postaci wręcz kuriozalnej, która w jednym momencie była zahukanym człowieczkiem, obawiającym się co się stanie jeżeli żona dowie się o kochance i rozdartym pomiędzy obecną rodziną a zapowiedzią kolejnego dziecka, żeby zaraz w drugim zgrywać bohatera i wymyślać nowe to sposoby na przechytrzenie porywaczy. Moim zdaniem sensu tam nie było, a wciskanie wszędzie jego postaci skutkowało tylko nieustanną irytacją na głupotę tego bohatera.

Muszę przyznać, że podobała mi się kolorystyka zastosowana w serialu - ciemne wnętrza mennicy i pięknie kontrastujące z nimi kostiumy porywaczy tworzyły ładne obrazki. Nie mam też zastrzeżeń co do montażu, szczególnie robiącego wrażenie w momentach przeplatania retrospekcji z teraźniejszością. Za każdym razem ten zabieg przechodził zgrabnie i ciekawie. Na dodatek, mimo czepiania się fabuły, sama historia była na tyle intrygująca, że zatrzymała mnie do końca drugiego sezonu. Po prostu byłam ciekawa jak to się wszystko rozwiąże, a to już spory plus. Szkoda, że po drodze pojawiało się tyle słabszych wątków i niepotrzebnych scen, ale pomysły Profesora wciąż robiły wrażenie i zatrzymywały przed ekranem. Żałuję tylko, że twórcy nie byli jeszcze bardziej odważni w fabularnych decyzjach.
źródło
Jeżeli chodzi o aktorstwo to jest różnie. Trzeba przyznać, że od razu widać, że Hiszpanie mają trochę inny temperament - wiele z ról zdawało się wręcz przerysowanych. Może to też wina nierównego scenariusza, ale młodzi aktorzy podczas emocjonalnych scen starali się wycisnąć z nich ostatnie soki co sprawiało wrażenie nienaturalności. A można było wziąć przykład z takiego Pedro Alonso, czyli serialowego Berlina, który bardzo małymi środkami zbudował sobie zdecydowanie najciekawszą postać, a przez bycie konsekwentnym w jej odgrywaniu, również najbardziej wiarygodną. Oprócz tego na plus wypadł Profesor, pani Inspektor do czasu (w drugim sezonie zaliczyła spory spadek, ale ponownie - raczej to wina scenarzystów), podobała mi się również Nairobi, ale w pewnym momencie dostała do zagrania melodramatyczną mowę do zakładników, po której jej postać się nieco rozlazła. Toteż rozumiecie, że były tutaj dobre strony, a te złe wynikły raczej z pójścia w stronę telenoweli, zamiast trzymać się strony kryminalnej. Szkoda.

Kiedy ktoś mi mówi, że Dom z papieru to świetny serial, to kompletnie rozumiem jego zdanie. Ma w sobie w końcu dużo akcji, trzyma w napięciu, a w pewnym momencie koloruje wszystko jaskrawymi kolorami. Jednym słowem - absorbuje. Jednak jeżeli poszukamy tam prawdy i zaczniemy trochę analizować zachowania postaci, to zaczyna się nam ta pozytywna wizja rozpadać. Dlatego przekazuję Wam jedno - podejdźcie do niego jak do telenoweli na speedzie, a będziecie zachwyceni. Szukając thrillera, który ma do zaproponowania coś więcej możecie się, jak ja, trochę rozczarować. Ale pamiętajcie - wszystko nadrobi Wam Bella Ciao!

Moja ocena: 6/10


Brak komentarzy :

Prześlij komentarz

Szukaj w tym blogu

Szablon dla Bloggera stworzony przez Blokotka