Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wrocław. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wrocław. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 14 listopada 2019

Kochać, jak to trudno powiedzieć - „Magnolia” Wrocławski Teatr Współczesny

Spektakl Magnolia we Wrocławskim Teatrze Współczesnym rozpoczyna się od informacji z offu, że wszyscy występujący tego dnia aktorzy są niedysponowani uczuciowo. Nad publicznością gaśnie światło, a z dużej dziury na scenie wyłaniają się jedna po drugiej postacie aktorów w zielonych kostiumach żab. Oglądamy wycinek z ich życia, w którym wylegują się w słońcu, zdobywają jedzenie, wchodzą między sobą w interakcje, ale tak ogólnie - mają się dobrze. W ten sposób Skonieczny koresponduje z symboliczną finałową sceną pochodzącą z filmowej wersji Magnolii P.T. Andersona, czyli przypominającym biblijną plagę deszczem żab. Reżyser teatralnej adaptacji w swojej wersji pokazuje, że mimo upływu jakiegoś czasu od premiery filmu, żaby nadal lęgną się w ludziach. Ba! Żyje im się wciąż całkiem dobrze. W jego oczach płazy symbolizują potwora, który mieszka w człowieku, wstrzymującego go od uczucia miłości i empatii, dręczącego go wątpliwościami, lękiem przed odrzuceniem, przed spojrzeniem w przyszłość bez rozpamiętywania przeszłości. Anderson deszczem żab kończy film, a Skonieczny podkreśla, że te same problemy dalej się we współczesnym człowieku jątrzą.
źródło
O Krzysztofie Skoniecznym zrobiło się głośno po tym jak stanął za sterami produkcji HBO, Ślepnąc od świateł (btw. bardzo dobrej, więcej pisałam tutaj). Oglądając Magnolię widać jego charakterystyczny styl, mocna muza i stroboskopowe światła, a na scenie porozstawiane ekrany, które będą współgrały z wydarzeniami na scenie. Skonieczny spory nacisk kładzie na efekty audiowizualne, widać, że to jego konik, korzysta ze środków sprawnie i ze świetnymi rezultatami. Często wyświetlane na ekranach były zbliżenia na twarze aktorów, nagrywane na żywo podczas trwania spektaklu. W ten sposób naprawił jeden z problematycznych teatralnych elementów, czyli niemożność przyjrzenia się mimice aktorów. Na Magnolii miałam okazję oglądać obraz pełnej sceny, ale dostałam możliwość, żeby skupić się także na przepełnionych emocjami twarzach aktorów, na których pięknie malowały się męczące ich lęki i niepewności.
Scenariusz spektaklu oparty jest na podstawie filmowej wersji Magnolii. Adaptacją tekstu zajęli się Krzysztof Skonieczny i Anka Herbut. Oboje wyszli z tego przedsięwzięcia obronną ręką, ponieważ dramaturgia jest zbudowana w sposób bardzo efektowny. Początek, czyli epizod, w którym obserwujemy życie żab jest odpowiednio zabawny, kostiumy płazów robią spore wrażenie, pomysły scenograficzne, bardzo tutaj proste, niczym namalowane ręką dziecka wywołują uśmiech, a na dodatek aktorzy porozumiewają się kumkaniem zawodowo.
Wiadomo, że spektakl, który trwa ponad trzy godziny może trochę znużyć, jednak twórcy zrobili wszystko, żeby widz mógł przeżywać intensywne wydarzenia razem z bohaterami. Pierwszy akt przepełniony jest przeskakującą między różnymi postaciami akcją, która zwalnia po przerwie, czyli w części drugiej. Nam to jednak nie przeszkadzało, druga odsłona mimo że spokojniejsza, pozwalała tym bardziej odczuć samotność i rozgoryczenie bohaterów, a każdy aktor dostał tam sporo miejsca na pokazanie swoich umiejętności.
źródło, fot. Krzysztof Skonieczny
Magnolia nie okazałaby się dla mnie takim sukcesem, gdyby nie świetny zespół aktorski. Każdy z nich miał przed sobą trudne zadanie, bo postacie w spektaklu są rozbite, szukają wyjścia z patowej sytuacji, nie potrafią mówić o uczuciach, unikają ich, nie umieją znaleźć swojej drogi do szczęścia. To spory ładunek emocjonalny, który każdy z aktorów dźwiga z autentycznością i niebywałą charyzmą. Najciekawiej wypada para Klaudia (w tej roli widziałam Marię Kanię) i January Kundelek (Piotr Łukaszczyk). Nie dość, że są to dobrze zagrane role (świetny timing!), to jeszcze ich dialogi przepełnia dynamizm i są źródłem humoru wśród otaczającego nas zewsząd tragizmu. Trzeba jednak przyznać, że aktorsko nie ma tutaj przegranych, wszyscy stają na wysokości zadania. Wspaniały jest Maciej Tomaszewski, którego Nestor Krok, wygłaszając kwestie z łoża śmierci, przeszywa widza na wskroś. Świetna jest para Róża-Szczepan Jaszczur (Ewelina Paszke-Lowitzsch i Wiesław Cichy), genialnie prezentują się też Miłosz Pietruski, Mateusz Łasowski i Anna Kieca. Cóż, po prostu wszyscy razem tworzą świetny zespół aktorski. Na dodatek potrafią także zaskoczyć w kwestiach muzycznych, bo co jakiś czas sprawnie używają instrumentów dostępnych na scenie bądź mają niewielkie wstawki śpiewane.
Jako że fabułę znałam już z filmu to cieszy mnie przede wszystkim podkręcenie wszelkich dodatkowych elementów przez ekipę Wrocławskiego Teatru Współczesnego. Kiedy kończy się początkowa sekwencja z żabami w rolach głównych i ukazuje się widzom reszta scenografii to musiałam zbierać szczękę z podłogi. Podwieszona klatka-szklarnia, pod nią staw pełen wody, psychodeliczne oświetlenie, sztuczne kwiaty - to wszystko wizualnie robi piorunujące wrażenie.  Fabien Lédé w duecie z Michałem Dymkiem stworzyli niezapomniany klimat. Skonieczny natomiast ma świetne wyczucie i korzysta z zabiegów scenograficznych i odpowiedniego oświetlenia, podbijając sytuacje sceniczne w sposób bardzo filmowy (scena padającego deszczu wręcz hipnotyzująca!).
źródło, fot. Krzysztof Skonieczny
Na Magnolię warto przyjść wypoczętym i przygotowanym na długie posiedzenie, jednak jeżeli będziemy otwarci możemy przeżyć współczesno-baśniowe przeżycie. To na pewno ciekawy głos na wrocławskim poletku teatralnym, któremu warto dać szansę. Śledzenie poczynań bohaterów angażuje naszą uwagę, daje nam obraz wnętrza człowieka: pełnego sprzeczności, niepotrafiącego podjąć decyzji, walczącego z samym sobą, pragnącego miłości i jednocześnie obawiającego się miłości. Wszystko to znamy z otoczenia, mamy z tym styczność dzień w dzień, a Magnolia pozwoli nam tylko przypomnieć sobie jak złożone i destrukcyjne są ludzkie lęki.

poniedziałek, 5 listopada 2018

„Blaszany bębenek” (Teatr Muzyczny Capitol)

Mieszkańcom Wrocławia trudno było przeoczyć nową premierę Teatru Muzycznego Capitol. Kiedy na budynku rozwieszono plakaty, na których widniała grafika niepokojąco przypominająca symbol nazistowskich Niemiec w mieście zrobiło się na temat premiery głośno. Cel marketingowy osiągnięty, bo Blaszany bębenek był na ustach osób związanych z teatrem i takich, którzy raczej nie pojawiają się na widowniach. Słuszności akcji promocyjnej komentować nie zamierzam, akurat bilety kupione miałam na długo przed nią, a już wtedy sale były niemal zapełnione. Taki urok Wrocławia - o dobre miejsca na spektaklach Capitolu trzeba trochę powalczyć i być zawsze czujnym.

Blaszany bębenek to pierwsza część trylogii gdańskiej, napisanej przez Guntera Grassa, pisarza narodowości niemiecko-kaszubskiej, laureata Nagrody Nobla. Wokół postaci autora przez wiele lat narastało sporo kontrowersji m.in. ze względu na fakt, że jako chłopak zgłosił się do służby w SS, a później oskarżany był również o antysemityzm. Polscy czytelnicy przez długi czas nie mieli dostępu do powieści Grassa, które były cenzurowane i szykanowane przez wielu ówczesnych działaczy.
Blaszany bębenek to historia Oskara Matzeratha - dziecka, które w wieku trzech lat postanowiło przestać rosnąć na znak protestu. Obserwujemy życie chłopaka, a w tle mają miejsce wydarzenia zmieniające dotychczasowy świat - do władzy dochodzi Hitler i wybucha II wojna światowa.
Wojciech Kościelniak czaruje widzów od pierwszej sceny - trudno nie dać się od początku porwać tej historii i sposobowi jej przedstawienia. Kiedy kurtyna się rozsuwa znajdujemy się w świecie zabawek, świecie widzianym oczami dziecka. Obrazek jest niezapomniany, kostiumy i charakteryzacja robią ogromne wrażenie, wszystko dopracowane jest w najmniejszych szczegółach. Do tego choreografia, za którą odpowiada Ewelina Adamska-Porczyk dodaje finalnego blasku tej scenie. Jednak to wszystko za moment będzie wydawać się błahostką, bo na scenę wkracza Oskar (Katarzyna Pietruska) i oświadcza nam, że zobaczymy „wodewil, zagrany przez zabawki dla zabawek i o zabawkach”, a my nie będziemy w stanie odwrócić wzroku od tej małej postaci na scenie. Trudne stało zadanie przed reżyserem, bo jak pokazać, że Oskar w wieku trzech lat przestał rosnąć? Ekipa wyszła z opałów obronną ręką, a pomysłodawczynią podobno była Agata Kucińska (na codzień pracująca we Wrocławskim Teatrze Lalek). Zasugerowała ona, żeby zastosować technikę tintamareską, czyli wykorzystanie twarzy aktora z doczepionym korpusem lalki. Sprawdza się to idealnie, a zdolności lalkarskie i aktorskie Katarzyny Pietruskiej robią ogromne wrażenie. Nawet nie jestem sobie w stanie wyobrazić jak ciężko musiało się grać, będąc w tak niewygodnych pozycjach (większość spektaklu Katarzyna spędziła na kolanach). Po premierze słychać było mnóstwo zachwytów nad Agatą Kucińską, która również gra Oskara, ale po naszym spektaklu byliśmy zgodni, że nie wiemy jak można byłoby to zrobić lepiej. Chyba będziemy musieli pójść jeszcze raz i się przekonać jak poradziła sobie druga aktorka.
Swoją drogą to, że Oskara gra kobieta w ogóle nie przeszkadzało w odbiorze, a dziecinny głos Pietruskiej pasował do roli małego chłopca.

Pierwszy akt spektaklu mija niepostrzeżenie i zanim się obejrzymy już czeka nas przerwa. Całe dwie godziny nie ma miejsca na nudę. Jesteśmy świadkami dzieciństwa Oskara, gdzie dramat rodzinny jest wciągający, świetnie zagrany, a wstawki muzyczne pasują idealnie. Justyna Szafran ponownie kradnie dla siebie mnóstwo uwagi grając kaszubską babkę z charyzmą i pazurem. Podczas jej śpiewania pojawia się gęsia skórka, a nawet przechodzą dreszcze z wrażenia. Jej zaczepki w stronę widzów wypadają naturalnie i dodają kolejną dawkę humoru tej postaci. Ta kobieta to prawdziwy skarb Capitolu. Ciekawy był również pomysł na wprowadzenie Czarnej Kucharki, tajemniczej postaci, która co jakiś czas przechadza się po scenie swoim specyficznym krokiem i mierzy nas przeszywającym wzrokiem. Każde jej pojawienie się zbiega się w czasie z małą katastrofą, można więc podejrzewać, że to personifikacja jakiegoś przerażającego Fatum.
Wątek rodziców Oskara ogląda się z niegasnącym zainteresowaniem. Jego matka wyszła za mąż za Niemca, który świetnie radzi sobie w kuchni, za to gorzej w życiu uczuciowym, więc miłosne uniesienia wiążą ją z kuzynem (pracownikiem polskiej poczty). Oskar wychowywany jest w bardzo toksycznym środowisku, wciąż zastanawia się który z mężczyzn jest jego ojcem, a ta niekończąca się niepewność będzie miała wpływ na ukształtowanie jego charakteru i dalsze życiowe decyzje.
Warto też wspomnieć, że role trójki rodziców zostały świetnie zagrane przez Alicję Kalinowską (Agnieszka, mama Oskara), Artura Caturiana (Alfred) i Błażeja Stencla (Jan, kuzyn Agnieszki). To wspaniały dramat rodzinny, któremu poświęcono dostatecznie sporo czasu, żebyśmy mieli czas związać się emocjonalnie z bohaterami i dobrze ich poznać, do tego stopnia, że czekają nas chwile radosne, ale i wzruszające z nimi związane.

Muzycznie to mały majstersztyk, do tego orkiestra świetnie sobie radzi z wykonaniem i na żywo robi to wspaniałe wrażenie. Oprócz wspomnianej wcześniej Szafran, która dostaje na początku spektaklu charyzmatyczny utwór, warto wyróżnić też piosenkę nauczycielki bądź tę, w której akcja podzielona jest na akty, a my możemy przyjrzeć się tragedii rodzinnej. Także sporo tutaj wspaniałych, porywających taktów, ale nie obyło się bez gorszych momentów. Szczególnie w drugim akcie pojawiają się piosenki, które wydają się trochę wciśnięte na siłę i od razu ulatują z pamięci.
Niestety, tak jak pierwszy akt jest moim zdaniem genialny, tak drugi trochę traci uwagę widza. Czujemy się przerzucani między wątkami, które zostają ledwo liźnięte. Wydawało mi się, że akcja była pośpieszana, a przechodzenie z piosenki do piosenki przestało mieć ciągłość logiczną. Niemal czuło się, że zostają wrzucone po to, żeby kolejne osoby mogły zabłysnąć. Brakowało mi skupienia się na fabule, chociaż rozumiem, że taka już specyfika adaptacji - przecież jakoś trzeba było te 800 stron powieści zmieścić w czasie ponad trzygodzinnego spektaklu.
Kostiumy i charakteryzacja są świetnym dopełnieniem całości. Przerysowane, karykaturalne białe twarze świetnie korespondowały z mechanicznym sposobem poruszania się i przywodziły na myśl fakt, że Ci ludzie zachowują się niczym zabawki. Wykorzystanie środków multimedialnych do wyświetlania tła sprawdziło się bardzo dobrze i często było ciekawym dodatkiem do utworów muzycznych.
Jeżeli zastanawiacie się czy warto wybrać się do teatru na Blaszany bębenek to przestańcie się zastanawiać, bo mówię Wam, że warto. Pomijając poziom aktorski, dopracowanie technicznych detali i ciekawą fabułę to zobaczenie popisu lalkarskiego robi tutaj ogromne wrażenie. Dlatego, jeżeli będziecie mieć możliwość to wybierzcie się na ten spektakl!

Moja ocena: 7+/10



*zdjęcia pochodzą z oficjalnej strony teatru - LINK

niedziela, 13 grudnia 2015

#60 - 'Mistrz i Małgorzata' (Teatr Capitol)

 Co prawda na tym spektaklu byłam już dwa tygodnie temu, jednak wspomnienia wciąż są żywe i zdecydowanie warto się nimi podzielić. Zapraszam, szczególnie mieszkańców Wrocławia i fanów musicali oraz porządnych adaptacji.


według powieści MICHAIŁA BUŁHAKOWA
reżyseria, tłumaczenie i adaptacja: WOJCIECH KOŚCIELNIAK
teksty piosenek: RAFAŁ DZIWISZ
muzyka i kierownictwo muzyczne: PIOTR DZIUBEK
scenografia i wizualizacje: DAMIAN STYRNA
kostiumy: BOŻENA ŚLAGA
choreografia: JAROSŁAW STANIEK
reżyseria światła: BOGUMIŁ PALEWICZ
przygotowanie wokalne: MAGDALENA ŚNIADECKA
asystent reżysera: AGNIESZKA KOZAK
asystent choreografa: JOANNA ZIEMCZYK

Obsada:
Kobieta: JUSTYNA SZAFRAN
Woland: TOMASZ WYSOCKI (gościnnie, Teatr im. J. Słowackiego w Krakowie)
Mistrz: RAFAŁ DZIWISZ (gościnnie, Teatr im. J. Słowackiego w Krakowie)
Małgorzata: JUSTYNA ANTONIAK  / MAGDALENA WOJNAROWSKA 26-29 XI 2015
Iwan Bezdomny: MARIUSZ KILJAN (gościnnie, Teatr Polski we Wrocławiu) / MICHAŁ SZYMAŃSKI (gościnnie)
Korowiow: BŁAŻEJ WÓJCIK
Behemot: MIKOŁAJ WOUBISHET
Piłat / Doktor Strawiński: KONRAD IMIELA
Jeszua: CEZARY STUDNIAK
Asasello: BARTOSZ PICHER
Berlioz: ANDRZEJ GAŁŁA
Afraniusz: ARTUR BOCHEŃSKI
Hella: EWELINA ADAMSKA-PORCZYK
...
całość dostępna na stronie: http://www.teatr-capitol.pl/pl/repertuar/spektakle/43-spektakle/931-mistrz-i-malgorzata 


O spektaklu Mistrz i Małgorzata we wrocławskim Teatrze Capitol od dłuższego czasu było głośno. Jego premiera odbyła się dwa lata temu, we wrześniu na otwarcie nowego, odremontowanego budynku teatru. Jednak mimo chęci dopiero teraz udało mi się dostać bilety. I warto zaznaczyć, że widownia była wypełniona niemal po brzegi.
Początkowo czułam duże podekscytowanie, ale też byłam pełna obaw. Chyba większość z Was czytała powieść Bułhakowa i wie jak genialne jest to dzieło. Fakt, że akcja dzieje się na kilku płaszczyznach, z historią Piłata w tle, do tego opisuje wydarzenia pełne absurdu - banda Wolanda biega po mieście z czarnym kotem Behemotem siejąc zamęt, a Małgorzata lata nad dachami domów na miotle. Podobno nie istnieje dobra ekranizacja tej książki (sama nie oglądałam żadnej, same zwiastuny mnie zniechęcały), więc jak mogłam spodziewać się cudów po adaptacji teatralnej i do tego w formie musicalu?
 Okazało się jednak, że Mistrz i Małgorzata szybko zaskarbił sobie jedno z najwyższych miejsc w moim osobistym rankingu obejrzanych spektakli. Już od pierwszej sceny zostałam przekonana, że obawy należy odstawić na bok i rozkoszować się profesjonalizmem tego, co przygotował dla mnie reżyser. Swoją drogą Wojciech Kościelniak jest bardzo odważnym reżyserem, w tym roku przeniósł powieść "Zły" na deski Teatru Muzycznego w Gdyni. Widać, że nie straszne mu teksty, których sama nie potrafiłabym sobie wyobrazić w formie musicalu.
Spektakl na pewno zachwyca na wielu poziomach. Zacznę jednak od czegoś mi najbliższego, czyli wspaniałej gry aktorskiej. Justyna Szafran jako tajemnicza kobieta, a równocześnie narrator zdarzeń, wprowadza nas w poszczególne sceny, dodając do przedstawienia wiele swojego naturalnego czaru. Zresztą, trudno w ramach Mistrza i Małgorzaty mówić o aktorach lepszych i gorszych, bo wszyscy zagrali tutaj na najwyższym poziomie. Nie sposób jednak nie wyróżnić świty Wolanda. Błażej Wójcik jako szalony Korowiow, Mikołaj Woubishet przemierzający scenę w przygarbionej, kociej postawie, Ewelina Adamska-Porczyk, przedstawiona jako ucieleśnienie seksownej kusicielki, a na ich czele Tomasz Wysocki, który samą postawą i głosem już przekonał mnie, że nie byłoby lepszego kandydata na Wolanda. Przyznam, że trochę żałowałam, że nie udało mi się zobaczyć Justyny Antoniak jako Małgorzaty. Pewnie przez to, że byłam nastawiona na nią, pani Wojnarska wypadła trochę gorzej na tle reszty. Może nie napiszę tutaj o wszystkich wspaniałych postaciach, ale naprawdę zachwycona byłam poziomem gry i zaangażowaniem wkładanym w poszczególne role.
Pod względem technicznym spektakl nie odstaje pewnie od poziomu w teatrach zagranicznych. Wrażenie robi wykorzystanie możliwości dostępnych po remoncie sceny. W pewnych momentach scena zacznie się podnosić, żeby ukazać wnętrze domu wariatów, gdzie trafia Iwan Bezdomny, żeby chwilę potem na środek wjechało wielkie podium z Piłatem i aktorami przebranymi za rzeźby. Podoba mi się, że mając warunki realizatorzy spektaklu wykorzystują w stu procentach możliwości sprzętowe. A scena przedstawienia, wystawionego przez Korowiowa i Behemota, przeszła moje najśmielsze oczekiwania - po prostu czułam się jak na pokazie iluzji z charyzmatycznymi prowadzącymi!
Grzechem byłoby nie wspomnieć o warstwie musicalowej, czyli o muzyce i choreografiach. I tutaj znowu zabłysnął Piotr Dziubek, którego doceniłam już po Ja, Piotr Riviere... Piosenki są charyzmatyczne, a nawet jeżeli sytuacja jest poważna to nie ma tutaj zbędnej ckliwości. Wszystko jest odpowiednio wyważone, a orkiestra i głosy aktorów w pełni zadowalają. Bardzo podobało mi się wykonanie Fridy podczas upiornego balu.
A to co wyrabia pani Adamska-Porczyk zasługuje na wiele słów uznania. Nie dość, że śpiewa i wykonuje skomplikowane figury taneczne, to w każdym momencie wygląda jak kusząca diablica.
Reżyser dokonał rzeczy niebywale ważnej w adaptacjach teatralnych. Zachował oryginalny tekst, nie wprowadzając zmian w fabule. Uwydatnił jedynie problemy opisywane przez Bułhakowa pokazując mieszkańców Rosji w krzywym zwierciadle i wyszydzając ich przywary. Dlatego fan pierwowzoru powinien wyjść ze spektaklu w pełni zadowolony.
Na koniec mogę dodać, że jedynym elementem, który trochę mnie zawiódł (oprócz niemożliwości zobaczenia Justyny Antoniak) był wygląd piekielnego balu. Przyznam, że w przerwie dzieliłam się z towarzyszem podekscytowaniem na tę scenę, wyobrażałam sobie porządne zaskoczenie i cudowne wizualne wrażenia. I było poprawnie, jednak liczyłam chyba na trochę więcej.
Mistrz i Małgorzata to inscenizacja, która nas rozbawi, oczaruje i wprawi w zadumę. A zarazem to wierna i dopracowana adaptacja dzieła Bułhakowa. Podejrzewam, że nawet jeżeli fanami teatru nie jesteście to na tym spektaklu bawić się będziecie przednio. Każdy Wrocławianin powinien się na niego wybrać.

A jeżeli jesteście fanami porządnych musicali zjeżdżajcie z całej Polski. Warto.

Ocena: 9,5/10


(zdjęcia pochodzą z http://www.teatr-capitol.pl/pl/repertuar/spektakle/43-spektakle/931-mistrz-i-malgorzata)

Szukaj w tym blogu

Szablon dla Bloggera stworzony przez Blokotka