Moje serialowe życie miało ostatnimi czasy lekki zastój. Oprócz drugiego sezonu „Stranger Things” i nadrobienia odcinków „Orange is the new black” nie miałam raczej czasu na oglądanie czegokolwiek. W pewnym momencie zaczęłam się rozglądać za czymś krótkim, co mogłabym obejrzeć w czasie jedzenia posiłku. Chodzi mi tutaj o te
seriale, których odcinki trwają średnio 20 minut, coś jak
New Girl (na którego kolejny, ostatni sezon bardzo czekam!). No, a gdzie teraz lepiej znaleźć ciekawy serial, jeśli nie na Netflixie? Postanowiłam dołączyć do tego portalu i od razu w oczy rzucił mi się jeden tytuł -
The End of the F***ing World. Kilka razy obił mi się o uszy, z pozytywnym wydźwiękiem, a zwiastun wyglądał naprawdę intrygująco.
Jest to historia dwójki nastolatków.
Ona, Alyssa (Jessica Barden) mieszka w ładnym domku, który sprawia wrażenie spełnienia marzeń wielu z nas. W środku już jednak tak wesoło nie jest - matka dziewczyny wyszła ponownie za mąż i powiła dwójkę dzieciaczków, a Alyssa poszła w odstawkę. Jest traktowana bardziej jako lokatorka we własnym domu, niż członek rodziny.
On, James (Alex Lawther) mieszka tylko z ojcem, który jest dość prostym człowiekiem. Kocha swojego syna, ale stara się nie zauważać jego problemów. Matka Jamesa odeszła, kiedy chłopak był jeszcze dzieciakiem. James wciąż wmawia sobie (i nam), że jest psychopatą, a radość sprawia mu samo myślenie o zabójstwie.
Ta dwójka się spotyka i postanawia razem wybrać się w podróż przed siebie.
Ciekawostka:
fabuła serialu oparta jest na powieści graficznej, autorstwa Charlesa Forsmana.
Z opisu i materiałów, które widziałam przed seansem wywnioskowałam, że będzie to serial dla młodzieży. Mnie to nie przeszkadza, bo czasami lubię po takie sięgnąć. Jednak już po pierwszych odcinkach przekonałam się, że to po prostu kawał dobrego serialu i wciągnęłam w oglądanie także znajomych (
ekhm, wyznanie! - ludzi pod trzydziestkę). Serial rozpoczyna się pokazaniem nam pierwszego spotkania dwójki nastolatków, a później
przechodzi przez wiele różnych gatunków i pokręconych wydarzeń. Będziemy mieć sceny typowo
komediowe, zahaczymy o
kryminał, będziemy obserwować rozwijanie się
relacji między Jamesem a Alyssą, a wszystko okraszone będzie
dramatami, z którymi borykają się poszczególni bohaterowie. Także trochę misz-masz, ale w takich proporcjach, jakie dobrali twórcy serialu sprawdza się idealnie.
Jeżeli chodzi o samą fabułę to gdzieś w okolicy trzeciego odcinka wciąga tak bardzo, że człowiek myśli tylko o tym, żeby obejrzeć „jeszcze jeden odcinek”. A, co za tym idzie,
cały sezon łatwo połknąć podczas jednego posiedzenia przed telewizorem. Podobno historia trzyma się dość precyzyjnie oryginału, znanego z powieści graficznej. Z mojej strony mogę zapewnić, że żaden odcinek mnie nie znużył, a wręcz po każdym byłam bardziej spragniona kolejnych przygód bohaterów. Te, są co prawda dość ekstremalne i niecodzienne, ale taka jest również dwójka głównych postaci. James i Alyssa to tacy współcześni Bonnie i Clyde, rzucający stare życie w poszukiwaniu nowego. Można powiedzieć, że starają się uciec od nurtujących ich problemów, a swoim często głośnym, wulgarnym i ekscentrycznym zachowaniem starają się zatuszować swoje prawdziwe
ja.
Grający ich aktorzy dobrani zostali perfekcyjnie. To już nie chodzi nawet o jakieś zdolności, ale o to, że patrząc na Alyssę i Jamesa, naprawdę wierzymy w ich charakter, mimo że ten jest raczej abstrakcyjny. Tutaj wszystko się zgadza, od sposobu wypowiedzi, przez ton głosu i fizjonomię, po pięknie wygrane momenty humorystyczne. To naprawdę mocny duet, który na długo zapada w pamięci.
Od
strony realizacyjnej to prawdziwa perełka. Widać, że nawet przy niewielkim budżecie można stworzyć coś wspaniałego. Tutaj wszystko wydaje się przemyślane - od kostiumów (świetnie pokazana przemiana Jamesa, który od ciemnych bluz dochodzi do kolorowych koszul hawajskich), poprzez świetne zdjęcia (których kolorystyka zawsze jest w punkt), po
ścieżkę dźwiękową, która na mnie zrobiła piorunujące wrażenie. Rzadko mi się zdarza słuchać muzyki, użytej w serialu, ale tę z
The End of the F***ing World katuję już długi czas i nie chce mi się znudzić. Teledyskowe ujęcia towarzyszące poszczególnym utworom również zostają z nami na dłużej.
The End of the F***ing World okazało się dla mnie pozytywną niespodzianką. Pierwsze spojrzenie wskazywało na kolejną historię o borykających się z problemami nastolatkach. Jednak było ono mylące. Tak naprawdę dostajemy
przepełnioną akcją fabułę, często bardzo zaskakującą, wymykającą się schematom, będącą zarazem zabawną i dramatyczną historią miłosną. Portrety psychologiczne postaci początkowo wydają się abstrakcyjne i oderwane od rzeczywistości, ale każdy kolejny odcinek pozwala nam zagłębić się w przeszłość bohaterów i ich zrozumieć. A przede wszystkim - to po prostu kawał dobrej produkcji, na który warto poświęcić czas.
A końcówka - miodzio.
Moja ocena: 9/10
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz