poniedziałek, 12 sierpnia 2019

„Good Omens” T. Pratchett i N. Gaiman - książka vs. serial

Swego czasu miałam lekkiego świra na punkcie książek Neila Gaimana. Czytałam jedną po drugiej i z każdą kolejną lekturą coraz bardziej go ceniłam. Ostatnią wydaną pozycją, Mitologią nordycką, akurat się rozczarowałam, ale mam jeszcze kilka starszych jego powieści do nadrobienia, łącznie z komiksami o Sandmanie.
Kiedy świat obiegła wiadomość o ekranizacji Dobrego Omena, to bardzo się ucieszyłam. Amerykańscy bogowie, serial na podstawie innej jego książki, przypadł mi do gustu (więcej możecie przeczytać o nim TUTAJ). Był dość pokręcony, zresztą tak samo jak pierwowzór, ale oglądało się naprawdę dobrze. W przypadku Good Omens doświadczymy czegoś zupełnie innego.
Zaznaczam, że przede mną była przygoda z książką i z serialem - właśnie w takiej kolejności udało mi się je poznać w ciągu ostatnich kilku tygodni.
źródło
Jest to coś zupełnie innego od chociażby wspomnianych Amerykańskich bogów dlatego, że mamy do czynienia z pracą wspólną. Zaczęło się właśnie od Gaimana, który inspirując się powieściami/filmami The Jew of Malta Christophera Marlowe, The Omen i Just William Richmala Cromptona napisał niejako parodię tej ostatniej pozycji o tytule: William The Antichrist. Kiedy wysłał szkic książki do Terry'ego Pratchetta, ten zapytał czy może wziąć udział w przedsięwzięciu. Gaiman, jako fan i przyjaciel Pratchetta był propozycją zachwycony i oczywiście się zgodził. Obaj autorzy mieszkali wtedy w Anglii, a pracowali przekazując między sobą kolejne zapiski na dyskietkach (pamiętajmy moi drodzy, że mówimy o circa 1988 roku!). Podsumowując współpracę stwierdzili, że trudno na sztywno oddzielić kto był odpowiedzialny za którą część książki, jednak wspomnieli, że Gaiman bardziej skupił się na Czterech Jeźdźcach, a Pratchett na Adamie i jego przyjaciołach. Finalnie to Terry fizycznie napisał większą część powieści, chociaż sporo pomysłów miało źródło w długich rozmowach telefonicznych, które autorzy często prowadzili.

Także mamy za sobą kilka słów o genezie książki, warto przejść do przedstawienia fabuły. W telegraficznym skrócie: diabeł i anioł wypełniają na przestrzeni wieków zadania na Ziemi, podczas których ich ścieżki często się przecinają. W końcu demon Crowley dostaje za zadanie dostarczyć do wybranej angielskiej rodziny Antychrysta i trzymać pieczę nad jego dojrzewaniem. Obawiając się skutków Apokalipsy, czyli zniszczenia wszelkiego życia na Ziemi, które zdążył już znacznie polubić, postanawia połączyć siły z aniołem Azirafalem i zapobiec nieszczęściu.
źródło

Książka

Jeżeli chodzi o pierwowzór: moim zdaniem bardzo czuć wpływ Terry'ego Pratchetta na całość. Do tej pory czytałam tylko jedną jego powieść (całe lata temu - Kolor magii) i miałam z nią niemały problem. Jakoś wtedy nie przekonał mnie pokręcony humor autora i chociaż ogólnie książka mi się spodobała to nieszczególnie zachęciła do dalszego czytania Świata Dysku. Prawdą jest, że z wiekiem człowiek zaczyna doceniać trochę inne aspekty literatury i cóż, teraz ten zabawny koloryt bardzo mi się spodobał. To nadal specyficzny humor, ale tym razem naprawdę polubiłam inteligentny dowcip Pratchetta.
Fabuła rozwijała się w ciekawy, często zaskakujący sposób, całość idzie do przodu raczej mozolnie, pozwalając sobie na liczne zboczenia z głównej ścieżki. Wprowadzenie kilku głównych postaci było świetnym pomysłem, przeskakiwanie między ich historiami okazało się absorbujące. Problematyczne natomiast były częste nawiązania do sytuacji i bohaterów niemal zupełnie niezwiązanych z główną akcją. Czasem lekturze towarzyszyło lekkie zdezorientowanie, zdawało mi się, że nie potrafię śledzić fabuły, a zaraz okazywało się, że dany fragment to tylko dygresja, która wnosi małe ziarenko do całości. Kiedy już się przyzwyczaiłam do tych anegdotek to nawet je polubiłam, ale potrzebowałam trochę czasu na zasymilowanie się z nimi. Trzeba przyznać, że jest ich naprawdę sporo jak na tak niewielką powieść.
Na koniec dodam, że podczas czytania miałam wrażenie, że nijak nie jest to materiał na serial. Także tym bardziej chciałam zobaczyć jak twórcy z tego zadania wybrnęli.

Serial

Książka Dobry Omen została napisana przez dwa głośne nazwiska z grona twórców fantastycznej literatury, także nic w tym dziwnego, że wiele osób pragnęło ją zekranizować. Jednym z zainteresowanych reżyserów był Terry Gilliam, a w głównych rolach planował obsadzić Johnny'ego Deppa i Robina Williamsa (mówimy o początkach lat dwutysięcznych).
Nad wersją, którą możemy teraz oglądać pieczę trzymał Neil Gaiman, który zaznaczył w wielu wywiadach, że chciał przede wszystkim stworzyć coś, co spodobałoby się Terry'emu, który zmarł w 2015 roku. Podobno blisko końca swoich dni napisał do Neila list ze zdaniem: Please do this for me (pl: Proszę, zrób to dla mnie). Kiedy Gaiman wrócił z pogrzebu od razu usiadł do pisania scenariusza.
Za reżyserię odpowiedzialny został Douglas Mackinnon (na koncie ma takie tytuły jak Doctor Who czy Outlander). Natomiast wśród obsady pojawiły się same perełki brytyjskiego aktorstwa. Przede wszystkim główna dwójka: Michael Sheen i David Tennant. Na drugim planie równie ciekawie. Warto wspomnieć, że wiele z tych osób to Neil Gaiman zachęcił do współpracy, m.in. napisał do Jona Hamma czy chciałby zagrać Gabriela, na co aktor odpisał krótkim: Tak.
Całość składa się z sześciu odcinków i, o dziwo, naprawdę trzyma się kupy z wydarzeniami znanymi z książki. Serio, moim zdaniem w sporym stopniu oddaje klimat pierwowzoru, z dziwacznym humorem, ale także większością wydarzeń. Nawet wiele dygresji z książki zostało zachowanych w ekranizacji. Wychodzi na to, że czasami warto oddać pisanie scenariusza w ręce człowieka odpowiedzialnego za pierwotną historię.
źródło

Książka a serial

Jeżeli miałabym porównać książkę do serialu to powiem Wam tyle: one świetnie ze sobą współgrają. Oczywiście, polecam Wam zacząć od papierowej wersji, poznać klimat tej historii i przejść ją z uśmiechem na twarzy. Mam wrażenie, że odwrotna kolejność sporo odbierze książce. Chociaż może ktoś próbował poznawać przygody anioła i demona właśnie zaczynając od serialu i jest z tego powodu zadowolony? Dajcie znać.
W serialu zostało zastosowanych kilka świetnych chwytów, żeby wzbudzać ciekawość a zarazem trzymać się oryginału. Przede wszystkim wprowadzono postać narratora-Boga, któremu głosu użyczyła genialna Frances McDormand. To dzięki niemu tak gładko przejdziemy między różnymi anegdotkami. Dodatkowo, główną odczuwalną dla mnie różnicą, była waga postaci Crowleya i Azirafala. W książce pełnią faktycznie ważną rolę, ale to w serialu są naprawdę na pierwszym planie. I chwała niebiosom, bo Tennant i Sheen to wybuchowa mieszanka, której nie da się nie kochać. Obaj nadają swoim postaciom taką masę charakteru, że nie można mieć ich dosyć. Na szczęście Gaiman zaspokoił spragnionych widzów i dołożył w trzecim odcinku całą sekwencję opowiadającą historię ich relacji na przestrzeni wieków - nie było tego w książce, a ogląda się z czystą uciechą. W serialu sporo miejsca poświęcone także zostało mieszkańcom piekła i nieba. Przede wszystkim całkiem nowa postać Gabriela (wspaniale oddana przez przezabawnego Hamma), ale także sekwencja w ostanim odcinku została dopisana na potrzeby serialu. Podobno elementy związane z archaniołem Gaiman z Pratchettem wypracowali na rzecz zaplanowanej kontynuacji, która nie ujrzała światła dziennego.
Natomiast w drugą stronę - z serialu został wycięty wątek z tymi drugimi jeźdźcami, pojawiło się też kilka zmian w treści (zabawa Ich czy kolor włosów Crowleya), a niektóre anegdoty zostały pominięte.

Neil Gaiman i Terry Pratchett, źródło

Muszę przyznać, że i przy książce i przy serialu bawiłam się przednio. Uważam, że pierwowzór momentami jest zbyt chaotyczny, a ekranizacja tak bardzo skupia się na głównej dwójce bohaterów, że po macoszemu traktuje resztę wątków, ale całościowo to prawdziwa perełka dla fanów tego dziwnego humoru. Natomiast dla fanów fantastyki punkt obowiązkowy, najlepiej w kolejności: książka -> serial.

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz

Szukaj w tym blogu

Szablon dla Bloggera stworzony przez Blokotka