Pokazywanie postów oznaczonych etykietą teatr muzyczny. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą teatr muzyczny. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 29 marca 2020

„Kocham Cię, ja Ciebie też nie” - Serge Gainsbourg widziany oczami kobiet (Teatr Muzyczny Capitol)

Pewnego zimowego dnia siedzimy sobie w samochodzie, odwozimy znajomych po próbie. Nagle w radio słychać piosenkę Serge Gainsbourga, a z tylnego siedzenia odzywa się głos, że w Teatrze Muzycznym Capitol jest ciekawy spektakl o życiu tego twórcy, na który warto się wybrać. Akurat poleceniom znajomym zazwyczaj od razu wierzę, ale zerknęłam jeszcze pobieżnie na opis, reżysera i grupę aktorską spektaklu, po czym pozostało mi tylko kupić bilety.
źródło
Serge Gainsbourg był prawdziwym objawieniem w branży muzycznej, swego czasu wszystkie największe gwiazdy marzyły o wykonaniu jakiejkolwiek piosenki napisanej właśnie przez niego. Jeżeli chodzi o przebicie się do ogólnej świadomości, to powszechnie najbardziej kojarzona jest jego piosenka Je'taime. Łączy się z nią ciekawa historia: otóż, Bridget Bardot zgłosiła się do Serge'a z prośbą o napisanie dla niej utworu, ale po wykonaniu tej piosenki poprosiła, żeby jej nie wydawał. Finalnie na rynku pojawiła się dopiero w latach 80tych. To tylko jedna z ciekawostek, o których dowiemy się ze scenariusza przedstawienia.

Spektakl przybliża nam sylwetkę tego twórcy, wokół którego zawsze kręciła się grupka kobiet. Jak sam opowiedział ze sceny: uważano, że wygląda „specyficznie”, ale jednak miał w sobie coś, co przyciągało płeć piękną. Znany jest jego długotrwały związek z Jane Birkin, z którą miał córkę Charlotte (teraz słynna aktorka, która często gra u Larsa von Triera). Oprócz tego przeżył kilka burzliwych romansów m.in. z Bridget Bardot.
źródło
Dobrze, przejdźmy jednak do sedna tej notki, czyli spektaklu Kocham Cię, ja Ciebie też nie. Cezary Studniak, reżyser, postarał się w kwestii doboru obsady, która jest tutaj największą perełką. Sam siebie obsadził w roli Serge'a i wydaje mi się, że nikt inny nie zagrałby go tak dobrze. Aktor jest w tej roli zblazowany, pokazuje swoją fascynację kobietami, a paląc papierosa za papierosem wygłasza swoje „złote sentencje”, obserwacje na temat otaczającego go świata. Jego występ jest równy i w pełni satysfakcjonujący dla widza. No, może poza momentami muzycznymi, kiedy co prawda jest zupełnie oddany i przekonywający, ale widz nie rozumie wszystkich wyśpiewywanych przez niego słów. Tak mocno wczuł się w rolę, że zapomniał o odpowiedniej artykulacji. Partneruje mu Helena Sujecka w roli Jane Birkin. Przyznaję, że mam trochę słabość do tej aktorki odkąd zobaczyłam ją pierwszy raz w filmie Małe stłuczki, a później na scenie Capitolu, m.in. w Po Burzy Szekspira. W Kocham Cię, ja Ciebie też nie jest całkowicie hipnotyzująca. Od początku do końca kradnie dla siebie uwagę widzów, oddaje niuansy granej postaci z pełną gracją. Równie duże wrażenie robi reszta aktorek. Świetnie radzi sobie Justyna Antoniak jako Bridget Bardot, jest wystarczająco wyzywająca, a jednocześnie pozostaje pełna słodyczy i pozytywnej energii. To piosenki przez nią wykonane należą do najbardziej znanych, a sceny ich przedstawienia zostają z nami na dłużej. Ogromne brawa należą się także Klaudii Waszek, która nawet od strony czysto fizycznej była podobna do Charlotte, ale i wspaniale zagrała zapatrzoną w ojca córkę. Byłam pod wrażeniem niewielkiej roli Alicji Kalinowskiej jako France Gall, którą zazwyczaj grała Ewelina Adamska-Porczyk. Alicja miała w sobie niewinność, a zarazem charyzmę. Ostatnia kobieta Gainsbourga, grana przez Agnieszkę Oryńską-Lesicką wypadła poprawnie, ale wydaje mi się, że jej postać była najmniej charakterystyczna, a historia najmniej angażująca. Miała też najtrudniejsze zadanie, żeby zakończyć całość mrocznie, zostawić widza z pewnym ciężarem emocjonalnym.

Trzeba przyznać, że świetną robotę wykonano na platformie wizualnej. Na scenie, oprócz łózka, kanapy, stołu z kilkoma krzesłami i (jakże ważnych i często eksploatowanych) pochowanych po kątach popielniczkach, znajdzie się także miejsce dla zespołu, który na żywo akompaniuje przedstawieniu. Grają świetnie, chociaż momentami miałam wrażenie, że za głośno - nie wiem czy to kwestia niewyraźnego śpiewu aktorów czy podkręconych dźwięków instrumentów, ale czasami słowa piosenek uciekały widzowi. Skoro już przy słowach jesteśmy to ich tłumaczenie wyszło bardzo zgrabnie, chociaż wydaje mi się, że materiał źródłowy nie należał do łatwych. Gainsbourg często nadawał swoim tekstom podwójnego znaczenia, dlatego tym większe ukłony należą się Tymonowi Tymańskiemu za swoją pracę tłumacza.

źródło
Dobrą robotę wykonano również w kwestii charakteryzacji i kostiumów, które oddają faktyczne ubrania, które gwiazdy w tamtych czasach nosiły. Wystarczy zerknąć na kilka zdjęć w Internecie, żeby znaleźć chociażby Jane Birkin w kultowej białej boho sukni.
Bardzo dobrze ogląda się także numery muzyczne, pomysły na ich wykonanie były świeże i atrakcyjne dla widza. W głowie zostaje piosenka Je'taime, najpierw wykonana sensualnie przez Bardot w studio nagrań, a później kameralnie, z pełnią emocji zaśpiewana przez Jane Birkin, ale duże wrażenie robią także słynne utwory Bonnie i Clyde oraz Comic Strip. Studniak nie ominie kontrowersyjnej piosenki Lemon Incest, którą wykonuje wraz z córką, Charlotte. Utwór sugeruje kazirodczy związek między tą dwójką. Po jej wydaniu wybuchł skandal, stacje radiowe dopisywały Lomon Incest na listę piosenek zakazanych, ale Serge i Charlotte zaprzeczali wszelkim zarzutom.

Kocham Cię, ja Ciebie też nie to fascynująca opowieść o słynnym artyście, jakim był Serge Gainsbourg. Dla mnie to przede wszystkim przedstawienie jego sylwetki w ciekawej formie, przybliżenie życiorysu poprzez jego twórczość. Mężczyzna przechodzi przez wiele związków, początkowo przyciąga uwagę kobiet, a później odpycha je swoim zachowaniem. To człowiek destrukcyjny, a zarazem potrafiący budować niesamowite utwory. Warto się wybrać na opowieść o jego życiu do teatru.

piątek, 13 marca 2020

„Rat Pack, czyli Sinatra z kolegami” - koncert, który przeniesie nas w czasie (Teatr Muzyczny Capitol)

Uwielbiam klimat złotej ery Hollywood. Mam wrażenie, że w każdym z filmów tamtego okresu czuć niesłychaną miłość do kina, do sztuki, do podziwiania ludzkich talentów. W minionych czasach najbardziej doceniani aktorzy oprócz umiejętności operowania słowem musieli także potrafić śpiewać, stepować i tańczyć. Dlatego obok występowania w filmach często też brali udział w takich koncertach na żywo dla szerszej publiczności. Ostatnio mogliśmy takie życie artysty złotej ery Hollywood podejrzeć w biograficznym filmie Judy. Wybranie się do Teatru Capitol na tytuł Rat Pack, czyli Sinatra z kolegami pozwoli nam przenieść się w czasie i podziwiać na żywo odtworzony występ kilku z największych gwiazd minionych lat.
Co to jest Rat Pack? Ja pierwszy raz o tej paczce znajomych usłyszałam w książce Ostatni z żywych: Opowieści z Fabryki Snów Rogera Moore'a (tutaj o niej więcej pisałam). To taka nieformalna grupa, która skupiała się wokół postaci Humphrey'a Bogarta, powstała około 1955 roku. W tym składzie, jaki zobaczymy w spektaklu, była już po reaktywacji w 1959 roku.
źródło
Jeżeli się zastanawiacie czy ten spektakl jest tak dobry, jak to wszyscy w mediach trąbili, to potwierdzam: właśnie taki jest. Mnie ciężko byłoby nie rozczulić, bo akurat jestem fanką starych filmów, uwielbiam słuchać Franka Sinatry i czar tamtych lat zdecydowanie na mnie działa. Dlatego od początku dałam się wkręcić w konwencję, która jest bardzo przystępna dla widza - całość przypomina koncert, w jakim kiedyś grupa Rat Pack brała udział. Na scenie zatem rozstawiony jest odświętnie ubrany band, pełen wspaniałych muzyków i robiących wrażenie instrumentów. Sekcja dęta ma tutaj kilka solówek, które zachwycają, a dyrygent i pianista często pozwalają sobie na śmieszkowanie. Ogólnie klimat, mimo ciasno zapiętych much, jest bardzo luźny, a widz po chwili czuje się jakby dobrze znał artystów. Pomaga w tym świetny Marek Kocot w roli konferansjera. Wykonał kupę dobrej roboty, bo nie dość, że wprowadza ludzi w cały koncept, wyjaśnia odegrane sytuacje i ich stronę historyczną, to jeszcze jest przy tym zabawny. Czego od prowadzącego można chcieć więcej?

Całość spektaklu opiera się zatem na pomyśle próby odtworzenia koncertu trójki wielkich artystów: Deana Martina, Sammy'ego Davisa Juniora i Franka Sinatry. Sprawdza się on nad wyraz dobrze. Aktor grający Deana Martina, Maciej Maciejewski, wprost kipiał charyzmą i urokiem. Świetnie odegrał aktora, który nadto często lubił zaglądać do kieliszka, ale był przy tym czarujący i potrafił podbijać serce widowni. To zdecydowanie najciekawiej sportretowana postać wieczoru. Zaraz za nim swój segment ma Sammy, którego gra sam dyrektor teatru i reżyser tego spektaklu - Konrad Imiela. Przed jego wejściem usłyszymy zabawny dowcip o tym jak pokonał konkurencję do roli i jednogłośnie został okrzyknięty najlepszym kandydatem. Jedno trzeba przyznać - z partii wokalnych, nie tak oczywistych w przypadku Davisa, wybrnął po prostu śpiewająco. Zdecydowanie był najmocniejszy z głównej trojki w kwestii muzycznej: jego numer sam na sam z perkusją to potwierdził, a melancholijny utwór One for my baby przyprawił o wzruszenia. Na koniec stawki pojawia się gwiazda wieczoru, czyli Frank Sinatra. Wiele osób z publiczności ma do niego największy sentyment, a sam aktor, Błażej Wójcik, przedstawił go z klasą i wdziękiem, chociaż momentami miałam wrażenie, że charyzmy w porównaniu z poprzedzającą dwójką trochę mu zabrakło. Mogła to też być kwestia zmęczenia - byłam na spektaklu, który rozpoczynał się o dwudziestej, ale wiem, że grano go także o siedemnastej, więc aktorzy mogli trochę energii stracić.

źródło
Żeby nie było nudno to podczas występu znajdzie się także miejsce dla specjalnych gości. Ucieszy pojawienie się Violetty Villas, która faktycznie została zaproszona przez Sinatrę do Ameryki, gdzie wspólnie wykonali piosenkę Strangers in the night. Uważam, że Ewa Szlempo-Kruszyńska bardzo dobrze naśladowała tę niesamowitą osobowość, bez zbędnego karykaturowania oddała charakterystyczny akcent i sposób śpiewania. Spore wrażenie robi Emose Uhunmwangho, co chyba nie jest niespodzianką. Jako Ella Fitzgerald spisuje się na medal. Trzy aktorki z zespołu Sistars radzą sobie raz lepiej, raz gorzej, ale wprowadzają sporo przyjemnego zamieszania na scenie.

W sprawie spektaklu Rat Pack, czyli Sinatra z kolegami nie ma co więcej pisać. Dwie godziny spędzone w teatrze mijają w błyskawicznym czasie, człowiek wychodzi rozluźniony i szczęśliwy, na scenie widzimy wiele świetnych gagów, poznamy trochę faktów z życia wielkich gwiazd kina złotej ery Hollywood, ale przede wszystkim otrzymamy produkt dopracowany. Pod względem wokalnym, muzycznym (świetny band!), scenariuszowym, a także wspaniałej charakteryzacji (Sammy z Konrada Imieli wyszedł całkiem zgrabnie, a można było tutaj przedobrzyć). Nie ma tutaj ukrytych metafor i głębokich przemyśleń, ale jest cała masa rozrywki na poziomie. Także, gdy tylko uda Wam się dostać bilety to idźcie i bawcie się dobrze!

sobota, 19 października 2019

Życie to sztuka akrobacji - „Mock. Czarna burleska” Teatr Muzyczny Capitol

Marek Krajewski nazywany jest ojcem chrzestnym polskiego kryminału. Wykreowana przez niego postać - komisarz Eberhard Mock, pracujący w przedwojennym Breslau stał się inspiracją dla stworzenia najnowszej premiery w Teatrze Muzycznym Capitol. Tak się złożyło, że autor w tym roku świętuje dwudziestolecie swojej twórczości, a Capitol działający od 1929 roku swoje dziewięćdziesięciolecie. Takie dwa jubileusze postanowiono połączyć. Konrad Imiela, dyrektor teatru wyreżyserował burleskę, w której centrum postawił postać Mocka, a jego przygody z kolejnych książek przedstawił za pomocą poszczególnych utworów. Można powiedzieć, że obok takiego wydarzenia Wrocławianie nie mogą przejść obojętnie. Tutejszy świat teatru i literatury spotkał się, żeby razem świętować jubileusze, a widzowie powinni się bawić razem z twórcami.
źródło
Przed wybraniem się na spektakl warto sobie uświadomić jedną rzecz - jak pełna nazwa wskazuje nowe przedstawienie Capitolu to burleska, czyli forma teatralna opierająca się na grupowych tańcach,  śpiewach, często wulgarna i parodiująca ważne tematy. Nie ma więc po co streszczać fabuły spektaklu, bo tutaj raczej będziemy mieć kontakt z kolejnymi songami, dotyczącymi przygód komisarza Mocka, ale brak będzie linearnej opowieści.
Pomysły reżysera okazały się strzałem w dziesiątkę. Przede wszystkim dobrze sprawdza się fakt, że całość podzielona jest na kolejne grzeszki, słabości głównego bohatera, będące niejako tematem piosenek. Mamy m.in.: „wrażliwość”, „samotność”, „urodę”, „rodzinę”. Nakieruje to publiczność na odpowiednie tory i pozwoli skupić się na danej kwestii. Widzom nie pozwolą się zagubić także damy ulicy, czyli sześć kobiet, które są niejako narratorami opowieści, wypełnią przestrzeń między dużymi songami swoimi przyśpiewkami i przygrywaniu na ukulele.
źródło
Testy piosenek napisał Konrad Imiela wspólnie z Romanem Kołakowskim, który zmarł w styczniu tego roku. W większości były one zgrabnie złożone, jasne w przekazie, dawały odpowiedni obraz danego tematu. I choć ogólny wydźwięk jest raczej pozytywny to czasami miałam problem z dość topornie poskładanymi zdaniami.
Na pewno wrażenie robi warstwa muzyczna. W tej kwestii brawa należą się młodemu kompozytorowi, Grzegorzowi Rdzakowi. Jego show to przede wszystkim różnorodność, która się w tym przypadku opłaciła. Będziemy słyszeć tutaj rytmy tanga czy samby, potowarzyszą nam przyśpiewki przy ukulele i poruszające piosenki aktorskie, doświadczymy zabawnych brzmień cyrkowych, a zaskoczą także elementy rapu i muzyki elektronicznej. Okazuje się, że ta dziwna mieszanka ma sens i sprawia, że publiczność z piosenki na piosenkę jest coraz bardziej zaangażowana i zaciekawiona kolejnymi rozwiązaniami.
Skoro już przy utworach jesteśmy to warto też pochwalić choreografię i zespół taneczny, który ponownie wnosi bonusowe atuty do przedstawienia. Szczególnie w pamięci zapadła świetna scena z kina Capitol - proste ruchy, które wykonane z odpowiednią precyzją dają świetny efekt, a także piosenka żony Mocka, wykonana raczej w nowoczesny sposób, jednocześnie z zachowaniem klasycznej choreografii w otoczeniu wachlarzy z białych piór.
źródło
Jeżeli chodzi o aktorskie perełki to mam ich kilka. Pierwsze duże wrażenie robi piosenka wykonana przez Tomasza Wysockiego. Ten człowiek śpiewa tak, że nie da się od niego odwrócić uwagi. Znalazł idealny balans między realnością a karykaturą, a ja zostałam zdecydowanie oczarowana. Pomysł na piosenkę również wypadł bardzo dobrze, z zaskoczeniem w końcówce utworu. Drugim mocnym wejściem była oczywiście Emose Uhunmwangho. Mimo że już tyle razy słyszałam ją na żywo, to ta kobieta za każdym razem zaskakuje mnie swoją barwą, brzmieniem, które przenika dogłębnie i wzbudza dreszcze. Tym bardziej, że jej piosenka była wzruszająca, mówiąca o współczesnych problemach, jak pogardzanie drugim człowiekiem, traktowanie innych jako gorszych od siebie. Kiedy została zamknięta w neonowej klatce naprawdę ściskało się gardło. Ostatnim wyróżnieniem okrasiłabym Ewę Szlempo-Kruszyńską, żonę Mocka, która dostała dość trudną aranżację, gdzie szybkim tempem musiała recytować spore ilości tekstu. Poradziła sobie świetnie, a jej postać została w pamięci jako jedna z bardziej charakterystycznych. Warto też wspomnieć o zabawnym utworze z cyrku i piosence w kinie, która robiła wrażenie wizualne, a nucę ją do dzisiaj.
źródło
Jakimś magicznym sposobem udało mi się zdobyć bilety już na pierwsze publiczne wystawienie Mocka. Czarnej burleski, także byłam na spektaklu 10 października, a uroczysta premiera odbyła się 12 października. Nie wiem co mnie podkusiło, żeby wybrać się akurat tak wcześnie. Zazwyczaj pierwsze spektakle są jeszcze trochę chwiejne i dopiero z każdym kolejnym wystawieniem całość lepiej się układa. Dlatego miałam kilka uwag do całości. Przede wszystkim u dam ulicy czasami widać było niedogranie. Każda z nich miała mieć inną, ale silną osobowość, a wyszło na to, że w pamięć zapadają może trzy, a reszta trochę odstaje. Po takim zbiorowym narratorze spodziewałabym się więcej harmidru i energii, a czułam raczej jego przebłyski (wejście na drugi akt było zdecydowanie mocniejsze). Oprócz tego waga odgrywania głównego bohatera trochę przycisnęła Artura Caturiana, a jednocześnie konstrukcja spektaklu nie dała mu możliwości zabłysnąć. To, że aktor jest zdolny już wiemy, widzieliśmy go w Blaszanym Bębenku i na pamiętnym Przeglądzie Piosenki Aktorskiej. Tutaj wydaje się pasować idealnie do roli wycofanego, chociaż czasami niepanującego nad sobą Mocka. Niestety wydawało mi się, że sporo było O głównej postaci, ale BEZ głównej postaci, przez co trudno było nawiązać prawdziwą więź z tym człowiekiem i poznać go bliżej. Większość akcji została opowiedziana przez innych bohaterów, a Mock jedynie pojawiał się na chwilę i rozwiązywał sprawę. Sam Artur momentami był świetny, ale ogólnie wypadł tylko znośnie. Spodziewałam się o wiele więcej.
źródło
Spektakl świetnie się sprawdza jako dostarczyciel rozrywki - przez cały czas ogląda się całość z niegasnącym zainteresowaniem, dzięki różnorodności piosenek i wykonawców. To wspaniała laurka dla Marka Krajewskiego i jego twórczości. Wciąż mam przed sobą niektóre sceny, bawiłam się naprawdę przednio. Podejrzewam, że Ci, którzy czytali twórczość Krajewskiego również byli zadowoleni. Może nie jest to jeden z najmocniejszych spektakli Teatru Muzycznego Capitol, ale wciąż warto się na niego wybrać i miło spędzić czas.

wtorek, 6 sierpnia 2019

„Notre Dame de Paris” (Teatr Muzyczny w Gdyni)

Och, jak dobrze czasami być ignorantem!
Ogólnie uważam się za fankę musicali, jednak z naciskiem na ich filmowe adaptacje. Z teatrem muzycznym najczęściej mam styczność we wrocławskim Capitolu, ale jakoś ciężko mi się wybrać do chociażby warszawskich teatrów Rampa czy Roma. Natomiast dziwnym sposobem w Teatrze Muzycznym w Gdyni byłam już drugi raz, chociaż mam troszeńkę dalej. Ciężko jednak rywalizować z muzyczną adaptacją Wiedźmina, natomiast o premierze Notre Dame de Paris swego czasu było bardzo głośno (w dobrym tego słowa znaczeniu). Problem (a raczej jego brak) polegał na tym, że wyłączając kilka powszechnie znanych faktów miałam niewielką wiedzę o tym musicalu. Historia dzwonnika była mi znana jedynie z animacji Disneya (tak, książka Katedra Marii Panny w Paryżu Victora Hugo wciąż leży nieprzeczytana na  półce), a co do pierwowzoru francuskiego to kojarzyłam tylko Belle w wykonaniu Garou. Także przyznaję, jestem ignorantką. Ale podejrzewam, że dzięki temu spektakl Notre Dame de Paris w Gdyni okazał się dla mnie tak wspaniałym doświadczeniem.
źródło
Po raz pierwszy na tak dużym spektaklu udało mi się zdobyć miejsce w pierwszym rzędzie. Zazwyczaj wiąże się to z lekkim stresem - a co, jeżeli scena będzie na tyle podwyższona, że trzeba będzie zadzierać głowę; a co, jeżeli stracimy obraz całości, bo będziemy za blisko? Okazało się jednak, że to miejsce było strzałem w dziesiątkę! Od początku jesteśmy tak blisko akcji, że nie da się od niej zdystansować, ciągle jesteśmy zaabsorbowani wydarzeniami na scenie. Na dodatek widać jak na dłoni twarze aktorów, które dodają ekstra dawkę emocji do wydobywanych dźwięków, muzyki i ruchu, a odbiór całości dużo na tym zyskuje. Mam wrażenie, że oglądanie z dalszych rzędów może skutkować utratą sporej dawki zabawy.

Zacznijmy jednak od historii. Przyznam, że ciekawym doświadczeniem było podejście do musicalu tak nieprzygotowanym. Fabuła znana z Dzwonnika z Notre Dame szybko idzie w niepamięć, a zdanie o różnych postaciach trzeba na bieżąco przewartościowywać. Dla mnie był to duży plus, bo mogłam z ciekawością śledzić poszczególne losy bohaterów, nie wiedząc co ich czeka w kolejnym kroku. Zdecydowanie to historia bardziej mroczna i smutna niż myślałam, o ludzkich namiętnościach, o pożądaniu, które niesie ze sobą niszczycielską siłę. Zawsze uważałam, że Frollo to jeden z najciekawszych antybohaterów, postać tragiczna, targana tak ludzkimi uczuciami - kocha i nienawidzi jednocześnie. Najsłabiej fabularnie wypada historia miłosna Esmeraldy i Phoebusa. Tak naprawdę nie wiemy skąd się to uczucie wzięło i co je podtrzymuje. W ogóle fascynacja Esmeraldą w musicalu wydaje się trochę wyssana z palca, bo oprócz tego że jest urodziwa to nie widać w niej nic nadzwyczajnego. Jednak wina za wszelkie niedociągnięcia fabularne powinna być zrzucona raczej na twórców oryginału.

źródło
Dochodzimy tutaj do kolejnego plusa mojej ignorancji. Przez to, że nie wiedziałam wiele o musicalu mogłam przeżywać go po raz pierwszy, a okazało się, że to po prostu kopia francuskiej produkcji. Tworzyły ją nawet te same osoby, więc scenografia i kostiumy są przeniesione jeden do jednego. Także jeżeli mamy się czepiać ubogiego wystroju sceny to pretensje powinny być raczej skierowane do oryginalnych twórców. Ja w sumie lubię ubogą scenografię, w której pomysł zastępuje prawdziwy przedmiot. Tym razem ogromna ściana katedry wystarczyła do opowiedzenia historii.

Szczerze powiedziawszy, nie traktuję Notre Dame de Paris jako zwykłego musicalu. Moim zdaniem to po prostu widowisko, któremu bliżej do koncertu. Fabuła może nie jest tutaj najważniejsza, momentami wydaje się tylko pretekstem do zaśpiewania kolejnej piosenki. To chyba też pierwszy widziany przeze mnie musical, w którym jeden utwór przechodził automatycznie w kolejny - także poza słowem śpiewanym dialogu nie doświadczyliśmy. Tym bardziej ciężko oceniać Notre Dame de Paris jako spektakl. Fabuła była na dalszym tle, a aktorzy w musicalu grają zupełnie inaczej, bo tutaj ton głosu wydaje się najważniejszy.

Jeżeli chodzi o aktorów/wokalistów to mam do powiedzenia tylko jedno - Jan Traczyk! Już pierwsze minuty sprawiły, że został moim ulubieńcem, a wykon Po nieba kresy pięły się katedry zostaje w głowie na długo po zakończeniu spektaklu. Ogólnie cała obsada daje radę. W pierwszym akcie miałam trochę problem z Frollo (Piotr Płuska), ale później sporo zyskał w moich oczach i został jednym z ulubieńców. Świetnie poradzili sobie także Janusz Kruciński jako Quasimodo i Krzysztof Wojciechowski jako Clopin. Maciej Podgórzak był poprawny, ale mam wrażenie że Phoebus to najsłabiej rozpisana postać, toteż wypada dość płasko w porównaniu z resztą obsady. Ewa Kłosowicz śpiewająco wyszła z zadania, jednak dla mnie jej bohaterka, Esmeralda, również miała słabiej nakreślony charakter, o czym wspomniałam wcześniej.

źródło

Na koniec wspomnę o największym plusie i minusie produkcji. Zacznijmy od wady - tutaj mam na myśli tłumaczenia tekstu, które momentami naprawdę raziły w uszy. Za to niezaprzeczalną zaletą Notre Dame de Paris jest cała załoga tancerzy/akrobatów. Wspaniale oddają klimat, pokazują całą masę talentu, wszystko robią na sto procent, a ich energia wręcz bucha w twarz widzom z pierwszego rzędu. Trudno nie wspomnieć tutaj o cudownych pokazach tanecznych w Dręczy mnie czy układu akrobatycznego z podwieszonymi pod sufitem dzwonami. Naprawdę mam wrażenie, że spora zasługa sukcesu musicalu tkwi właśnie w tych momentach kiedy tancerze podkręcają tempo całości i to dzięki nim nie przeszkadza nam taka ilość śpiewanych ballad. Równowaga w tym wypadku jest najważniejsza.

Cieszę się, że moje pierwsze spotkanie z Notre Dame de Paris nastąpiło właśnie w Teatrze Muzycznym w Gdyni. Cudownie było być świadkiem tego widowiska, aktorzy i akrobaci spisali się na medal. Ciekawa jestem jak wypada w konfrontacji z francuską wersją, ale póki co nie mam zamiaru robić porównania. Wolę pozostawić w pamięci świetne polskie przedstawienie.


poniedziałek, 5 listopada 2018

„Blaszany bębenek” (Teatr Muzyczny Capitol)

Mieszkańcom Wrocławia trudno było przeoczyć nową premierę Teatru Muzycznego Capitol. Kiedy na budynku rozwieszono plakaty, na których widniała grafika niepokojąco przypominająca symbol nazistowskich Niemiec w mieście zrobiło się na temat premiery głośno. Cel marketingowy osiągnięty, bo Blaszany bębenek był na ustach osób związanych z teatrem i takich, którzy raczej nie pojawiają się na widowniach. Słuszności akcji promocyjnej komentować nie zamierzam, akurat bilety kupione miałam na długo przed nią, a już wtedy sale były niemal zapełnione. Taki urok Wrocławia - o dobre miejsca na spektaklach Capitolu trzeba trochę powalczyć i być zawsze czujnym.

Blaszany bębenek to pierwsza część trylogii gdańskiej, napisanej przez Guntera Grassa, pisarza narodowości niemiecko-kaszubskiej, laureata Nagrody Nobla. Wokół postaci autora przez wiele lat narastało sporo kontrowersji m.in. ze względu na fakt, że jako chłopak zgłosił się do służby w SS, a później oskarżany był również o antysemityzm. Polscy czytelnicy przez długi czas nie mieli dostępu do powieści Grassa, które były cenzurowane i szykanowane przez wielu ówczesnych działaczy.
Blaszany bębenek to historia Oskara Matzeratha - dziecka, które w wieku trzech lat postanowiło przestać rosnąć na znak protestu. Obserwujemy życie chłopaka, a w tle mają miejsce wydarzenia zmieniające dotychczasowy świat - do władzy dochodzi Hitler i wybucha II wojna światowa.
Wojciech Kościelniak czaruje widzów od pierwszej sceny - trudno nie dać się od początku porwać tej historii i sposobowi jej przedstawienia. Kiedy kurtyna się rozsuwa znajdujemy się w świecie zabawek, świecie widzianym oczami dziecka. Obrazek jest niezapomniany, kostiumy i charakteryzacja robią ogromne wrażenie, wszystko dopracowane jest w najmniejszych szczegółach. Do tego choreografia, za którą odpowiada Ewelina Adamska-Porczyk dodaje finalnego blasku tej scenie. Jednak to wszystko za moment będzie wydawać się błahostką, bo na scenę wkracza Oskar (Katarzyna Pietruska) i oświadcza nam, że zobaczymy „wodewil, zagrany przez zabawki dla zabawek i o zabawkach”, a my nie będziemy w stanie odwrócić wzroku od tej małej postaci na scenie. Trudne stało zadanie przed reżyserem, bo jak pokazać, że Oskar w wieku trzech lat przestał rosnąć? Ekipa wyszła z opałów obronną ręką, a pomysłodawczynią podobno była Agata Kucińska (na codzień pracująca we Wrocławskim Teatrze Lalek). Zasugerowała ona, żeby zastosować technikę tintamareską, czyli wykorzystanie twarzy aktora z doczepionym korpusem lalki. Sprawdza się to idealnie, a zdolności lalkarskie i aktorskie Katarzyny Pietruskiej robią ogromne wrażenie. Nawet nie jestem sobie w stanie wyobrazić jak ciężko musiało się grać, będąc w tak niewygodnych pozycjach (większość spektaklu Katarzyna spędziła na kolanach). Po premierze słychać było mnóstwo zachwytów nad Agatą Kucińską, która również gra Oskara, ale po naszym spektaklu byliśmy zgodni, że nie wiemy jak można byłoby to zrobić lepiej. Chyba będziemy musieli pójść jeszcze raz i się przekonać jak poradziła sobie druga aktorka.
Swoją drogą to, że Oskara gra kobieta w ogóle nie przeszkadzało w odbiorze, a dziecinny głos Pietruskiej pasował do roli małego chłopca.

Pierwszy akt spektaklu mija niepostrzeżenie i zanim się obejrzymy już czeka nas przerwa. Całe dwie godziny nie ma miejsca na nudę. Jesteśmy świadkami dzieciństwa Oskara, gdzie dramat rodzinny jest wciągający, świetnie zagrany, a wstawki muzyczne pasują idealnie. Justyna Szafran ponownie kradnie dla siebie mnóstwo uwagi grając kaszubską babkę z charyzmą i pazurem. Podczas jej śpiewania pojawia się gęsia skórka, a nawet przechodzą dreszcze z wrażenia. Jej zaczepki w stronę widzów wypadają naturalnie i dodają kolejną dawkę humoru tej postaci. Ta kobieta to prawdziwy skarb Capitolu. Ciekawy był również pomysł na wprowadzenie Czarnej Kucharki, tajemniczej postaci, która co jakiś czas przechadza się po scenie swoim specyficznym krokiem i mierzy nas przeszywającym wzrokiem. Każde jej pojawienie się zbiega się w czasie z małą katastrofą, można więc podejrzewać, że to personifikacja jakiegoś przerażającego Fatum.
Wątek rodziców Oskara ogląda się z niegasnącym zainteresowaniem. Jego matka wyszła za mąż za Niemca, który świetnie radzi sobie w kuchni, za to gorzej w życiu uczuciowym, więc miłosne uniesienia wiążą ją z kuzynem (pracownikiem polskiej poczty). Oskar wychowywany jest w bardzo toksycznym środowisku, wciąż zastanawia się który z mężczyzn jest jego ojcem, a ta niekończąca się niepewność będzie miała wpływ na ukształtowanie jego charakteru i dalsze życiowe decyzje.
Warto też wspomnieć, że role trójki rodziców zostały świetnie zagrane przez Alicję Kalinowską (Agnieszka, mama Oskara), Artura Caturiana (Alfred) i Błażeja Stencla (Jan, kuzyn Agnieszki). To wspaniały dramat rodzinny, któremu poświęcono dostatecznie sporo czasu, żebyśmy mieli czas związać się emocjonalnie z bohaterami i dobrze ich poznać, do tego stopnia, że czekają nas chwile radosne, ale i wzruszające z nimi związane.

Muzycznie to mały majstersztyk, do tego orkiestra świetnie sobie radzi z wykonaniem i na żywo robi to wspaniałe wrażenie. Oprócz wspomnianej wcześniej Szafran, która dostaje na początku spektaklu charyzmatyczny utwór, warto wyróżnić też piosenkę nauczycielki bądź tę, w której akcja podzielona jest na akty, a my możemy przyjrzeć się tragedii rodzinnej. Także sporo tutaj wspaniałych, porywających taktów, ale nie obyło się bez gorszych momentów. Szczególnie w drugim akcie pojawiają się piosenki, które wydają się trochę wciśnięte na siłę i od razu ulatują z pamięci.
Niestety, tak jak pierwszy akt jest moim zdaniem genialny, tak drugi trochę traci uwagę widza. Czujemy się przerzucani między wątkami, które zostają ledwo liźnięte. Wydawało mi się, że akcja była pośpieszana, a przechodzenie z piosenki do piosenki przestało mieć ciągłość logiczną. Niemal czuło się, że zostają wrzucone po to, żeby kolejne osoby mogły zabłysnąć. Brakowało mi skupienia się na fabule, chociaż rozumiem, że taka już specyfika adaptacji - przecież jakoś trzeba było te 800 stron powieści zmieścić w czasie ponad trzygodzinnego spektaklu.
Kostiumy i charakteryzacja są świetnym dopełnieniem całości. Przerysowane, karykaturalne białe twarze świetnie korespondowały z mechanicznym sposobem poruszania się i przywodziły na myśl fakt, że Ci ludzie zachowują się niczym zabawki. Wykorzystanie środków multimedialnych do wyświetlania tła sprawdziło się bardzo dobrze i często było ciekawym dodatkiem do utworów muzycznych.
Jeżeli zastanawiacie się czy warto wybrać się do teatru na Blaszany bębenek to przestańcie się zastanawiać, bo mówię Wam, że warto. Pomijając poziom aktorski, dopracowanie technicznych detali i ciekawą fabułę to zobaczenie popisu lalkarskiego robi tutaj ogromne wrażenie. Dlatego, jeżeli będziecie mieć możliwość to wybierzcie się na ten spektakl!

Moja ocena: 7+/10



*zdjęcia pochodzą z oficjalnej strony teatru - LINK

wtorek, 23 stycznia 2018

„Wiedźmin” (Teatr Muzyczny im. Danuty Baduszkowej w Gdyni)


Adaptacja i reżyseria: Wojciech Kościelniak
Muzyka i kierownictwo muzyczne: Piotr Dziubek
Współpraca muzyczna: Dariusz Różankiewicz
Teksty piosenek wg Wojciecha Kościelniaka: Rafał Dziwisz
Scenografia: Damian Styrna
Choreografia: Liwia Bargieł
Kostiumy: Bożena Ślaga
Przygotowanie wokalne: Agnieszka Szydłowska
Inspicjent: Agata Ulatowska
II inspicjent - opieka nad dziećmi: Iwona Warszycka-Kot
Choreografia układów akrobatycznych: Mirosława Kister-Okoń 
Choreografia walk: Artur Cichuta
Animacje: Eliasz Styrna, Artur Lis,Mateusz Kamiński, Sebastian Sroka 

Obsada:

WIEDŹMIN - Krzysztof Kowalski 
JASKIER - Jakub Badurka 
CALANTHE - Karolina Trębacz
YENNEFER - Katarzyna Wojasińska
YURGA - Tomasz Gregor
JEŻ - Krzysztof Wojciechowski
CIRI - Julia Totoszko 
EITHNE - Karolina Merda  
BRAENN - Iza Pawletko 
PŁOTKA - Iga Grzywacka
PAVETTA - Maja Gadzińska



*Moja ocena:*

Moją pierwszą reakcją po usłyszeniu o planach stworzenia musicalu Wiedźmin było spore zaskoczenie. Przyznaję, że nie wierzyłam, że to mogłoby się udać. Obcesowy, wulgarny Geralt, walczący na trakcie z wszelakimi potworami, nagle miałby zacząć śpiewać i tańczyć? Pierwsza myśl - niemożliwe. Moje zainteresowanie zaczęło jednak powoli rosnąć, bo reżyserią zajął się Kościelniak (którego Mistrza i Małgorzatę bardzo lubię, mimo że musical na podstawie powieści Bułhakowa również wydawał się nie do zrobienia), a muzykę napisał Piotr Dziubek. Po pojawieniu się pierwszych fotosów i relacji już wiedziałam, że muszę się do Gdyni wybrać. 

Wiedźmin był moją małą obsesją w liceum. Pamiętam jak początkowo sceptycznie podchodziłam do tej polskiej fantastyki, a później nie mogłam spać nocami, bo musiałam poznać kolejne przygody Geralta z Rivii. W popularne gry na podstawie książek nie grałam, co wynika raczej z tego, że w ogóle rzadko sięgam po gry komputerowe. Zapoznałam się jednak z grą planszową i czasami do niej wracam. Także rozumiecie, że do musicalu podchodzę raczej jako fanka książek. Wspominam o tym, ponieważ wydaje mi się, że w kontekście tego musicalu ważne jest, żebyśmy określili jaką wiedzę mamy z uniwersum Wiedźmina. Zapewne gdybym była fanką gier a nie książek, nie czepiałabym się tematów, które tutaj będę poruszać.

Zacznijmy jednak od początku. Siadając na widowni od razu zauważamy, że scenografia wygląda dość skromnie. Na środku pojawia się prosta konstrukcja z belek, z boku kilka drabin i to tak naprawdę wszystko. Przestrzeń sceniczną będą nam uzupełniać liczne wizualizacje, które spełniają swoje założenie i moim zdaniem w łatwy sposób pomagają zarysować miejsce akcji. To zdecydowanie było dobre posunięcie, żeby postawić na minimalizm w scenografii, nadrabiany wyświetlanymi na niej obrazami i grą świateł - na pewno pomogło to w płynnych przejściach między scenami. Na dodatek scenograf wykazał się sporą pomysłowością, przy kreowaniu kolejnych miejsc. Na szczególnie wyróżnienie zasługuje las Brokilon, w którym klimat tworzyły nie tylko wizualizacje, ale także akrobaci tańczący na lianach i przechadzające się po scenie magiczne stwory.

źródło
Niestety, moim zdaniem najmocniej kulał tutaj scenariusz, i to jego błędy wpływały na kolejne rozczarowania. Nie powiedziałabym, że jest to słaby tekst, raczej, że ma sporo dziur i miałam wrażenie, że reżyser chciał nam pokazać za dużo przygód, a za mało skupiał się na relacjach między postaciami. Podobała mi się na pewno sama oś fabularna - Wiedźmin po starciu ze złem, dochodzi do zdrowia, przypominając sobie kolejne wydarzenia ze swojego życia. Był to ciekawy punkt wyjścia. Również doceniam fakt, że do widza wciąż powracał ten ważny w książkach Sapkowskiego temat przeznaczenia, jego echo czuć było w niemal każdej przygodzie. Jednak szybko okazało się, że taki sposób budowania spektaklu może okazać się nużący. Brak tutaj narastania napięcia do punktu kulminacyjnego. Raczej każda historia miała takie swoje małe narastanie emocji, które później gasły, a co za tym idzie widz mógł się poczuć tym po jakimś czasie zmęczony. 

Z emocjami, to w ogóle mam w kontekście tego Wiedźmina problem. Po wyjściu z sali tłukła mi się po głowie myśl, że trudno nazwać to spektaklem, było to raczej coś pomiędzy spektaklem a widowiskiem. Wszystko przez to, że w bardzo wielu miejscach zabito prawdę i naturalność tych postaci. Ja rozumiem, że jak słyszymy „zimna królowa” czy „potężna czarodziejka” to przychodzą nam na myśl pewne stereotypy. Wydaje mi się jednak, że to już zadanie tekstu i aktorów, żebyśmy mogli w takie postacie uwierzyć. Niestety, w wielu przypadkach nie było nam dane zobaczyć tam prawdy. Szczególnie boli postać Yennefer (nie upatrywałabym się tutaj winy aktorki), która została sprowadzona do kobiety lekkich obyczajów i zarazem kompletnie mija się z tym, co pamiętam z książek. Ten nietrafiony charakter, podkreślał również kostium (czy raczej skąpa bielizna). Rozumiem też założenie tego, że kazano jej wciąż chodzić na palcach. Niestety efekt był wręcz odwrotny od zamierzonego - zamiast dodać jej elegancji i wyniosłości, odebrano jej pewność w chodzie. Do tej grupy również muszę dołączyć postać Calanthe, która rozminęła się z tą znaną z książek (tutaj jednak wydaje mi się, że dobiła ją nienaturalna gra aktorska). Kiedy mamy do czyniena ze słabiej zarysowanymi charakterami postaci, naturalnym skutkiem wydaje się być brak głębszych relacji między bohaterami. Przykładowo -  w ogóle nie widać tutaj uczucia wiążącego Geralta z Yennefer, a ilość scen między Wiedźminem a Jaskrem sprowadzone zostały do minimum, przez co ich przyjaźń również zostaje spłycona.

źródło

Przejdźmy jednak do najjaśniejszego punktu całości, kompletnie zaskakującego, ale kradnącego dla siebie całe show. Chodzi mi oczywiście o postać małej Ciri, która została bezbłędnie zagrana przez Julię Totoszko. To, nad czym ubolewałam przy sztucznych Yennefer i Calanthe, tutaj nie ma racji bytu. Ciri okazała się dzieckiem, jakie znamy z powieści, a zagrana została z taką dawką naturalności i charyzmy, że trudno tej zdolnej dziewczynki nie polubić. Na dodatek to właśnie w scenach Ciri-Geralt, w końcu poznajemy inne oblicze Wiedźmina, które sprawia, że Krzysztof Kowalski może zabłysnąć. Tak zarysowanej więzi emocjonalnej, brakuje z innymi postaciami musicalu, cieszy jednak fakt, że ta najważniejsza jednak wybrzmiewa i to w pięknych tonach. Drugi akt w ogóle porywa o wiele bardziej, właśnie za sprawą wątku Ciri i kilku niezapomnianych scen (świetna bajka na dobranoc, z udziałem zgrai wesołych dzieciaków czy piosenka driady).

Za to w pierwszym akcie sporym plusem był dla mnie Jaskier, który świetnie poradził sobie z prowadzeniem narracji. To był bardzo dobry pomysł, żeby wykorzystać barda do wprowadzania widzów w kolejne przygody. Na dodatek jest on źródłem kilku naprawdę zabawnych sytuacji, a odwzorowujący go Jakub Badurka radzi sobie z graniem tej ekscentrycznej postaci bardzo dobrze.

Strona techniczna musicalu pozostawiła mnie w sporym zachwycie. Wydawało się, że będzie skromnie, a jednak widowisko okazało się niezapomniane. Na spore uznanie zasługuje choreografia, która za każdym razem idealnie pasuje do wykonywanych utworów (zaskoczyła mnie trochę piosenka z czarodziejami ze wzgórza, ze względu na ich sposób poruszania, ale gdy postanowiłam nie zwracać uwagi na wystające spod szat kółka, okazało się, że całość tworzy bardzo ładny obrazek). Na dodatek akrobatyka za każdym razem robi wrażenie i świetnie wypełnia przestrzeń sceniczną. W tym miejscu warto wspomnieć o występie dżina, którego grało dwóch akrobatów, połączonych fragmentem materiału - na długo zostaje w pamięci. Muzycznie ten musical jest bardzo dobry. Trochę żałuję, że nie mogę jeszcze raz posłuchać wykonywanych utworów, ale kilka zdecydowanie utkwiło mi w pamięci (chociaż przyznaję, że nie wszystkie porwały mnie swoim wykonaniem, ale większość jednak zrobiła pozytywne wrażenie).

Rozumiecie więc, że trudno ten musical jednoznacznie ocenić. Z jednej strony, niszczy on trochę niektóre postaci z uniwersum, spłycając ich charaktery i psując relacje między bohaterami. Z drugiej tworzy piękną więź między Geraltem a Ciri i momentami sprawnie utrzymuje uwagę widza. Gdyby podejść do niego bardziej jak do widowiska, to można spokojnie stwierdzić, że jest ono rewelacyjne. Ja jednak nie zapominam, że finalnie jesteśmy w teatrze i braku prawdy trudno wybaczyć. Także - warto było pojechać, całość wspominam bardzo pozytywnie, ale bez zgrzytów się nie obyło. 


Szukaj w tym blogu

Szablon dla Bloggera stworzony przez Blokotka